Skąd niechęć wobec elit? Nie będę się bawić w medialnego eksperta od społeczeństwa, spróbuję opowiedzieć, skąd się bierze moja.
Moja niechęć jest zarezerwowana właściwie wyłącznie do elit politycznych i biznesowych. A więc – niestety – tych, od których należy nasza codzienność.
Nie mam problemu z elitami intelektualnymi. Jestem w dziennikarskim raju, kiedy jakiś profesor przybliża mi (a przy okazji czytelnikom/słuchaczom) tajniki swojej specjalizacji.
Nie lubię tylko intelektualistów czysto medialnych, których dorobek mierzony jest czasem antenowym, a nie publikacjami. Ale ich zwalcza samo środowisko akademickie, czego przezabawną ilustracją są kariery dr nhab Migalskiego czy mgr ndr Goliszewskiego.
Nie mam też problemu z elitami kulturalnymi. Mam swoją prywatną listę sympatii i antypatii, niekoniecznie zbieżną z różnymi nagrodami i rankingami, ale i też nie na tyle rozbieżną, żebym powiedział, że te nagrody to oszustwo.
Przejdźmy do polityków. Szacunek czuję do nielicznych, niezależnie od ekipy. Niewielu spełnia kryterium Engelkinga („czy chciałbym z kimś zjeść kolację”).
W każdym rządzie jest ze dwóch, trzech ministrów „merytorycznych”, fachowców od swojej działki. Wprowadzenie 500+ to był legislacyjny majstersztyk, za ktory szanuję Rafalską. Grabarczyk zidentyfikował wąskie gardła w kilkudziesięciu aktach prawnych, zmienił je – i dzięki temu podróż samochodem przez Polskę już nie jest horrorem takim jak 10 lat temu.
Z nimi owszem, chętnie bym sobie pogadał. Ale nie wierzę w ciekawą rozmowę z Dudą, Schetyną, Szydło, Petru czy Czarzastym. Ci ludzie wydają mi się być ekspertami wyłącznie w intrygach personalnych i walce o stołki. Nikogo w tym świecie nie znam osobiście, więc opisuję tylko swoje wyobrażenie budowane na podstawie ich publicznych wypowiedzi.
Z zachodnimi politykami tak nie jest. Nawet jeśli są zupełnie nie z mojej bajki, jak Sarkozy czy Cameron, to z zaciekawieniem przeczytałbym np. wywiady z nimi o ich ulubionych płytach, książkach czy filmach. Oni tam zresztą chętnie takich udzielają.
Ale na hasło „ulubione płyty prezydenta Dudy”, beka sama mi się zaczyna toczyć. Bajobongo – zgadłem?
Może to jest źródło wizerunkowych wtop Trzaskowskiego: jego pijarowcy chcą go wtłoczyć w ten uniwersalny schemat „swojego chłopa”. Jedyny jaki znają (fama głosi, że to sprawdzona ekipa po Komorowskim).
A on akurat mógłby zabłysnąć po zachodniemu. Autorska plejlista Trzaskowskiego? SŁUCHAŁBYM! Wywiad z Trzaskowskim o Rembrandcie? CZYTAŁBYM! (bez żadnej ironii).
Z elitami biznesowymi mam tak samo, tylko jeszcze bardziej. Tutaj wyjątek mam tylko dla gamedevu, bo w tej branży nawet na czele spółek notowanych na giełdzie nadal stoją ludzie autentycznie zakochani w grach, więc tematów do wspólnej rozmowy by nie zabrakło.
Lubię książki non-fiction, więc czytam dużo biografii biznesmenów i historii ich spółek. Zachodnich i polskich.
Różnica jest jeszcze bardziej uderzająca, niż w przypadku polityki. Na Zachodzie nawet jeśli za kimś nie przepadam, to znów, nie bałbym się „kryterium kolacji”, a z listą książek czy płyt polecanych przez Muska czy Zuckerberga zapoznałbym się z uwagą.
Opowieści o tamtych liderach biznesu przekuwane są w fascynujące książki, a w filmach grają ich Eisenberg czy Fassbender. Tymczasem typowy polski biznesmen, którego obraz wyłania się z tekstów Sroczyńskiego, Kwaśniewskiego czy Matysa, to raczej materiał dla Pazury czy Rewińskiego.
I to nie dlatego, że dziennikarze specjalnie ich tak przedstawiają. Michał Matys, że rzucę insajderską anegdotą na marginesie jego książki „Grube ryby” (którą gorąco zresztą polecam), początkowo podchodził do nich z sercem na dłoni.
Im więcej się o nich dowiadywał, tym bardziej tracił sympatię. Trudno polubić prezesa spółki technologicznej, którego główną innowacją był pomysł fikcyjnego przewożenia komputerów w te i nazad przez granicę, żeby se VAT odliczyć.
Gdyby miał polecić muzykę, to pewnie wymieni Pendereckiego (bo wie, że wypada) i Kozidrak (bo zna). O czym z kimś takim można gadać?
Moja niechęć do polskich elit biznesowo-politycznych bierze się więc po prostu z – eufemistycznie mówiąc – niezbyt pochlebnego mniemania o ich kompetencjach intelektualno-kulturowych. To nie jest nowe zjawisko, podobnie postrzegał (i karykaturalnie sportretował) Dołęga-Mostowicz elity II RP.
A skąd Wasza?