Now Playing (178)

W swojej winylowej szajbie jestem raczej kolekcjonerem niż audiofilem. Najchętniej kupuję takie płyty, o jakich marzyłbym w latach 80., ale nie było mnie na nie wtedy stać. Dlatego kupuję nieproporcjonalnie dużo maksisingli z tego okresu.

Dla przeciętnego mieszkańca PRL były niewyobrażalnie drogie. Panuje mit, że kultura była wtedy tania – to nieprawda.

Kupiłem sobie na przykład niedawno debiutancką płytę Trojanowskiej z 1981. To było tuż przed inflacją, więc na okładce wydrukowano cenę detaliczną: 200 zł.

Przeciętne zarobki były wtedy zbliżone do nominalnych dzisiejszych. W Warszawie zarabiało się tak gdzieś po 3, 4 czy 5 tysięcy – jak dzisiaj. No ale dzisiaj kiedy nowy winyl kosztuje stówę, to ludzie kręcą nosem, że zdzierstwo.

Z zachodnimi płytami było, oczywiście, jeszcze gorzej. O ile pamiętam, typowa bazarowa cena typowego longplaja to było jakieś 600-800. Peweksowa to 8-10 dolarów.

Maksisingli praktycznie nie było w Polsce w obiegu. Nie mieli ich handlarze z Wolumenu ani prywatne małe sklepiki płytowo-kasetowe (trochę ich w Warszawie było za komuny, m.in. na Słupeckiej i na Rynku Nowego Miasta).

Stykałem się z nimi podczas nielicznych wyjazdów na Zachód, podczas których zazwyczaj udawało mi się wychachmęcić jakieś parę franków czy dojczmarek – za co kupowałem głównie płyty. No ale oczywiście kupowałem te, które mi się wydawały Szczególnie Ważne, a więc prawie nigdy nie były to single.

Zrobiłem jeden wyjątek: „Love Will Tear Us Apart”. Po prostu chciałem mieć wszystko Joy Division. I miałem, nie było tego przecież dużo.

Maksisingiel kosztował jednak prawie tyle samo co zwykły album. Rozsądek podpowiadał, żeby jednak dołożyć te dwa dolce i kupić czterdzieści pięć minut muzyki, a nie kilkanaście.

Teraz używkę w dobrym stanie da się spokojnie kupić za trzy dychy. Za tyle sobie impulsowo kupiłem maksisingla Sade „Hang On To Your Love”.

W klasycznej romantycznej komedii o zombie (zom-rom-com) „Shaun Of The Dead” bohaterowie rzucają w zombiaki winylami, przy okazji zastanawiając się, którymi można rzucić, a które są zbyt cenne. „Blue Monday?” „Oszalałeś, pierwsze tłoczenie”. „Soundtrack z Batmana?” „RZUCAJ!”.

W ich rękach pojawia się też „Diamond Life” Sade. „To płyta Lizzie…” „Przecież cię rzuciła!” WIUUUUUU…

To podsumowuje stereotypowy odbiór Sade w latach 80. Mężczyźnie nie wypadało się przyznać, że tego słucha (ale mógł się usprawiedliwić, że to płyta jego dziewczyny).

Że ten zespół w ogóle miał maksisingle, to było dla mnie zaskoczeniem. Puściłem sobie właściwie z ciekawości. A potem nie dość, że dokupiłem jeszcze ze dwa single, to jeszcze bindżowo w samochodzie słucham „Diamond Life”. To jednak świetna muza!

W latach 90. muzyka pop była pełna imitacji Sade. Zaliczyłbym tutaj cały ten polski badziew z serii De Mono / Varius Manx / Piaseczny, którego do dzisiaj nie trawię. Komuś, kto nie pamięta ejtisów trudno więc sobie wyobrazić to, że ta muzyka kiedyś była szokująco nowatorska.

Sade (to nie tylko imię wokalistki, ale także nazwa zespołu) grali muzykę w zasadzie przypominającą amerykański soul/rnb/smooth jazz, ale jednak o rockowym rodowodzie. Perkusista nie synkopuje, basista nie wygłupia się z solówkami, saksofonista też nie udaje Coltrane’a.

Ani to rock, ani to jazz. Wytwórniom nie pasowali do szufladek, więc ileś tam odrzuciło dema późniejszych superhitów, typu „Smooth Operator”.

Gdy już zyskali popularność w Wielkiej Brytanii, pozostawała jeszcze kwestia wejścia na rynek amerykański. Podbili go właśnie „Hang On To Your Love”, który – dzięki maksisinglowi – dotarł na piąte miejsce przebojów tanecznych.

Ścieżka A to wersja opisana na okładce jako „US Remix” i ma 5:13. Jest dość podobna do albumowej, która ma 5:55. Większość z nas zna głównie wersję radiową, która z kolei miała 3:58 (i jest podstawą do teledysku).

Polecam cały album. Jak mi wpadł w ucho, kompulsywnie guglałem ciekawostki na temat tego zespołu, wtedy przecież wiedzieliśmy tyle, co nam w trójce powiedzą.

Myślałem, że „Sally” jest o jakiejś kobiecie, a to po prostu o Armii Zbawienia! No i nie wiedziałem, że członkowie zespołu jeszcze w 1984 żyli w biedzie, więc „When Am I Going To Make A Living” jest autobiograficzne (myślałem, nie wiem czemu, że Sade Adu urodziła się w jakiejś bogatej rodzinie).

Krótko mówiąc, polecam Sade. Choćby jako arsenał na wypadek nadchodzącej apokalipsy.

Obserwuj RSS dla wpisu.

Skomentuj

37 komentarzy

  1. KO w sprawie Joy Division ma podejście pewnie bliskie Gospodarzowi w ejtisach i dlatego musi Stanowczo Zareagować: „Love Will Tear Us Apart”, bez again.

    Zresztą ta sama korekta kupiła niedawno „Closer” w starym factorowym wydaniu i jest bardzo, ehem, szczęśliwa.

    „Po prostu chciałem mieć wszystko Joy Division. I miałem, nie było tego przecież dużo.”
    Łącznie z „Atmosphere” na singlu „Licht und Blindheit” wytwórni Sordide Sentimentale w nakładzie 1578 egzemplarzy?

    A do Sade trzeba będzie podejść, pokonując własne zdanie, mniej-więcej zbieżne z niepochlebnymi skojarzeniami wymienionymi w notce. Może niesłuszne ono.

  2. ZUS podaje 7689 przeciętne wynagrodzenie w 1981, choć nie wiem, co ta liczba tak dokładnie oznacza. Wciąż, 200 zł to drogo.

    Pamiętam wspomnienia mamy, że za pierwsze stypendium (studia? liceum?) kupiła sobie 2 czy 3 płyty.

  3. Kultura generalnie w PRL była tania, z tym że rynek płytowy to był już w znacznej części rynek prywatny (czy polonijny), a nie uspołeczniony, i obowiązywały ceny umowne.

  4. ” Mężczyźnie nie wypadało się przyznać, że tego słucha”

    tyle się mówi o kryzysie męskości, a mam wrażenie, że dziś nie jest taka krucha jak wtedy (jeśli to prawda co piszesz)

  5. @mrw
    „tyle się mówi o kryzysie męskości, a mam wrażenie, że dziś nie jest taka krucha jak wtedy (jeśli to prawda co piszesz)”

    Ja generalnie uważam ludzi mówiących o „kryzysie męskości” za idiotów. A skoro nie chcesz wierzyć w to co ja mówię, to zajrzyj do komciów pod poprzednią winylową notką, gdzie pojawił się wątek wysiłków wkładanych przez Duran Duran, żeby udowodnić amerykańskiej publiczności, że nie są zespołem gejowskim. A i tak w ejtisach przynajmniej ISTNIAŁY zespoły otwarcie gejowskie, parę lat wcześniej Village People musieli wypierać (a jeszcze wcześniej Liberace).

  6. @airborell
    „Kultura generalnie w PRL była tania, z tym że rynek płytowy to był już w znacznej części rynek prywatny (czy polonijny),”

    W nieznacznej. Firm polonijnych wtedy, gdy wychodzi „Iza” jeszcze nie było. Tę płytę wydał Tonpress (czyli KAW, czyli PZPR). Do połowy lat 80. nie było nie-uspołecznionych wydawnictw płytowych (chyba że chodzi ci o pocztówki). Działały Polskie Nagrania, Tonpress i Pronit (zabawny odprysk od przemysłu zbrojeniowego – produkowali ten cały winyl, to i zaczęli go tłoczyć).

    Ceny książek były podobne, w latach 60. było to „duże parę dych” (od 50 wzwyż), w latach 80. od 100 wzwyż. „Wizja lokalna” Lema ma wydrukowaną cenę detaliczną 100 zł, a to jest ten taki bieda-paperback, rozlatujący się w rękach. Dzisiaj ludzie uważają, że pięć dych za książkę to dużo.

  7. @wo
    „Ceny książek były podobne, w latach 60. było to „duże parę dych” (od 50 wzwyż), w latach 80. od 100 wzwyż. „Wizja lokalna” Lema ma wydrukowaną cenę detaliczną 100 zł, a to jest ten taki bieda-paperback, rozlatujący się w rękach. Dzisiaj ludzie uważają, że pięć dych za książkę to dużo.”

    Czy to znaczy, że na początku transformacji książki potaniały? Bo pamiętam z tego okresu ceny paperbacków SF i było to 10-30 tys. zł. Potem szybko drożały do 80, 100 tys. i powyżej.

    Mam też takie wspomnienie z okolic roku 1987, kiedy kupiliśmy z matką siedem albo osiem świeżych książek, które właśnie trafiły do księgarni (chyba jedyny raz wtedy widziałem, jak kolejka na 15-20 osób ustawia się przed księgarnią jeszcze przed otwarciem, zwabiona nowościami na wystawie). Matka miała wtedy chudą pensję uczelnianego lektora-stażysty, więc nie wierzę, żeby wydała na czytadła odpowiednik dzisiejszych sześciu stów. Ale może i tak było, kto wie
    . Muszę jej zapytać.

  8. Ale to nie było też tak, że niektóre książki (i płyty) sprzedawano jak najbardziej po cenach rynkowych, a inne miały ceny sztucznie zaniżane?

  9. @sg
    „Czy to znaczy, że na początku transformacji książki potaniały? Bo pamiętam z tego okresu ceny paperbacków SF i było to 10-30 tys. zł. Potem szybko drożały do 80, 100 tys. i powyżej.”

    W drugiej połowie lat 80. system się rozsypuje – jeszcze za trwania PRL. Przestali więc drukować ceny na okładkach, bo w miarę kolejnych reform liberalizujących, wszystkie się robiły umowne. To tworzyło fenomen „superokazji”, jak ustrzeliłeś np. gdzieś na prowincji jakąś płytę albo książkę, która po prostu miała nadal cenę sprzed 2 lat. Ale generalnie coraz częściej pojawiał się taki fenonen, że wydrukowane „100 zł” przekreślano i robiono „200 zł” (a potem 500, a potem…).

    „Matka miała wtedy chudą pensję uczelnianego lektora-stażysty, więc nie wierzę, żeby wydała na czytadła odpowiednik dzisiejszych sześciu stów.”

    You’d be surprised. W rodzinach inteligenckich w PRL uważano taką postawę za naturalną – nie mam telewizora, nie mam pralki, ale po prostu muszę mieć dzieła zebrane Witkacego. Swoje dzieciństwo wspominam jako relatywnie ubogie materialnie, ale po prostu dorośli w moim otoczeniu za rzecz naturalną uważali to, że wszystko warto wydać na kulturę, mieli relatywnie obfite księgozbiory i płytoteki (i do dziś monetyzuję nabyte wtedy od nich kompetencje, a także mam podobny odruch: z Londynu czy z Paryża wracam zrujnowany na książki i płyty; w Polsce książki mogę zazwyczaj wyłudzić na „jestę blogerę przyślijcie gratisa”, ale już płyty niekoniecznie).

  10. @airborell
    „Ale to nie było też tak, że niektóre książki (i płyty) sprzedawano jak najbardziej po cenach rynkowych, a inne miały ceny sztucznie zaniżane?”

    Nie przypominam sobie takich sytuacji. Wtedy po prostu nie było „cen rynkowych”, zwłaszcza na książki i płyty. Byłbym bardzo zdziwiony, gdybym zobaczył „płytę w specjalnej cenie 20 zł” (i raczej bym zapamiętał). Kwestie rynku obchodzono raczej podażą niż popytem, tzn. przemówienia zebrane Jaruzelskiego miały po prostu absurdalnie wielki nakład, a książka Lema już niekoniecznie, więc jedne zalegały, drugie były spod lady. Ale cena detaliczna była mniej więcej zafiksowana i zależna od formatu, objętości itd., ale nie od rynkowej wartości.

  11. Pod koniec lat 70-tych, magazyn Relax kosztował 20 złotych (19,50 plus 50 gr. na CZMP 🙂 ), „Świat Młodych”- 1,5, a Tonpressowskie singel byly chyba po 5 dyszek.

  12. Pamiętam z książki o Republice, że Ludew (czy Ludew i Ciechowski?) sobie wymyślił, że „Nowe sytuacje” będą sprzedawane po jakiejś dużo droższej od normy cenie – nie tylko dlatego żeby zespół na tym więcej zarobił, ale głównie żeby podkreślać jego ekskluzywność. Z tym że to był Polton i już lata 80.

  13. @airborell
    „Z tym że to był Polton i już lata 80.”

    Firmy polonijne się pojawiły jakoś zaraz po stanie wojennym, w ramach kolejnej reformy. I owszem, miały większą swobodę kształtowania cen.

    @robur
    „a Tonpressowskie singel byly chyba po 5 dyszek.”

    Te single były relatywnie tanie, na przykład wtedy nie miałem Trojanowskiej jako LP (aż takim fanem nie byłem), kupiłem wtedy taki bieda-EP, czyli siedmiocalowe na 331/3, z czterema wybranymi piosenkami z tego albumu:

    link to discogs.com

    Kolekcjonowanie tonpressowskich siódemek ogólnie polecam każdemu, kto chce zacząć tę szajbę (a na strychu dziadka odkrył działającą wieżę z lat 80.). Natłukli tego tyle, że ceny rynkowe są na poziomie dychy. A tłukli quasi-piracko sporo zachodnich hitów, np. kupiłem za śmieszne pieniądze dziwacznego double a tracka Blondie, „Heart of Glass” / „Call Me”. Swoją drogą, kiedy byłem małym chłopcem (hej!) to myślałem, że Bill Haley się nazywa Supraphon, bo z kolei w rodzinnej płytotece ważną pozycją była czeska siódemka z „Shake Rattle’n’ Roll” + „Rock Aroud The Clock”.

  14. @WO- przebijam. Moi rodzice mieli pocztówkę dźwiękowa (taką kwadratową, wydaną prze KAW), gdzie po jakiejś Irenie Jarockiej był Black Sabbath z „Changes”. Tak więc na imprezach rodzinnych prócz „Una Paloma Blanka” i Czerwonych Gitar, śmigał też często Ozzi. I gdy wybuchł metal w PRL, i każdy szanujący się uczeń musiał mieć na piórniku długopisem wyrezane „TSA”, to ja miałem takie dziwne uczucia do tych, co pisali też Black Sabbath.No bo to przecież tacy nudziarze od imienin wujka Józka byli.

  15. @wo

    …jak ustrzeliłeś np. gdzieś na prowincji…

    W latach osiemdziesiątych miałem w rodzinie gościa, który był czymś w rodzaju inspektora w PKSie, a co za tym idzie jeździł po wszystkich Myciskach w województwie. Miał zwyczaj sprawdzania, co można dostać w miejscowych GSach i tym podobnych. Zawsze coś kupił. Podejrzewam, że towar szedł z jakiegoś centralnego rozdzielnika i to co było chodliwe w dużym mieście, niekoniecznie sprzedawało się na prowincji, no i zalegało na półce. W księgarniach dzieła wszystkie czy płyty pewnie też.

  16. @ ceny książek i płyt w PRL-u…
    …były bardzo różne w różnych okresach

    Jeśli się nie mylę, przed sierpniem 1980, kiedy to gwałtownie (i jawnie) skoczyła inflacja, książki były względnie tanie. W latach siedemdziesiątych (może poza ostatnimi) typowa młodzieżówka kosztowała wyraźnie poniżej 20 zł, jeśli była w miękkiej oprawie (twarda to już powyżej 20). Dla porównania – cukier jeszcze na początku 1976 roku kosztował 10,50 za kilogram (w ramach letnich regulacji cen podskoczył na 12). No i jeśli dobrze pamiętam, moja mama nauczycielka miała wtedy jakieś 2500, więc na książki zwykle miałem. Inna sprawa, że z dostępnością atrakcyjnych pozycji (mimo kosmicznych nakładów – 30 tys. to było dość mało) i różnorodnością oferty księgarskiej tak dobrze już nie było.

    Z szybkiego spojrzenia na półki na strychu wychodzi mi też, że cena była mocno związana z objętością, np. grube dwutomowe wydanie Old Surehanda z końca lat sześćdziesiątych kosztowało aż 30 zł.

    Co do płyt z głębokiego PRL-u, to musiałbym pogrzebać w piwnicy, żeby sprawdzić ceny, bo w przeciwieństwie od gospodarza, analogowe nośniki mnie teraz nie kręcą i nie trzymam ich na wierzchu.

  17. @airborell
    „Kultura generalnie w PRL była tania, z tym że rynek płytowy to był już w znacznej części rynek prywatny (czy polonijny), a nie uspołeczniony, i obowiązywały ceny umowne”

    Generalnie, to nie wiadomo co to generalnie*.
    Rynek prywatny/polonijny sprostował już WO.

    Pozostaje (szerzej niż tylko płyty):
    -wtedy (1981) nie było cen umownych (one później),
    -nie było też tanio, ponieważ _nie_było_: to w ogóle *zajebiste rozumowanie: po cenach urzędowych/reglamentowanych starczało dla kilku pierwszych klientów, reszta już musiała po d. wyższych komercyjnych (też w tym samym uspołecznionym sklepie! albo za bony/dolary albo jeszcze kartki) i z tego wniosek, że w PRL było tanio (bo te ceny urzędowe) #facepalm

    Ja rozumiem, że Razemkową narracja jak to piękny PRL, ale ty stary byk jesteś (46 lat?), więc powinieneś coś pamiętać.

  18. @wo

    …To podsumowuje stereotypowy odbiór Sade w latach 80. Mężczyźnie nie wypadało się przyznać, że tego słucha (ale mógł się usprawiedliwić, że to płyta jego dziewczyny)…

    Hmm. No cóż, czas na coming out. Jak poznałem swoją obecną żonę, doznałem pewnego szoku poznawczego. Dowiedziałem się, że są ludzie, którzy słuchają czegoś innego niż floydów, krimzonów, zepelinów, purpli czy innych policjantów. Dowiedziałem się, że jest między innymi Sade.
    No i coming out. Spodobało mi się.

  19. PS
    Tania płyta/książka (dostęp do kultury) w PRL:
    „W latach 80. rynek książki został dotknięty tymi samymi problemami, co rynek artykułów spożywczych: brakami i spekulacją. Departament Książki Ministerstwa Kultury i Sztuki jesienią 1983 r. podsumowywał: „Zjawisko spekulacji książką występuje w ciągu ostatnich lat z nienotowanym natężeniem. Szybkie wyczerpywanie się w sprzedaży niektórych książek, poszukiwanie tych książek przez czytelników, występowanie wyższej ceny na te książki w tzw. drugim obiegu, czyli w antykwariacie współczesnym, jest zjawiskiem znanym nie tylko w Polsce”. W kraj ruszyły więc poszukujące książkowych spekulantów kontrole.

    W styczniu i lutym 1983 r. skontrolowano 255 księgarń. W niemal jednej czwartej z nich odnaleziono ukryte przed kupującymi książki. W większości były to encyklopedie, słowniki, albumy czy bajki dla dzieci. Asortyment ukrywanych towarów był bardzo zróżnicowany, znajdowano również płyty i kastety z muzyką rozrywkową. W księgarni w Tomaszowie Mazowieckim ukrywano 165 kaset magnetofonowych, w Koninie – mapy samochodowe i atlasy. W Bydgoszczy zachomikowano 263 tytuły książek. Wśród tych książek było sześć egzemplarzy „Sztuki kochania” Michaliny Wisłockiej, pięć sztuk „Baśni braci Grimm” i trzy egzemplarze „Traktatu poetyckiego” Czesława Miłosza. We Wrocławiu spod lady sprzedano zaprzyjaźnionym klientom dziesięć kompletów „Lalki” Bolesława Prusa. W księgarni w niewielkim Siedliszczu znaleziono na zapleczu aż 102 egzemplarze poszukiwanych książek. Kierownik tłumaczył, że książki chciał zakupić dla siebie, ale czekał na przyznanie mu kredytu. W Łomży ukryto mi.in. książki Tomasza Szaroty „Stefan Rowecki – Grot”, Stanisława Szenicy „Cmentarz Powązkowski”, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Wybór poezji”. Przekrój tytułów był więc dość duży. Wśród płyt najczęściej w księgarniach chomikowano „Lombard”, „Maanam” oraz płyty z nagraniami Ewy Demarczyk. Lista tytułów, które narażone były na obrót spekulacyjny, miała liczyć aż 116 pozycji”
    rp.pl/Plus-Minus/302239887-Jak-to-z-ksiazka-w-PRL-bylo-Cenzura-kontrola-monopol-panstwa.html

  20. @ invinoveritas: „Generalnie, to nie wiadomo co to generalnie” i „wtedy (1981)…”
    No właśnie. PRL funkcjonował przez kilkadziesiąt lat i warunki życia się w nim, niespodzianka!, zmieniały. Dla mnie zresztą „prawdziwy” PRL skończył się w 1980, gdy miałem piękne 20 lat. Potem mieliśmy karnawał i kaca po karnawale.

  21. @ Korba „Co do płyt z głębokiego PRL-u, to musiałbym pogrzebać w piwnicy, żeby sprawdzić ceny”
    Stosunkowo długo było to mocno ujednolicone. Za późnego Gomułki longplay mono miał cenę okładkową 80 złotych, longplay stereo 110 złotych. W porówaniu do średniej pensji nieco poniżej 2 tysięcy, to było istotnie drogo. Po grudniu 1970, w ramach uspokajania sytuacji, obniżono ceny wielu towarów, w tym płyt: odtąd wszystkie długogrające były po 65 zł. Przynajmniej te z Muzy, nie wiem jak z jakimiś klubowymi PSJ. I tych 65 złotych trzymało się dobrych kilka lat, pierwsze albumy SBB (1974-75) też noszą tę cenę. Albumy z 1980-81 już były droższe, po 160-200 złotych (przynajmniej w pierwszym obiegu, w drugim dużo więcej, jak powyżej pisano). Wspomniane już „Nowe sytuacje” Republiki z 1983, wydane przez Polton, były po 700 złotych i to było skandalicznie drogo, a i tak nakład rozszedł się błyskiem.

    Nigdy tego nie badałem, a poza tym z racji wieku co tam mogę wiedzieć, niemniej wydaje mi się na bazie zajmującego parę regałów księgozbioru, że ogólnie rzecz biorąc, książki w PRL były drogie w stosunku do zarobków w latach 50. i 60., porównywalne do dzisiejszych za wczesnego Gierka, potem zaś (późne sewentisy) inflacja szła szybciej niż ich ceny, przez co relatywnie staniały. Drogie były książki duże i twardo oprawione. Serie kieszonkowe (Jednorożec, Delfin) i wydania broszurowe potrafiły być bardzo tanie, acz z całkowitą ścisłością nie mogę rozgryźć klucza przyznawania cen.

  22. @ Tyrystor „Nigdy tego nie badałem, a poza tym z racji wieku co tam mogę wiedzieć, niemniej wydaje mi się na bazie zajmującego parę regałów księgozbioru, że ogólnie rzecz biorąc, książki w PRL były drogie w stosunku do zarobków w latach 50. i 60”.

    Mnie się wydawało, że i w tym czasie było dość tanio, ale mogę się mylić. Trzeba jednak wziąć jeszcze jedną poprawkę – w moim wypadku w latach 70, przynajmniej w moim bąbelku, intensywne korzystanie z nieszkolnej biblioteki było standardem. A to już nie kosztowało dosłownie nic.

  23. @Korba
    „Dla mnie zresztą „prawdziwy” PRL skończył się w 1980, gdy miałem piękne 20 lat”

    Dla różnych ludzi, w różnych latach kończył się PRL (średnio co dekadę): 1956, 1968-1970, 1976, 1980-81, 1989. Masz szczęście, że kończył ci się w 1980 a nie wcześniej.

  24. @invinoveritas: darowałbyś se te aluzje. Nigdy nie mieliśmy adapteru, w związku z tym cen płyt w PRL kompletnie z autopsji nie pamiętam. Napisałem tylko, że niektóre formy kultury były w PRL tańsze i bardziej dostępne niż obecnie, a niektóre mniej (przy czym jest to jeszcze o tyle nieporównywalne, że w PRL nie było ani internetu, ani Netflixa i Spotify, ani ebooków, i to nie przez cenzurę).

  25. @mw.61
    „Hmm. No cóż, czas na coming out. Jak poznałem swoją obecną żonę, doznałem pewnego szoku poznawczego. Dowiedziałem się, że są ludzie, którzy słuchają czegoś innego niż floydów, krimzonów, zepelinów, purpli czy innych policjantów. Dowiedziałem się, że jest między innymi Sade.No i coming out. Spodobało mi się.”

    Ja w analogicznej sytuacji dowiedziałem się o istnieniu Andrew Lloyd Webbera, Barbry Streisand czy West Side Story. I też mi się spodobało. Ale Sade to za duża pościelówa jak dla mnie, jak to pościelówa ma swoje zastosowania, ale żeby słuchać jej poza nimi to raczej nie.

  26. @tania kultura
    Mogę pisać tylko o latach 70, gdy studiowałem i zaczynałem pracę.

    Cena książek.
    Lem „Bezsenność”, stron 314, 17 złotych, 1971 rok, 30000 nakładu.
    Lem „Wysoki zamek i wiersze młodzieńcze”, stron 150, 25 złotych, 1975 rok, 40000 nakładu.
    To nie było przesadnie drogo, a Lem miał w sumie niezłe nakłady.
    Jednak problem leżał w dostępności. Kupno popularnej pozycji w księgarni zależało od szczęścia. Lem na ogół był do kupienia, ale żeby kupić Wisłocką czy innego Forsytha po cenie okładkowej trzeba było mieć szczęście. A na bazarze… no, nie było tanio.

    Ceny płyt.
    Płyty (12″) Polskich Nagrań miały od 1970 roku jednolitą cenę 65 złotych, jednak w repertuarze płyty wykonawców zachodnich były wielką rzadkością i nie podlegały owej cenie. Przykładowo Abba wydana na licencji w 1975 roku kosztowała już 130 złotych i chyba nie była powszechnie widoczna w sklepach.
    Do tego jakość techniczna płyt tłoczonych w PL była taka sobie, niestety.
    Mieszkańcy Warszawy mieli jeszcze do dyspozycji płyty czeskie, węgierskie i z NRD, sprzedawane w Ośrodkach Kultury tych krajów za około 100 zł. Trafiały się perełki.
    Płyty zachodnie w komisach czy na bazarach miały ceny wyższe. No co tu ukrywać: cena zachodnia * kurs waluty * marża importera/sprzedawcy no i 1000 złotych już mamy.
    (Osobista dygresja – nie pamiętam, ile kosztowały na Zachodzie płyty, zwłaszcza nowości. Zdaje się, że circa $6. A przecież kupowałem)

    Ceny sprzętu audio.
    No, tu już kompletna tragedia. W latach 70. najtańszym wyborem był gramofon (komplet ze wzmacniaczem i kolumnami) Fonomaster 76 za jedyne 8500 zł. Każdy inny wariant tej klasy był wyraźnie droższy. A taniej … charczące szlifierki do płyt.

  27. @ sprzęt
    Fonomastra (mastera?) miał kolega, którego ojciec pracował na kontrakcie w Libii. W powszechnym użyciu były plastikowe wynalazki typu Mister Hit z szafirową wkładką piezoelektryczną. Alternatywą był magnetofon, choć na początku tylko monofoniczny. Ale za to radio (zwłaszcza Trójka) nadawało wtedy sporo muzyki z zachodu i uprzejmie nie przykrywało jej zapowiedziami ani reklamami.

  28. @airborell
    „darowałbyś se te aluzje”

    Przepraszam. Jesteś dla mnie najinteligentniejszym Razemkiem (byłym) tu (i na TT), dlatego do ciebie się odzywam/pytam i jestem ciekawy twoich odpowiedzi.

    „Napisałem tylko, że niektóre formy kultury były w PRL tańsze i bardziej dostępne niż obecnie, a niektóre mniej”

    Nie. Napisałeś: „Kultura generalnie w PRL była tania”.

    PS
    Koleżanka pracująca w dużej bibliotece obiecała mi dać ceny książek z 70-tych. W poniedziałek.

  29. „Koleżanka pracująca w dużej bibliotece obiecała mi dać ceny książek z 70-tych. W poniedziałek.”
    Ja mogę teraz, jedziemy.
    Krystian Ziemski, „Za wszelką cenę”, str. 286, 22 zł, MON 1979, 120000 egz.
    Siegfried Lenz, „Lekcja Niemieckiego”, str. 722, 36 zł, Czytelnik 1971, 20000 egz.
    Andrzej Marks, „W poszukiwaniu kosmitów, str. 247, 40 zł, LSW 1976, 10000 egz.
    Duc de Lauzun, „Pamiętniki”, str. 223, 60 zł, PIW 1976, 30000 egz.
    Andrzej Zbych, „Życie na gorąco – Saloniki”, str. 91 (ale format mikro), 12 zł, RTV 1976, 80000 egz.
    José Cabanis, „Igranie z nocą. Bitwa o Tuluzę”, str. 155, 25 zł, PIW 1974, 15000 egz.
    Andrzej Trepka, „Dwunastu apostołów”, str. 297, 24 zł, Wyd. „Śląsk” 1978, 20000 egz.
    Ołeś Berdnyk, „Puchar Amrity”, str. 240, 22 zł, PAX 1971, 3000 egz.

    Chyba póki co starczy, bo muszę sobie przypomnieć, z których półek powyciągałem te egzemplarze.

  30. @airborell
    „Napisałem tylko, że niektóre formy kultury były w PRL tańsze i bardziej dostępne niż obecnie”

    Nawet w tej wersji to jest przereklamowane. Co właściwie tu wymienisz? Bilety z zakładu pracy? One teraz też mogłyby pochodzić z tego samego źródła, z zakładowego funduszu socjalnego, ale nie chcą tego pracownicy. Dobry boże, no jasne że ja bym wolał dopłate do teatru (a zwłaszcza vouchery do empiku!) od pieprzonej karty multisport, no ale nie byłbym długo przewodniczącym zakładowej komisji związkowej. Plus związek by zaliczył masowe odejścia. Pracownicy _wolą_ ten durny multisport. Za komuny ich nie pytanie o zdanie, teraz ich reprezentacja ma na to jakiś wpływ.

  31. @maksisingle
    To pojęcie jest trochę mętne, ale w latach 80. oznaczało płytę winylową 12″, nagraną z prędkością 45 rpm.
    Kiedyś na pewnym spotkaniu z przedstawicielem polskich nagrań usłyszałem, że planują wydać takie płyty, żeby zrobić głupi dowcip producentom (a przy okazji i posiadaczom) gramofonu „Daniel”. Otóż ów produkt oferował odtwarzanie płyt 7″/45, 10″/33 i 12″/33, natomiast odtworzenia maksisingla automat nie przewidywał. A opcji manualnej nie było…

  32. Jak ja byłem w komisji socjalnej, to uchwaliliśmy dofinansowanie do biletów na imprezy kulturalne i sportowe. Fakt że przynoszą głównie karnety na wyciągi narciarskie i mecze Górnika Zabrze, ale zdarzają się jacyś fani koncertów metalowych. I jakoś się to z multisportem udało pogodzić.

    Tyle że teraz chce do nas wejść jakiś odpowiednik multisportu na kulturę – gdzie będzie można rozliczać tylko to co mają w ofercie. Żegnajcie koncerty metalowe, zostaną same multikina.

    A wracając do tematu: kino w PRL było tanie i dostępne. Teatr czy filharmonia też (teatr nieimpresaryjny powiedzmy teraz też nie jest drogi). Jeśli idzie o książki czy płyty to bym się zdecydowanie nie zamienił.

  33. @janekr
    „A opcji manualnej nie było…”

    Jak nie było, jak była. Wystarczało podniesć talerz i celowo źle założyć pasek klinowy (nie na szpulkę, tylko na… jak to nazwać. nadszpule). Miał regulację prędkości ze stroboskopem, więc dawało się to nawet potem skalibrować! Tak słuchałem owego Joy Division właśnie…

  34. @opcja manualna
    A, w ten sposób… No, to już hackierstwo, nie opcja manualna.
    Za to dziwaczne płyty 7″/33 Polskich Nagrań (miałem takie) powinny się odtworzyć bez przekładania paska.

  35. @Shaun of the Dead
    Na koncepcję zombi się nie załapałem we właściwym wieku, więc nigdy nie zrozumiałem dlaczego jest tak pop-kulturowo atrakcyjna, zamiast jednak machnąć ręką staram się ten koncept zinterpretować po swojemu, że jest to może instrukcja jak reagować na na masowe migracje – te poruszające się pieszo obdarte, półżywe masy ludzkie wyciągające ręce prosząco o wodę/jedzenie.
    Zachodni świat tego nie doświadczył ale my tutaj już wszystko przerabialiśmy, w tym masakrę głównie żydowskich uciekinierów z Polski, którzy utknęli na terenie Węgier po klęsce wrześniowej, a później w ramach planu Barbarossa, zostali popędzeni w głąb ZSRR. Ich tułaczka znalazła swój finał w zbiorowych mogiłach pod Kamieńcem Podolskim.

  36. Ja nieomal wszystkie książki miałem z antykwariatu, bo w księgarni nigdy nie było nic ciekawego. A część w przedrukach klubowych na powielaczu (prawie całego MacLean’a), albo składane z odcinków z fantastyki… Ciekawe czasy 🙂
    Tak przy okazji – przygodę z gramofonem skończyłem jak kupiłem wzmacniacz Technicsa, bo mój gramofon na tym buczał, tam w ogóle było specjalne gniazdo na uziemienie gramofonu. Mam zamiar kupić coś używanego teraz, wiecie może co to musi być, żeby zadziałało?

  37. @wo
    W swojej winylowej szajbie jestem raczej kolekcjonerem niż audiofilem

    Ja Sade kompletnie przegapiłem właśnie przez mój antyaudiofilizm w młodości – kiedy nowa muzyka docierała do mnie praktycznie wyłącznie przez kiepskie jakościowo stacje radiowe i jeszcze gorsze plastikowe radioodbiorniki, kiedy nie było słychać prawie nic poza wokalem. Dziś na głupich erpodsach czy sygnowanym systemie audio w dobrym aucie można usłyszeć zdecydowanie więcej – a Sade to właśnie cały kapitalny zespół, a nie tylko Sade Adu.

    @wo
    W latach 90. muzyka pop była pełna imitacji Sade. Zaliczyłbym tutaj cały ten polski badziew z serii De Mono / Varius Manx / Piaseczny

    Już chciałem skrytykować Szanownego Gospodarza, że się nie zna, ale postanowiłem włączyć sobie po utworze (a było to nie lada poświęcenie) i jednak muszę się zgodzić, bo o ile zdecydowanie brakuje tym tworom tego jazzującego charakteru Sade, to jednak wyraźnie próbuje to iść w podobne klimaty brzmieniowo. Z polskich wykonawców Sade kojarzy mi się przede wszystkim jednak z Basią Trzetrzelewską – która notabene nagrała cover Smooth Operatora na potrzeby japońskiej reklamy.

    @wo
    ja bym wolał dopłate do teatru (a zwłaszcza vouchery do empiku!) od pieprzonej karty multisport

    Nie, żebym był jakimś wielkim zwolennikiem multisportów (służących w praktyce bardziej do eksponowania w portfelu niż do korzystania), jednak wydaje mi się, że pracowników redakcji bardziej trzeba jednak zachęcać do zażywania choćby minimalnej dawki ruchu, niż do korzystania z kultury.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.