Now Playing (203)

Na poważne tematy i tak nic mądrego nie wymyślimy, proponuję więc wrócić do kategorii „plejlista”. Jak pisałem, kolekcjonuję muzykę taneczną z lat 70., 80. i 90.. Czas na bieda-teoryjkę wyjaśniającą, co tak szczególnego jest w tych trzech dekadach.

Warta rozważenia jest oczywiście hipoteza zerowa: nie ma nic, to zwykła nostalgia za dzieciństwem i młodością. Nie mogę jej odrzucić, ale mam słaby argument przeciw: jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów na piosenki nagrane przed ich urodzeniem. Zresztą wszyscy znamy fale nagłego zainteresowania Abbą, Kate Bush czy A-ha wśród Dzisiejszej Młodzieży, za sprawą takiej czy innej popkulturowej przypominajki.

Kalendarzowe granice są jak zwykle umowne. Zdarza mi się puścić piosenkę formalnie z lat 60., która jednak brzmi jakby była już z następnej dekady (typowy przykład – Sam & Dave „Soul Man”). Tym ciekawsza wydaje mi się próba zdefiniowania co to znaczy „jakby z następnej dekady”.

W latach 60. ludzkość powoli oswajała się z koncepcją „tańczenia do muzyki z płyt”. Na początku dekady każdy nawet umiarkowanie szanujący się lokal musiał mieć zespół grający na żywo, pod koniec lokale zwane „discotheque” zaczynały się robić modne (choć nigdy tak do końca nie wyparły koncepcji „Jede Abend Live Music”).

Tej ewolucji towarzyszyły zmiany zachowania publiczności. Przez stulecia taniec był czynnością wysoce sformalizowaną, a te wymogi często oznaczały, że bez partnera nie mamy czego szukać na parkiecie.

W dyskotekach pojawiły się kroki typu „two step” czy „hustle”, w którym partner jest wskazany, ale niekonieczny, a formalne wymogi były tak rozluźlione, że wyewoluowało to do fristajla. Że przypomnę hymn tamtej epoki, „Łakamakafą”.

Im więcej swobody miała publiczność, tym sztywniejsza robiła się sama muzyka. Każdy hicior po 1970 na przykład określone tempo, dajmy na to 128 bpm. Współczesna konsola to automatycznie wyświetla, a analogowi didżeje je sobie wypisywali na kopertach płyt dla ułatwienia miksowania.

Tymczasem jeśli sobie z didżejskiego oprogramowania puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy że te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.

Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe. Robili tak choćby Bitelsi. Pod koniec dekady wyłaniają się z tego dwie osobne ścieżki ewolucji: rock grany do tańca (a więc konserwatywny w kwestiach rytmu i harmonii) i rock progresywny do słuchania.

Brak mi wiedzy muzycznej, zapewne piszę więc jakieś głupoty – i będę wdzięczny za destruktywną krytykę, zawsze miło się czegoś dowiedzieć. Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować. Albo ci, albo tamci. Narastający konserwatyzm muzyki tanecznej był odbiciem coraz luźniejszych obyczajów na densflorze.

To, co dziś zbiorczo nazywamy „disco”, było spotkaniem odmiennych tradycji muzycznych. Abba wywodziła się z ruchu „svenska dansband”, Farian i Moroder z niemieckiej „Schlagermusik”, Bee Gees i ELO uważali siebie za rockmanów, amerykańskie gwiazdy grały soul i funky.

Gdybyśmy puścili dziś to, co ci sami muzycy nagrywali kilka lat wcześniej, densflor opustoszeje. Mało kto chce tańczyć do WCZESNYCH Bee Geesów. To kolejny argument za tym, że w latach 1970. następuje jakaś przemiana.

Dyskoteka sprowadziła te różne nurty do wspólnego mianownika maksymalnej prostoty rytmiczno-aranżacyjnej. 4/4, dur/mol, okolice 125 bpm. Dobrze to pokazuje kurczący się skład i upraszczanie kolejnych przebojów ELO. W latach 80. okazało się, że to wszystko można zagrać na jednym keyboardzie, a w latach 90. pełna cyfryzacja sprawiła, że zatarły się same pojęcia „instrumentu” czy „piosenki”.

Stąd górna cezura. Po 2000 muzyka zaczyna lecieć już nawet nie z cedeka, tylko z laptopa. A ten i Pendereckiego może nam przerobić na C-dur i 125 bpm oraz dobrać housowy beat do tego.

Ludzie faktycznie zaczęli robić takie przeróbki, stąd moda na mashupy, a potem electroswing czy jazzowe przeróbki Technotronic. To już jednak wykracza poza temat notki.
Moja teza jest więc taka, że okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej, zakończonego pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim. W zalewie strukturalnej prostoty lubimy takie oldskulowe mini-komplikacje jak żywe smyczki, analogowy syntezator czy funkujący bas – stąd nostalgia.

To moja teoria na temat tych trzech dekad, raz jeszcze zapraszam do dyskusji. A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, że w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, że nawet oni nie wolą Aryjczyka).

D’Agostino coverował hity z lat 80. takie jak „You Spin Me Round” albo „Riddle” i jego przeróbki dobrze pokazują tendencje do upraszczania. Gigi kasuje wszelkie solówki i sprowadza rytm do najprostszego „umcyk umcyk”.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „L’amour tououjrs” myślałem, że to przeróbka jakiejś arii. Zakładałem, że to jakiś zsamplowany operowy Enrico Palazzo – tym bardziej, że nazwiska wokalisty nie ma na płycie.

Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, że to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, że jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.

A nie żeby tych sukcesów miał zbyt wiele. Ze strony wynika, że jego ostatni publiczny występ miał miejsce w 2019 w Nowym Jorku, w prestiżowej hali „Pub u Joego”. Poza tym już tylko czasem lajfuje z domu.

Jak wiecie, uwielbiam takie tematy, więc gdy dziś tego słucham, myślę o sytuacji faceta w Tym Wieku, kiedy już wiadomo, że co się miało osiągnąć, to się osiągnęło. Dwudziestolatek jeszcze może marzyć, że dziś pub u Joego, jutro Madison Square Garden, ale sześćdziesięciolatek już wie, że dziś lajfuje z domu, jutro z domu opieki.

„L’amour toujours” królowało na listach przebojów w tych ostatnich chwilach, kiedy świat zmierzał w dobrym kierunku. Na całym świecie miały zapanować demokracja i prawa człowieka, można było wznieść za nie toast w restauracji „Windows on the World” na szczycie World Trade Center, a w cyfrowych nowinkach widzieliśmy wolność, a nie zniewolenie.

„Gazeta Wyborcza” miała po kilkadziesiąt stron i milionowy nakład. I mało kto się spodziewał, że tak szybko to się wszystko rozpierniczy. W każdym razie ja na pewno nie.

Obserwuj RSS dla wpisu.

Skomentuj

169 komentarzy

  1. Kilka miesięcy temu można było przeczytać, że w Niemczech „L’AMOUR TOUJOURS” przywłaszczyli sobie rasiści śpiewając do tej muzyki „Deutschland den Deutschen – Ausländer 'raus!”. Nie wiem, ile w tym prawdy, a ile publicystycznej przesady.

  2. @wk
    „przywłaszczyli sobie rasiści ”

    To zdumiewające, że w notce nie ma o tym ani słowa!

  3. A jak się ma do tej teorii (tak poza tym to słusznej) np taki Firestarter? To już nie jest muzyka taneczna? To czemu tak buja? Bo prosta to ona (jak dla mnie) nie jest.

    (przez Firestarter mam na myśli w sumie wszelkie gatunki „popieprzonego techno” które jest imho bardzo taneczne a warunku prostoty nie spełnia).

    Zapewne po prostu są co najmniej dwa rodzaje muzyki tanecznej.

  4. @embercadero
    „A jak się ma do tej teorii (tak poza tym to słusznej) np taki Firestarter?”

    Jest! Przecież wyraźnie piszę, że lata 90. się jeszcze łapią, jako końcowa faza.

    „Bo prosta to ona (jak dla mnie) nie jest”

    Jest w takim sensie, że cały czas trzyma stałe tempo i tonację. Strukturalnie jest to więc prostsze od tego, co do tańca grały jazz-bandy jeszcze w latach 1960.

  5. Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe.

    Akordy dysonansowe w sensie czysto muzycznym to są dzisiaj dosłownie wszędzie, tylko że (właśnie dlatego) nikogo już nie dysonansują. A w muzyce opartej na loopach często do nikąd nie zmierzają, więc właściwie trudno w ogóle mówić o jakiejś tonalności, a bez niej pojęcie akordu dysonansowego mocno traci sens.

  6. @Albrecht „A w muzyce opartej na loopach często do nikąd nie zmierzają, więc właściwie trudno w ogóle mówić o jakiejś tonalności, a bez niej pojęcie akordu dysonansowego mocno traci sens.”

    Plus w czasach autotune’a wokal często leci na jednej-dwóch nutach więc i tutaj melodia jest nienachalna.
    Jest też oczywiście sporo tanecznej muzyki retro, np. Future Nostalgia Lipy.

  7. Nie jest to trochę tak, że jakieś Abby to jednak była własna twórczość, a dziś to już tylko rzemiosło na jedno kopyto, bez jakiegokolwiek oryginalnego wkładu? Bo jakieś boysbandy typu New Kids On The Block chyba nie mają jakichś wielkich powrotów, choć na ten złoty wiek się jeszcze załapywały. Nie to żebym się znał, disco mnie nigdy nie kręciło.

  8. @AdG
    „bez niej pojęcie akordu dysonansowego mocno traci sens”

    To oczywiście prawda, te pojęcia istnieją głównie na użytek systemu tonalnego i sęk w tym, jak się te interwały i akordy rozwiązują i czym otaczają. Wiadomo, że dla miłośnika metalu jakaś sekunda mała może być słodka niczym konsonans (krew?), podobnie jak tryton dla jazzmana/bluesmana, może w tym przypadku inaczej – pyszny niczym grapefruit. A dla amatora free-jazzu „passing tone” nie musi być wcale passing. Abstrahuję już od samych fizycznych i matematycznych zależności w stroju naturalnym, gdzie były nawet fajniejsze i mniej fajne tonacje, ale wciąż sęk w tonalności. Co jakiś czas ktoś odkrywa tamto „niepraktyczne” piękno.

    Natomiast rozumiem autora notki – bo jak najbardziej chodzi mu o system tonalny, a w „najgorszym” razie po prostu jakieś granie modalne – groovy, groovy, jazzy, funky… dip in the melodic sea – jak nie zarapowałby Hancock. Nie sądzę, żeby fascynował się atonalnymi plamami dźwięku czy „przebieżkami” mikrotonalnymi. Co nie zmienia faktu, że riffy z trytonem mogą być dla kogoś miodne niczym Aqualung (jeśli nie Purple Haze). Sam miewam często zonk, kiedy czytam, że jakiś tam band post-HC to słynął z takiego walenia dysonansami, a potem włączam, a tam grzecznie niczym na prawyborach w KO.

    @kmat
    „Nie jest to trochę tak, że jakieś Abby to jednak była własna twórczość, a dziś to już tylko rzemiosło na jedno kopyto, bez jakiegokolwiek oryginalnego wkładu?”

    Jest nawet teza, że do końca lat 90. już w zasadzie wymyślono każdy nurt z obecnej muzyki, a przynajmniej elementy tego, co potem było w 00. i dalej. Przecież nawet w takiej elektronice dubstepy już były w szczątkowej formie. A potem już tylko mieszanie z tego, co jest. Nie wiem, może krzywdząca to teza dla młodzieży i dziaderska. Na pewno łatwiejszy dostęp do środków produkcji muzyki powoduje też większą chwilowość czy randomowość tego, co się robi hitem. Kiedyś to nawet jakaś Samba de Janeiro potrafiła potrzymać kilka sezonów. Wiem, że się trochę oddalam od głównego wątku, ale tak to pamiętam. Podobnie All that she wants, It’s my life czy (a niech to, zaryzykuję) Mr. Vain.

  9. @embercadero
    „Firestarter”

    Nie wiem, ile gatunków techno pod to można podciągnąć, ja bym z tym nie przesadzał. Ten utwór akurat jest na pewno gęsty, ale chyba raczej prosty, choć fajnie zrobiony. To przede wszystkim fajne dziecko samplingu, jeśli rzuci się okiem na wykorzystany materiał dźwiękowy. Ja pamiętam, że miałem do nich sympatię nawet w okresie największego zaczadzenia czadem gitarowym, chyba głównie za fajne wykorzystywanie sampli perkusyjnych i tę gęstość (która mi właśnie pozwalała tam widzieć coś ciekawszego niż tłusty bit na każdą ćwiartkę). Nawet jak na outer space wzięli zsamplowali tego poczciwego Maxa Romeo, to brzmiało to żywiołowo właśnie przez warstwę rytmiczną, wszelkie przeszkadzajki itp.

  10. Prodigy to dziecko brytyjskiej sceny rave, więc wyłonili się z żywego ruchu muzycznego, który osiągał swój peak na początku lat 90. Music for the Jilted Generation to m.in była odpowiedź na zakaz ravów przepchnięty przez rząd Majora. Ztcp Reynolds w Retromanii pisze o rave jako ostatnim ciekawym i żywym zjawisku muzycznym, ostatniej fali świeżości, po której było już tylko przeżuwanie wszystkiego na papkę i coś w tym jest.

  11. @”Music for the Jilted Generation to m.in była odpowiedź na zakaz ravów przepchnięty przez rząd Majora.”

    Fakt, choć słynny akt przeszedł 3 listopada, a album wyszedł 4 lipca. Debata była zapewne długa. Definicje pojawiające się w akcie dość smaczne, jak np. „gathering of 20 or more people where „music” includes sounds wholly or predominantly characterised by the emission of a succession of repetitive beats”. Jak słucham Prodigy, to czasem się zastanawiam jednak, czy przez te przeszkadzajki i gęste sample perkusyjne, a momentami zwroty rytmiczne (nawet jeśli w standardowym parzystym metrum)… John Major by nie musiał sam ruszyć zdegustowany nóżką i im darować.

  12. jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów

    Wystarczy krótka podróż przez centrum większego miasta (porą wiosenno-letnią) żeby dostrzec jeszcze młodsze pokolenia ludzi w koszulkach Nirvany, Sex Pistols albo Deep Purple.

    Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować.

    W rozważaniach dotyczących ewolucji muzyki rozrywkowej (tanecznej nie wyłączając) nie sposób pominąć głównego czynnika napędowego: przemysłu rozrywkowego. To on a nie wyłącznie gust słuchaczy decyduje o trendach i robi to na co najmniej dwóch etapach. Produkcji, gdy w studio nagraniowym siedzi ten, kto wykłada pieniądze (tak było zawsze, ale…), oraz na etapie dystrybucji. Wraz z konsolidacją przemysłu rozrywkowego zanika różnorodność, choćby ze względu na mniejszą konkurencję wydawców. Ale również dlatego, że zarządzający tym przemysłem dostają coraz lepsze narzędzia do analizy i optymalizacji efektów swego działania — maksymalizacja zysku, minimalizacja kosztów i ryzyka.

    Podobnie z dystrybucją muzyki. Kiedyś opierała się w znacznej mierze na czynniku ludzkim — diżejach radiowych. Raz bardziej uczciwych raz mniej, ale wciąż byli to ludzie, co zapewniało różnorodność. Dziś, o ile nie włożymy wysiłku, muzykę dobierają nam automaty maksymalizujące zyski korporacji rozrywkowych.

    Dodatkowo skutkuje to atomizacją odbiorców. Gdy produkty są mikrotargetowane trudno o wylansowanie hitu, który znaliby wszyscy.

  13. @kmat
    No nie wiem, Take That się ostatnio intensywnie reklamowało na przystankach w moim mieście.

    Natomiast a propo tematu notki, przypomina mi się gość z YT, który stwierdził, że „w kwestii muzyki rok 2023 jest bardzo nie zainteresowany rokiem 2023”. Nie słucham radia za wiele, ale mam poczucie, że co drugi utwór jest coverem znanego hitu z przeszłości. Jeszcze jak jest to Eminem, który bierze sampel, ale coś z tym robi to pół biedy. Gorzej kiedy ktoś bierze Sound of silence i przerabia go na coś co kłóci się z wydźwiękiem tekstu.

    W skrócie kiedyś były czasy, teraz nie ma czasów. Czy za 20 lat ktoś będzie chciał coverować Flowers Miley Cyrus? Nie sądzę.

  14. Przepraszam za podwójny komentarz, w trakcie pisania poprzedniego, nowe się pojawiły…
    @steelman
    Te koszulki to chyba nie zawsze są noszone jako wyraz sympatii do zespołu, czasem są bo są „cool” i nie wiadomo dlaczego. Coś jak Che Guevara na koszulkach.

  15. @ololo-518

    Możemy dyskutować, jak głęboko sięga zainteresowanie noszącego noszonym na koszulce motywem. Śmiem jednak twierdzić, że głębiej niż estetyka samego motywu. W końcu na koszulkach z Che jest Che a nie jakikolwiek inny kontrastowy portret.

  16. @koszulki Nirvany
    Były, razem z Pink Floyd i jszcze czymś podobnie pradawnym, w zeszłym roku w H&M.

    @monopol złych korporacji, które decydują
    Przecież dziś nieźle brzmiący kawałek każdy może sobie nagrac i wyprodukkować w domu, promocja odbywa sie na Spotify i tiktoku zaś ewentualna sprzedaż winyla hipsterowi na bandcampie. Korporacje w sensie firm „płytowych” juz nie sa takie wszechmogące.

    @steelman „Dziś, o ile nie włożymy wysiłku”
    Zawsze trzeba było albo włożyć wysiłek, albo mieć cool-kolegę z dobrym gustem.

  17. Ja tam jakiś czas temu musiałem przeczekać deszcz pod mostem Grunwaldzkim i kawałek dalej stała alternatywna młodzież, na oko nastoletnia i puszczała muzykę z przenośnego głośniczka. Lekko się wzruszyłem jak zaraz po jakimś kalifornijskim melodycznym punku poleciało Type o Negative, a parę kawalków później Lithium. Stylówę natomiast młodzież miała jakąś między emo, skejtami z 90s i gotami. Koszulkom się nie przyjrzałem, ale obstawiam że w kwestii muzyki nic się nie zmieniło – nastolatki nadal będą lubić muzykę naładowaną jakimiś emocjami, nawet do poziomu totalnego kiczu, ale jednak. W moich 90sowych latach dojrzewania koszulki z Morrisonem były równie modne co te z Kurtem bo romantyczny mit artysty młodo umarłego to też paliwo dla nastoletnich emocji. Zresztą norweski BM z tymi podpaleniami i morderstwami działał na młodzież z tych samych powodów. Dlatego może i przemysł muzyczny ma swoje zoptymalizowane algosy, ale młodzi ludzie bedą dalej słuchać starych punków, rockowacizny, gotów, metalu czy nawet tego Prodigy napompowanego energią (btw oni sami chyba o sobie mówili coś w stylu: jesteśmy elektronicznymi punkami). Co wrażliwsi dołożą pewnie Floydów czy Cave’a jak znajda CD u starych na półce. Po latach pewnie te starocie wymieszają im się z aktualnymi hitami do tupania nóżką i tak to sobie leci przez pokolenia.

    Co do tematu notki to trochę w kontrze powiem że oprócz łupanki na 4/4 hitami raz na jakiś czas zostają różne Despacito, oparte na latynoskiej rytmice, która też przenika do innych gatunków i spokojnie usłyszycie w radiu jakieś polskie rapsy z takim bitem. Na densflorze zawsze to zadziała jako „wolny kawalek” do przytulania.

  18. ,, Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować.”

    Nie dotyczy muzyki ludowej. Taneczna muzyka ludowa jest instrumentalna i składa się (najczęściej) z wątku głównego i ogrywki. Mamy bardziej skomplikowane struktury, ale generalnie są to wariacje na temat powtarzających sie motywów. Granie w kółko tych samych fraz zmusza muzykantów do improwizowania na tych motywach, inaczej by się zanudzili. Jest to improwizacja w pewnych ramach, ale dość swobodna.

    Z drugiej strony z tancerzami jest podobnie. Wbrew temu, do czego nas przyzwyczaiły duże sceniczne zespoły tańca ludowego, w pierwotnym kontekście jest opn bardzo zindywidualizowany i każdy tancerz, każda para tańczy w swoim stylu.

    Zatem – da się.

  19. @sheik
    „promocja odbywa sie na Spotify i tiktoku zaś ewentualna sprzedaż winyla hipsterowi na bandcampie. Korporacje w sensie firm „płytowych” juz nie sa takie wszechmogące”

    Bo Tiktok i Spotify nie należą do korporacji, a firmy niegdyś „płytowe” nie mają budżetu na promowanie treści w Internecie. Wiesz co, Lipszyc do ciebie dzwonił z 2012, zapraszał na konferencję Otwarta Kultura. Może poskakałbyś przeciwko ACTA przy okazji?

  20. @sheik
    Przecież dziś nieźle brzmiący kawałek każdy może sobie nagrac i wyprodukkować w domu.

    Miałem to samo napisać, dostępność techniki, darmowych vst dodawanych do taniego klawisza, darmowych wtyczek, czy solidnie brzmiących wirtualnych instrumentów sprzedawanych na promkach w jakichś bundlach jest bez precedensu (zresztą był tu kiedyś wątek jakim kamieniem łupanym było amatorskie produkowanie 20 czy 30 lat temu) i do tego masz tutoriale na yt które przeprowadzą Cię za rękę żebyś umiał zrobić ten tłusty bas, solidny bicik, dobrze brzmiący wokal czy dobrze zbalansowany mastering. Ale @steelman chyba pisze o czymś innym – o masowym odbiorcy, playlistach udających stacje radiowe i algo na streamingach które też generują playlisty „gorących hitów” dla mniej kręcącego nosem słuchacza który chce żeby „coś grało” na jakimś grillu czy przy nudnej fizycznej pracy do odbębnienia.

  21. @havermeyer
    „oprócz łupanki na 4/4 hitami raz na jakiś czas zostają różne Despacito,”

    Chwileczkę, to przykład do mojego ogródka. To też jest łupanka na 4/4 w banalnej tonalności. Jest to wspomnienie, które wolałbym raczej wyprzeć, ale tam mamy perkusję z automatu (co wyklucza improwizowanie tempem) i nie pamiętam jakiejś przesadnie improwizowanej solówki. To jest w kółko ta sama melodyjka – a więc jesteśmy nie tylko bardzo daleko od tego co wrzuciłem tutaj jako przykład komplikacji (jazz-foxtrot), ale nawet od „Mr Blue Sky” Electric Light Orchestra.

  22. @steelman

    „Dodatkowo skutkuje to atomizacją odbiorców. Gdy produkty są mikrotargetowane trudno o wylansowanie hitu, który znaliby wszyscy.”

    Są miejsca w których ludzie słuchają muzyki pop wspólnie, np. siłownie.

  23. @rw
    „Są miejsca w których ludzie słuchają muzyki pop wspólnie, np. siłownie.”

    Może to po prostu starość i dziaderstwo, ale kiedyś z takich miejsc człowiek wychodził czasem z jakimś earwormem (typu wspomniana tu już Samba de Janeiro). A teraz? Elevator muzzak.

  24. @notka
    „Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, że to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, że jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.”

    Zarówno ZAIKS i ASCAP/BMI podają DI AGOSTINO LUIGINO jako autora/kompozytora utworu, MONTAGNER CARLO/SANDRINI PAOLO jako dodatkowych kompozytorów, oraz LEONI DIEGO MARIA jako… autora tekstu. Zaglądając w książeczkę w albumie znajdziemy te same nazwiska. Bazując na własnym arcyskromnym epizodzie radiowym, raczej w raportach przesyłanych do kopirajt kolektiwów nie znajdziemy niestety nic na temat Ola Onabule, podawanym wykonawcą będzie Gigi.

    Czyżby miało miejsce wykupienie wokalu do wykorzystania jako sampla, przy niekorzystnej dla pierwotnego wykonawcy (autora tekstu?) konstrukcji umowy, np. przeniesieniem praw autorskich? To by potencjalnie wyjaśniało brak wzmianki na stronie i rozgoryczenie sukcesem z którego nie ma się prawie nic, może poza skromną garść dolarów przelaną z Italii?

  25. @wo
    Spotifaj to korpo (z udziałem Tencent), Tiktok wiadomo, nawet Bandcamp został nieoczekiwanie sprzedany, uwaga, Epic Games.
    Wszystko wredni monopoliści – ale zarazem próg wejścia jest już niemal zauważalny i właściwie każdy może sobie wydać płytę i zaoferować ją całemu światu. Czy ktoś tego posłucha to juz inna historia (spoiler alert: nie).

  26. @wo
    To też jest łupanka na 4/4 w banalnej tonalności.

    Jasne, ale ten beat to nie jest kwadratowe 1, 2, 3 i 4 jak w tych topornych hitach ojrodisko i buja troche inaczej, tylko tyle. Co do metrum i ogólnej miałkości pelna zgoda, sam prawie uniknąłem hajpu na ten kawałek aż do błędu w postaci wyjazdu do polskiej miejscowości turystycznej ™, która zaserwowała mi w ciągu kilku dni hurtem wszystkie te zalegle razy kiedy nie słyszałem Despacito.

    Gigi z notki natomias to jest taki blueprint rzeczy które teraz są masowo klepane w tych wszystkich Eskach i RMFach, wręcz słychać jak ordynarnie nawiazują do tej wiodącej melodyjki, czasem podmieniając jedną czy dwie nutki, ale mamy tu komplet: powracająca prosta melodyjka, łupany bicik, ten jakiś nostalgiczny wokal pełen długich nut. W ciągu jednego weekendu ze szpecem remontującym mi łazienkę słyszałem to w 10 wersjach, razem zresztą z kawałkami zupelnie prawie jak inne hity z tamtego okresu, plus te straszne wersje Sound of Silence czy My Heart Will Go On wałkowane w kółko. Więc nie tylko Ty masz nostalgię za 60s-90s, i wytwórnie muzyczne to wiedzą, więc cheatują że niby puszczają „nową” nutę opakowując na chama w nowe sreberko tego samego starego kotleta.

  27. @sheik
    każdy może sobie wydać płytę i zaoferować ją całemu światu. Czy ktoś tego posłucha to juz inna historia (spoiler alert: nie)

    Btdt! Dlatego tak jak pisze WO promocja jest najważniejsza a hajsy na dużą promocję mają duzi gracze, a jak już mają te duże hajsy to nie będą ich pompować w jakiegoś obiecującego nołnejma z ciekawym stylem, który zażre albo nie, tylko ładują creditsy w dopasowanego pod publikę pewniaka. (Nie żeby mieli 100% skuteczności, ale jednak nisza pozostanie niszą, chyba że wybije się na tyle że wytwórnia zgarnie i dofinansuje)

  28. @sheik
    „właściwie każdy może sobie wydać płytę i zaoferować ją całemu światu.”

    Jestem tak stary, że znam ten dowcip we wcześniejszych wersjach. Punk rock promował tzw. „DYI”, czyli wydawanie kaset per „do it yourself”. Pamiętam takie kasety, pamiętam artziny, pamiętam tzw. klubówki. Oraz ze swoich wojaży sprzed lat pamiętam fenomen początkujących artystów, rozdających cedeki swoich przebojów na Hollywood Boulevard. Sam wziąłem. Ba, pamiętam bootlegowe cedeki w niejasnych okolicznościach sprzedawane w legalnych sklepach, np. trance’owe remiksy Pink Floyd. Zazwyczaj była to autopromocja jakiegoś didżeja.

    Próg wstępu zawsze jest i był ten sam. Jakiś Scooter Brown musi cię dostrzec, zaprosić do swojej willi i powiedzieć „hej bejbi, mogę z ciebie zrobić kolejnego Bibera, ale musisz robić dokładnie co ci każę”. Bo jak Scooter Brown uruchomi swoją machinę promocyjną, masz Gangnam Style.

  29. @WO

    Tymczasem jeśli sobie z didżejskiego oprogramowania puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy że te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.

    Nie tylko manipulowali tempem z powodów artystycznych, ale też:
    1. Używali dynamiki (głośniej-ciszej),
    2. Np. sekcja saksofonów (kilka-kilkanaście instrumentów) u Glenna Millera (to lata ’40, wiem) miała identyczne wibrato grając unisono.
    To są litry potu i śliny wylane przez ćwiczących muzyków po to by zabrzmiało to leciutko i żeby nóżka sama chodziła.

    @Martin_S

    Ten utwór („Firestarter”) akurat jest na pewno gęsty, ale chyba raczej prosty, choć fajnie zrobiony.

    Nie jest. Warstwa wokalna jest zarejestrowana tak, że pełni jednocześnie rolę kolejnego instrumentu rytmicznego. Pojawia się polirytmia. Riff perkusyjny przeplata się z hipnotycznymi samplami. Piosenka ma rozwiniętą dramaturgię: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Dynamicznie jest zróżnicowana.

    To co zostaje najdłużej w pamięci to uporczywy, nerwowy rytm na werblu, ale jeśli dobrze się wsłuchać to „pod spodem” dzieje się tam znacznie więcej i znacznie ciekawiej niż na pierwszy rzut ucha.

  30. @fieloryb
    Ja tam nie pamiętam akurat przesadnej polirytmii, ale okej, może muszę sobie to sobie jeszcze przesłuchać. Pod spodem to można zawsze sporo wrzucić (jak się ma sprzęt i żeby „matematycznie” oraz na ucho się zgadzało) i to mam właśnie na myśli pod terminem „gęsty”, zresztą jakaś bazowa polirytmia nie musi być przecież bardzo skomplikowana, zwłaszcza gdy się sampluje. Umówmy się, że jakiś Art Blakey w najbardziej szalonym wydaniu to to nie jest jednak.

  31. @fieloryb
    „ma rozwiniętą dramaturgię: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Dynamicznie jest zróżnicowana.”

    Jeżeli rytm leci z sequencera, to z natury nie ma mowy o zabawie rytmem. Jeżeli to wszystko gra cyfrowy generator, to z natury dynamika jest spłaszczona w porównaniu do przywołanej przez Ciebie orkiestry Glena Millera.

  32. @WO

    Jeżeli rytm leci z sequencera, to z natury nie ma mowy o zabawie rytmem (…) z natury dynamika jest spłaszczona w porównaniu do przywołanej przez Ciebie orkiestry Glena Millera.

    Sztandarowy „In the Mood” Millera i „Firestarter” są od siebie odległe o kilka epok muzycznych i o pół wieku. Kompletnie inne instrumentarium, zupełnie inne podejście do melodii (fragmentarycznej w utworze Prodigy i zrobionej na bogato w starszym utworze). Przepaść technologiczna.

    Obstawiam, że dynamika ma wiele do zawdzięczenia w utworze Prodigy użyciu bramek szumów, ale tu musiałby się wypowiedzieć szkolony realizator dźwięku.

  33. @fieloryb
    Jeszcze co do tego wokalu jako dodatkowej warstwy rytmicznej – na tej zasadzie to polirytmia znajdzie się i w „Baśka miała fajny biust”. Przesadzam?

  34. @wo

    „Może to po prostu starość i dziaderstwo, ale kiedyś z takich miejsc człowiek wychodził czasem z jakimś earwormem (typu wspomniana tu już Samba de Janeiro). A teraz? Elevator muzzak.”

    Ja wiem, ale przynajmniej wiem, czego młodzież słucha.

  35. @Martin_S
    Posłuchaj jak działa realizacja warstwy wokalne w „Baśce” i u Prodigy. Posłuchaj jak melodyczny jest wokal Gawlińskiego w porównaniu do rytmicznego wykonania Flinta. Wokal Flinta jest wysunięty na przód panoramy dźwiękowej, „suchy” i agresywny w brzmieniu. Charakterystyczne jest tu skandowanie rytmicznie podzielonych fraz. Gawliński nie krzywi się na melodię i jest raczej w swojej piosence rozluźniony.

    Spróbuj sobie zanucić albo zagwizdać Firestarter :-). Gwarantuję porażkę…

  36. @”Posłuchaj jak melodyczny jest wokal Gawlińskiego.”

    No, ale to nie wyklucza wartości rytmicznych w linii melodycznej. Okej, niech będzie, rapowanie się liczy dla polirytmii, śpiewanie nie.
    Zanucić Firestartera – przez chwilę chciałem się kłócić, że jest tam przecież ten pochód chromatyczny, który można zaśpiewać, zagrać i wygwizdać… ale on jest jednak w Breathe, zatem nie zaproszę do grania w moją grę.

  37. Bee Gees to w ogóle ciekawy przypadek, bo oni w połowie lat 70 byli już po DRUGIM okresie swojej popularności. Już zaliczyli comeback, i już ich drugie 15 minut minęło, a coś musieli nagrać, i producent im mówi „wiecie, teraz w czarnych klubach taka fajna muza leci, może coś w tym stylu byście nagrali”. Tak że nigdy nie skreślajmy nikogo, taki morał 🙂
    PS. a propos ich rockmeństwa, to w „You Should Be Dancing” gra, co prawda na bongosach ale zawsze, Stephen Stills.

  38. @Martin_S

    Okej, niech będzie, rapowanie się liczy dla polirytmii, śpiewanie nie.

    Ale to nie jest zero-jedynkowe. Pewnie, że w śpiewie Gawlińskiego też jest pewna rytmiczność, ale dużo delikatniejsza a przez to słabiej współpracująca z perkusją i basem, które tworzą klasyczne ramy rytmiczne tej popowej piosenki.

  39. @wo

    „Może to po prostu starość i dziaderstwo, ale kiedyś z takich miejsc człowiek wychodził czasem z jakimś earwormem”

    Ja jak czasami robiłem próby chodzenia na siłownię to i tak bez słuchawek ze słuchowiskami, podcastami czy czasami własną playlistą z muzyką ani rusz.

  40. @Dar Dud

    „im mówi „wiecie, teraz w czarnych klubach taka fajna muza leci, może coś w tym stylu byście nagrali”.”

    Jest cała seria reaction videos na YouTube „Afroamerykanie dowiadują się, że Bee Gees są biali”

    link to youtube.com

  41. pewna rytmiczność (…) dużo delikatniejsza a przez to słabiej współpracująca z perkusją i basem, które tworzą klasyczne ramy rytmiczne tej popowej piosenki

    Ja nic z was nie rozumiem, po prostu sporadycznie słyszę muzykę i czasem odczuwam jakiś rodzaj przyjemności, a czasem nie.

  42. @rw

    „Są miejsca w których ludzie słuchają muzyki pop wspólnie, np. siłownie.”

    Kolega chyba się nie przelogował z lat 90-tych. Od czasu mp3 playerów, a już masowo od słuchawkowej bluetoothowej rewolucji 98% bywalców siłowni jest w słuchawkach. pozostałe 2 procent to albo tandem Mistrz-uczeń (w sensie indywidualny trening), albo zajęcia zespołowe. Obecnie każdy przebywa w swojej muzycznej bańce. Jedyne miejsce jakie kojarzę, że ludzie słuchają muzyki wspólnie (poza koncertami) to konsumpcja w restauracjach, pubach, kawiarniach.

  43. @Gammon No.82

    Ja nic z was nie rozumiem (itd.)

    (…)Niezdarni wielbiciele [Polihymnii], to zwłaszcza młodzi recenzenci muzyczni. Piszę otwarcie, bo sam byłem młody i wielce grzeszny. Taki recenzent opuszcza koncert patrząc na ludzi z wysoka, jak przystało komuś, kto ze Sztuką chadza pod pachę. Wróciwszy do domu nakazuje rodzinie ciszę, psa zamyka do szafy, a sam siada przy biurku.
    „Dzisiejszego wieczora – pisze – byliśmy świadkami prawdziwej uczty wokalnej. Znakomita śpiewaczka pokazała nam górny rejestr o włoskiej pulchności kantyleny a schodząc w dół skali osiągała dominantę wibrata na przeponie. Partycypacja audytorium w apercepcji emocjonalnej osiągnęłaby kulminację gdyby nie kilka detonacji, których świetna artystka nie uniknęła w allegro affettuoso”.
    Napisawszy coś w tym rodzaju recenzent zaciera dłonie i chichocze: „Tom ci machnął! Nikt nie zrozumie ani słowa”.

    Jerzy Waldorff, „Sekrety Polihymnii” – polecam.

  44. Rok 2063 (tak naprawdę 1963), na statku kosmicznym Ikaria XB-1 odbywają się tańce link to youtube.com
    Nie znam się na tym zbytnio. Według was – jak muzyka do tańca z jednej strony, a układ tańca z drugiej lokują się na osi „swoboda vs. sztywność”?

  45. @janekr
    jak muzyka do tańca z jednej strony, a układ tańca z drugiej lokują się na osi „swoboda vs. sztywność”?

    To jest chyba mierzalne, jeżeli da się to ująć w jakieś twarde punkty końcowe.

  46. @Gammon No.82
    Nie dworuję. Cytat podałem, żeby zainteresować. Serio polecam tę książkę wszystkim chętnym liźnięcia wiedzy technicznej i teorii muzycznej podanej w sposób popularny i lekki. Co prawda ta pozycja zajmuje się głównie muzyką klasyczną, ale z wiekiem zacząłem doceniać i ten gatunek.

    Ja jestem pod względem muzycznym nieco skrzywiony bo umiem czytać nuty (z graniem a vista miałbym ogromny problem, ale jakoś sylabizuję), odróżniam klucz wiolinowy od basowego itp., itd.

  47. @fieloryb
    No o.k., kupię, ale pewnie nie zrozumiem co czytam. I tak słucham głównie klasycznej tzw. dawnej.

  48. @fieloryb
    „co prawda ta pozycja zajmuje się głównie muzyką klasyczną,”

    Jest rozdział o jazzie!

  49. @wo
    „kiedyś z takich miejsc człowiek wychodził czasem z jakimś earwormem (typu wspomniana tu już Samba de Janeiro). A teraz?”

    N=1 (a nawet 1 do kwadratu) ale ze trzy lata temu wyszedłem z siłowni z takim earwormem, Tiesto – The Business.

    Ale fakt, że większość nowych rzeczy, które wpadają mi na plejlistę po pierwsze nie jest taka znowu nowa, a po drugie wpadają mi z radia. Francuskiego.

  50. Muzyczną nostalgię ogrywają teraz chyba najbardziej agencje reklamowe. Zgarnęli chyba już wszystkie popularne dawne kawałki z czasów przez Autora opisywanych i nie silą się na żadną mniej znaną/oryginalną muzę. A-Ha, Snap, Donna Summer/Moroder i Zupa Romana. Co tam sobie chcesz. Ciekawe, czy to tylko w Polsce?

  51. @ Zgarnęli chyba już wszystkie popularne dawne kawałki z czasów przez Autora opisywanych
    „California dream” w reklamie Dacii!

  52. Kurcze, chyba łatwiej byłoby mi śledzić dyskusję na tema przewagi Pz.Kpw III Ausf. D nad Pz.Kpw III Ausf. C.

  53. @Gammon No.82

    No o.k., kupię, ale pewnie nie zrozumiem co czytam(…)

    Bez przesady, Waldorff pisał tę książkę dla szerokiej publiczności potoczystym, współczesnym językiem. Obecnie można użyć jakiejś klawiatury fortepianowej on-line zamiast (jak sugeruje autor) mieć w domu pianino lub fortepian. Pozycja zawiera słowniczek terminów muzycznych. Można do niej wielokrotnie wracać o odświeżać sobie to i owo.

    Dla mnie najciekawsze są historie instrumentów i ich twórców.
    @WO

    Jest rozdział o jazzie!

    No jest, (również o rocku), ale w porównaniu z objętością książki poświęconą klasyce i z literatura okołojazzową, jaką mam na półce do przeczytania, jest mocno ubożuchny.

  54. @dardud
    „PS. a propos ich rockmeństwa, to w „You Should Be Dancing” gra, co prawda na bongosach ale zawsze, Stephen Stills.”

    A propos aproposa, mam to na Singlu Z Epoki, na którym etykieta jest cyrylicą – a wszystko firmuje jugosłowiańskie (było takie państwo) radio i telewizja.

  55. @ausir

    Ja jak czasami robiłem próby chodzenia na siłownię to i tak bez słuchawek ze słuchowiskami […] ani rusz.

    Są siłownie z nagłośnieniem przez BT, gdzie każdy może się podłączyć ze swoją plejlistą. Niewypowiedzianą regułą jest by muzyka oscylowała wokół czegoś akceptowalnego dla wszystkich. U mnie działa (-; Tak, zasięg jest nikły, ale irłorma już można złapać.

  56. @WO

    (…)mam to [płytkę Bee Gees, „You Should Be Dancing”] na Singlu Z Epoki, na którym etykieta jest cyrylicą – a wszystko firmuje jugosłowiańskie (było takie państwo) radio i telewizja.

    To musi być jakiś rzadki rarytas. Discogs milczy o tym wydaniu, pokazuje tylko fotografie dwóch jugosłowiańskich okładek i płyt wypisane alfabetem łacińskim.

  57. Teraz jak wguglacie „swingować” to wypadnie wam wiadomo co. Ale przez trzy czwarte XX w. to był termin związany z muzyką, także tą do tańczenia, do klubów. Do tego wątku warto dodać kilka słów-kluczy: swing, synkopowanie, synkopa.
    Za wiki: „Synkopa (gr. συγκοπή synkopḗ „obcięcie”, od συγκόπτω synkóptō „przycinać”) – rodzaj zaburzenia metro-rytmicznego w toku utworu, wykorzystywany jako środek stylistyczny; zjawisko rytmiczne polegające na przedłużeniu wartości rytmicznej znajdującej się na słabej części taktu o następną część taktu lub grupy taktowej. Synkopie towarzyszy powstanie dodatkowego akcentu tzw. akcentu rytmicznego na przedłużanej (słabej) części taktu. Rytm synkopowy jest często stosowany w muzyce jazzowej i bluesie, a także w muzyce elektronicznej z gatunku drum and bass. W polskiej muzyce ludowej synkopa jest charakterystyczna dla krakowiaka. Przykład zastosowania rytmu synkopowego zawiera utwór „No Excuses” zespołu Alice in Chains oraz „Synkopowy taniec” Béli Bartóka.”

  58. @Gammon No. 82
    „Paaanieee ale ja na serio, a pan se dworujesz.”

    No, chodziło o to, czy Firestarter jest prosty. A skoro takie przymiotniki bywają nieostre, no to i tak wszystko rozbije się o subiektywny odbiór lub technikalia (nie ma od nich ucieczki).
    Swoją drogą na pozycji połamanego i pokombinowanego techno to ja bym raczej widział jakiegoś środkowego Richarda D. Jamesa (Aphex Twin) niż chłopaków z Prodigy. Zwłaszcza jakiś Bucephalus Bouncing Ball z tym swoim drill’n’bassem by się wpisywał w coś takiego, tyle że to faktycznie już „mniej do tańczenia”.
    Do tańca to już prędzej jakiś Amon Tobin może (chociaż też chyba nie bardzo). Też się załapał na końcówkę najntisów, choćby z Bricolage czy Permutation.

  59. @ergonauta
    „a także w muzyce elektronicznej z gatunku drum and bass”

    Tak, tak, to chyba wiedza powszechna. Bez Amen Breaka byłby klasyczny Kononowicz w najntisach. A przynajmniej połowy najntisowej elektroniki by nie było bez zsamplowania tegoż.

  60. @Martin_S

    Firestarter został użyty za przykład głównie dlatego że miał być XX wiek i chciałem by to było coś co każdy kojarzy. Oczywiście że są liczne lepsze przykłady. Choćby Aphex Twin. Tylko kto to zna.

  61. #Aphex Twin
    Skoro już pojawił się temat siłowni, to zrobiłem sobie kiedyś metronom do interwałów Tabaty na podkładce z „Come to Daddy”, bo piosenka pasowała mi do nich poziomem bólu i cierpienia.

  62. @embercadero
    Jasne. I wychodzi na to, że to nie był wcale taki zły przykład, skoro „balansuje” na granicy prostoty (przynajmniej w odbiorze komcionautów) pod tą notką. Ja i tak nie będę umierał za ten claim o prostocie jak za jakiś Danzig w LO, tfu znaczy solo w Blood and Tears (jaki kicz, jaki kicz, kiedy zajefajne i kunsztowne).

    Aphexa nie znają? – hm, kiedyś w hali ocynowni byłem na dwóch gigach, bo jeden bilet sam kupiłem, a drugi – bo ktoś tam nie mógł. I były tłumy takich z mojego pokolenia oraz ciut młodszych i starszych, ale nie wiem, jak jest teraz. No i wiadomo, taka publika jednorazowo to i tak pewnie ułamek.

    Co do drumów – były różne rzeczy polskie też, jak np. Eletric Rudeboyz, ale takie mam wrażenie, że czas drum’n’bass to tak mniej więcej 99-05, no i takie rzeczy wbrew wielkomiejskim pozorom nie stały się u nas nigdy popularne masowo. Zawsze klasyczny four-on-the-floor lepiej się trzymał.

  63. @wkochano
    „„Come to Daddy”, bo piosenka pasowała mi do nich poziomem bólu i cierpienia.”

    Nie no, przy tym absolutnie bym zatańczył. Słyszę pierwszy beat i nie interesuje mnie, co stoi na sylwestrowym stole, gnam na „parkiet”.

  64. egzaktli „come to daddy” i podobne to jest dokładnie to o co mi chodziło z firestarterem. Mnie tam to buja milion razy bardziej niż jakikolwiek di agostino czego by nie kowerował (choć jakby zabrał sie za to link to youtube.com to już bym się zastanowił)

  65. @Wojciech Nowakowski

    Muzyczną nostalgię ogrywają teraz chyba najbardziej agencje reklamowe. […]

    To jest (nie tak bardzo) nowy sposób zarabiania na IP w przemyśle muzycznym. Polecam materiały tekstowo-dźwiękowe na ten temat na Voksie.

  66. O Prodigy było, o Aphexie, o Amonie nawet, ale o Fatboy Slimie nikt nie wspomni. Przecież on też trochę do tańca przygrywał, co nie?

  67. Ja bym tej obecnej muzyki popularnej tak zupełnie nie skreślał. Np. proszę sobie zobaczyć co się dzieje rytmicznie, dynamicznie i stylistycznie w utworze który wygrał tegoroczną Eurowizję. Albo nieco bliżej estetyki Prodigy: miejsce szóste z tej samej edycji. Oboje wykonawców nawiasem mówiąc identyfikuje się jako non-binary i za kulisami byli bliscy bojkotu konkursu ze względu na udział Izraela, więc więc politycznie też raczej nie ciepłe kluchy.

  68. @Martin_S
    „Bez Amen Breaka byłby klasyczny Kononowicz w najntisach.”

    Ale też właśnie w najtisach dopełniło się to, o czym pisze Gospodarz: „wielkie upraszczanie muzyki tanecznej, zakończone pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim.” Czyli, paradoksalnie, to Kononowicz był jednym z „tych ludzi” (zanim przyszły maszyny, uaktywnił się Skynet i przejął przemysł muzyczny): „Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach.” Nie myśleć w mechanicznych kategoriach to teraz trudne, nie tylko w muzycznym studiu.

  69. @Sapiecha
    „Np. proszę sobie zobaczyć co się dzieje rytmicznie, dynamicznie i stylistycznie… >>>…więc politycznie też raczej nie ciepłe kluchy.”

    Bo swing („dzianie się rytmiczne i dynamiczne”) często bywał niekluchowaty politycznie:
    link to pl.wikipedia.org

    [szczególnie wart uwagi jest fragment raportu dla Reinharda Heydricha]

  70. O, muzyka elektroniczna to temat, który zdecydowanie mnie fascynuję, więc mały delurk.

    Chciałabym dodać do dyskusji dwie z mojego punktu widzenia istotne różnice między muzyką rockową a muzyką klubową:

    1. W muzyce elektronicznej dużo większy nacisk niż w instrumentalnej kładzie się na samą barwę dźwięku. To nic nowego, ten fenomen był już wcześniej znany pod hasłami typu „o Jezu, Stratocaster, doznaję”, no ale właśnie był związany z konkretnymi instrumentami czy możliwościami wokalnymi danego artysty. W muzyce elektronicznej, dzięki możliwości dowolnego rzeźbienia fali dźwiękowej przez syntezator, nie ma już żadnych ograniczeń – możemy wycinać i dodawać częstotliwości wedle naszej woli i dowolnie manipulować składowymi harmonicznymi, transjentami itd., no i przede wszystkim – modulować wszystkie możliwe parametry w czasie.

    Dzięki temu możemy tworzyć dźwięki, których faktura sama w sobie zawiera złożony ładunek emocjonalny i może funkcjonować samodzielnie, w oderwaniu od struktury kawałka. I taki dźwięk, zwłaszcza wzmocniony odpowiednio w warunkach klubowych, całkiem skutecznie przemawia do naszego gadziego mózgu.

    To jest moim zdaniem również istotny powód, dla którego muzyka klubowa ma prostszą strukturę – żeby uwypuklić barwę dźwięku jako takiego, no i kawałki są w ogóle często tworzone niekoniecznie po to, żeby je słuchać ot tak, tylko po to, żeby wywierały odpowiedni efekt po puszczeniu ich w naturalnym habitacie, tj. na odpowiednim sound systemie.

    2. I skoro już wspomniałam o warunkach klubowych, to ważną różnicą jest też dla mnie to, że kawałki w klasycznej klubowej muzyce tanecznej (tj. wywodzące się wprost z pierwotnych form house i techno) nie są piosenkami. Przez „piosenkę” rozumiem tutaj nie obecność warstwy tekstowo-wokalnej, tylko bycie zamkniętą opowieścią muzyczną, która się zaczyna, trwa tyle, na ile artysta miał weny, po czym się kończy.

    W muzyce klubowej kawałek to zazwyczaj jedna idea muzyczna powtarzana w kółko z delikatnymi wariacjami na temat lejtmotywu, które co jakiś czas pojawiają się i znikają, co ma moim zdaniem dwie istotne funkcje – po pierwsze ma odpowiednio oddziaływać na tańczących poprzez czynniki związane z takim uproszczeniem (mogłabym wymieniać, ale nie o to mi tutaj chodzi), a po drugie pozostawia to przestrzeń dla DJa, którego rolą jest właśnie stworzenie takiej emocjonalnej opowieści muzycznej, jaka we wcześniejszych tradycjach muzycznych była zawarta w pojedynczym kawałku.

    Kiepski (ew. początkujący) DJ to taki, który po prostu zlepia kawałki w muzyczną stonogę. Dobry DJ to taki, który tworzy z wielu kawałków spójną całość, niekoniecznie zwracając uwagę na to, kiedy który kawałek się kończy, a kiedy zaczyna inny, niejako grając na kawałkach, jak na instrumencie.

    No, i to są dla mnie takie cechy muzyki klubowej, przez które porównywanie jej z innymi formami muzycznymi może być utrudnione, bo zwyczajnie w innych formach nie mają odzwierciedlenia, a są dla mnie bardzo ważnym elementem relacji z tą muzyką.

    PS A propos operowych motywów w muzyce klubowej, to relatywnie niedawno Scooter coś takiego zmontował i również nie były to istniejące wcześniej sample: link to youtube.com.
    PPS I jeszcze a propos klubowych wersji starych hiciorów – niedawno wśród tiktokowych zoomerów wybiła niszowa moda na wersje techno starych przebojów (do świadomości powszechnej przebiło się to w formie Pedro autorstwa Jaxomy i Agatino Romero), co oczywiście nie jest niczym dziwnym, w każdym pokoleniu mieliśmy takie ciągoty, iksy remiksowały stare hiciory, millenialsi remiksowali stare hiciory, to i zetki remiksują, tylko w tym przypadku to nie są remiksy (akurat Pedro jest tu wyjątkiem od reguły) – raczej covery, bo wokal jest nagrywany od nowa. Wot ciekawostka, ale mnie ta zmiana urzekła (tu przykład: link to youtube.com).

  71. osobiście kiedyś lubiłem tę stronkę: link to music.ishkur.com – Ishkur’s Guide to electronic music. Widzę, że torchę się chyba optycznie zmieniła, więc nie wiem jak z treścią, ale zostawiam.

  72. @klamerka
    „nie są piosenkami”

    Jeden z moich znajomych zawsze porównuje techno en masse do gotowania zupy (niekoniecznie Romana). Stoi się nad tym jak nad garem i dorzuca jakieś składniki, a to niby ewoluuje, ale faktycznie zawsze coś tam w tym garze musi jakoś powracać czy wysuwać się na pierwszy plan, po jakimś czasie zmienia się jednak stopniowo charakter. Tylko że przeciwieństwie do muzyki dronowej, w której nie czuje się tych zmian, a dopiero refleksja, że jesteśmy już gdzie indziej, może nam przywrócić „orientację”, tu jednak jest beat i te motywy. One jakoś tam na chwilę przykuwają uwagę do tych zmian. Przy czym ten znajomy właśnie „nie może tego techno” ze względu na to wieczne „gotowanie”.

  73. Jestem dość długoletnim kluberem i nawet kolegą paru nazwisk, których komcionauci mogą mieć na pswoich lejlistach, i dla których jest to jedyne źródło dochodu. Myślę, że ta muzyka ma od
    paru lat problem z użyciem rozpoznawalnych melodii. Za to mamy bardzo ładny pop jak wyciszyć linię wokalną.

  74. @Aphex niszowy

    Przecież Come To Daddy czy Windowlicker latały regularnie na umierającej już powoli Mtv, nie pamiętam czy na vivie też, tam jednak głównie leciały te wszystkie ichnie Westbamy z klipami z Love Parade. Aphex zresztą wygrał totalnie tymi pokręconymi klipami które na tyle przykuwały uwagę że nuta wchodziła ludziom do głowy jakoby przy okazji. No i pamiętam też wyraźnie jak teledysk do „On” miał chwilę wcześniej regularną rotację na mtv. Fun fact – ten teledysk reżyserował Jarvis Cocker. Aphex więc istniał w mainstreamowym obiegu, bardziej niszowe imho były jakieś Boards of Canada np.

  75. Tak, ale mało kto zna aphexa poza tymi paroma singlami, które wyemitowało na MTV, a to bardzo płodny artysta. Boardz of Canada było za to dla sporej 30-somethings nowym Radioheadem.

    Wydaje mi się, że last.fm jeszcze istnieje i można z niego jakoś wyciągnąć big data?

  76. Myślę, że dużo więcej twórców muzyki elektronicznej wśród swoich inspiracji wymienia Aphex Twin od Boards of Canada (nie mam danych, tak na czuja mi się wydaje), więc nawet jeżeli w kulturze popularnej jest znany z dwóch kawałków, to i tak wywarł dużo silniejszy wpływ na społeczność muzyczną jako taką, nie tylko z okolic IDM czy innych połamańców.

    Nawiasem, on swoje pierwsze albumy robił przed istnieniem DAWów, wtyczek i innych udogodnień, ręcznie wszystko rzeźbił na antycznych komputerach pokroju Amigi czy Atari ST. Jest dobry filmik Benna Jordana (również świetny twórca) pokazujący z grubsza jak to mogło wyglądać na kilku przykłądach – link to youtube.com

  77. @bokononowicz
    mało kto zna aphexa poza tymi paroma singlami, które wyemitowało na MTV.

    Tylko że to nie jest argument przeciw temu że nie jest niszowy w sensie „nierozpoznawalny poza niszą” a bardziej to miałem na myśli. Jest na pewno masa ludzi dla których Led Zep to tylko Stairway to Heaven, albo Bowie (apage!) to np. wyłącznie Let’s Dance, pewnie znalazłoby się parę lepszych przykładów jakichś one hit wonders grających zupełnie inne rzeczy na płytach ale jednak utrwalonych w zbiorowej pamięci przez jakiś novelty song zagrany dla tzw. jajec.
    Jeszcze mnie naszło że takie np. Sparks też błysnęło paroma hitami przez te wszystkie dekady istnienia a natłukli płyt prawie jak Zappa i nikt ich nie słuchał 😉 swoją drogą, żeby zahaczyć temat notki, w dokumencie The Sparks Brothers pada sugestia że oni przypadkiem zapoczątkowali synthpop gdzieś w okolicach No1 Song in Heaven. Chyba nawet się tam Vince Clarke pojawia i potwierdza.

  78. Wszyscy znajomi śląskiego barda i tłumacza (Szpaka) znają aphexa, bo co najmniej dwóch znanych tłumaczy słucha w tle do pracy.

  79. @ergonauta
    „Nie myśleć w mechanicznych kategoriach to teraz trudne, nie tylko w muzycznym studiu”

    Ale też bywają przewrotne trendy (co prawda już niekoniecznie w muzyce stricte tanecznej), gdzie na przykład jakieś trio akustyczne ze sprawną sekcją ma ochotę odegrać takiego rzeczonego Richarda D. Jamesa „z łapy” i z instrumentów, i wychodzi też to bardzo smacznie, jak np. The Bad Plus (sam Ethan Iverson to jest w ogóle ciekawa postać, którą przecież w bardzo dużym stopniu inspiruje Monk). Czyli są już te wszystkie zabawki, ale komuś się chce tę (trudniejszą?) elektronikę akustycznie odegrać. Nie wiem, ile z tego może wynikać dla prostoty muzyki tanecznej, ale skoro już tego Richarda tu wzięto na tapet, to nie sposób podobnych przedsięwzięć nie skojarzyć.

  80. @Glenn Miller i rytm
    W bigbendzie osiągnięcie tego rodzaju spójności i precyzji brzmienia to jest owoc morderczej pracy gdzie ludzie są sprowadzeni praktycznie do do roli wtyczek VST, więc zabawy rytmiczne owszem — ale czy sobie takie zabawy zaprogramujesz na tresowanych muzyków czy na MIDI w Logicu to tylko kwestia chęci i umiejętności aranżacyjnych. Film „Whiplash” polecam.

    Jest taka anegdota, jak zapytano Karajana po co poszedł na koncert Big Bandu Glenna Millera, na co on odpowiedział, że chciał wreszcie posłuchać równo grających muzyków.

  81. Ale też bywają przewrotne trendy (co prawda już niekoniecznie w muzyce stricte tanecznej), gdzie na przykład jakieś trio akustyczne ze sprawną sekcją ma ochotę odegrać takiego rzeczonego Richarda D. Jamesa „z łapy” i z instrumentów, i wychodzi też to bardzo smacznie

    Oj, jest tego sporo. Nawet Autechre tak grano (choć IMO nieprzekonująco). Są wręcz tacy twórcy jak Brand Brauer Frick, którzy od podstaw piszą „elektronicznie” na żywe instrumenty.

  82. bokononowicz

    Nie tylko Marceli, Majer też

    „Mam zestaw płyt (tak je nazywam) „pracowych”, „tłowych”. Głównie na Spotify, chociaż niektóre też na CD – z dawniejszych czasów. Album „pracowy” to taki, na którym dzieje się dostatecznie dużo, żeby mózg nie popadł w odrętwienie, czyli żeby druga półkula miała i swoją pożywkę, ale rytmy powinny być miarowe, kawałki rozbudowane. Parę płyt, przy których pracuję od lat (czasem od dwudziestu): Selected Ambient Works, vol. II Aphex Twina, pierwsze trzy Autechre (Incunabula, Amber, Tri Repetae), Lift Your Skinny Fists… Godspeed You! Black Emperor, Millions Now Living Will Never Die Tortoise, Music Has the Right to Children Boards of Canada, Haunt Me… i Harmony in Ultraviolet Tima Heckera, Adventures Beyond the Ultraworld The Orb, niektóre płyty Bohren und der Club of Gore (Black Earth, Dolores), dubowe albumy Billa Laswella. Najlepiej sprawdza mi się muzyka elektroniczna (zwłaszcza bardziej szorstki ambient), post-rock, drone, doom jazz. Ale i tzw. muzyka poważna, szczególnie Steve Reich (Music for 18 Musicians, Electric Counterpoint, Pulse, Quartet). Michael Chabon powiedział gdzieś, że mnóstwo stron napisał, słuchając Music for 18 Musicians. Nie dziwię się, bo to utwór pod wieloma względami idealny do pracy. Rytm motywuje do działania, ale za tempem da się nadążyć.”

    link to pozeracz.pl

  83. Ach, i jeszcze chciałam się odnieść do tematu zróżnicowanego tempa – to nie jest martwa sztuka nawet w muzyce klubowej! Faktycznie takich kawałków nie ma za wiele, a jeżeli są, to często poza głównym nurtem (a w elektronicznej muzyce nieklubowej jest ich już całkiem sporo). Dzielą się na takie, które zaczynają i kończą tym samym tempem, ale w środku sobie szaleją w górę i w dół, więc nadal można je w miarę łatwo zmiksować, i na takie, które zaczynają się jednym tempem, a kończą innym. Mogą to robić w formie przemyślanej, artystycznej, albo czysto mechanicznie, w najmniej uszojebnym momencie, żeby ułatwić DJowi zaszpachlowanie przejścia z kawałków z jednego obszaru BPMowego na drugi.

    No i właśnie – mamy też DJa, który jakoś musi sobie radzić z tym, że kawałki mają różne tempa. Początkujący DJ po prostu puści kolejny kawałek odpowiednio wolniej/szybciej i będzie udawać, że jest ok, ale zaawansowany może już odpowiednio bujać jednym i drugim kawałkiem tak, żeby i ładnie się zlepiły, i żeby finalnie wrócić do oryginalnego tempa bieżącego kawałka.

  84. @Martin_S
    „Ale też bywają przewrotne trendy (…) są już te wszystkie zabawki, ale komuś się chce tę (trudniejszą?) elektronikę akustycznie odegrać.”

    Oczywiście. Ja się tylko zgodziłem z ogólna tezą WO („okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej”), że przez pięć dekad, od circa 1920, wykres „ciekawych komplikacji w muzyce tanecznej” szedł w górę (bo tańczono lindy hopa, collegiate shaga, charlestona, itd.), a potem zaczął iść w dół, i tak idzie przez kolejne pięć dekad.
    Natomiast jasne, że są (i będą) rewelacyjne wyjątki. I że muzyka taneczna – tu wielkie dzięki za długi wpis dla karmazynowej klamerki – może straciła w warstwie rytmicznej, ale zyskała w brzmieniowej, sonorystycznej (kk: „uwypuklić barwę dźwięku jako takiego”). Przemawia do „naszego gadziego mózgu”, ale i do, ciut młodszego, „naszego plemiennego mózgu”, czy prosto do „plemiennych trzewi” przez intensyfikację rytmu, tę klubową szamańskość, transowość. Pamiętacie, w jaki sposób Tytus położył w ringu grubasa Stokrotkę (VI Księga, Olimpijska)? „Boksując z szybkością 2000 ciosów na minutę wprowadził korpus przeciwnika w wysoką częstotliwość drgań, co spowodowało przerwę w dopływie krwi do mózgu Stokrotki”.

  85. @ergonauta
    Ja bardziej pamiętam kolesia, co go laska zagadała na jakiejś dyskotece (chyba na dyskotece, bo Kasa Chorych to jakoś w tej samej księdze grała, ale dokładnie nie pamiętam), czemu nie tańczy, na co on oświadczył, że to jego nowy taniec, bezruchdens. A na pewno tam dronów czy ambientów nie grali.

  86. Ja za to Aphexa znam głównie dzięki temu, że był mocną inspiracją (niektórzy używają dosadniejszych określeń) dla soundtracku Marka Morgana do Fallouta 1 i 2.

  87. @Martin
    “ Ja bardziej pamiętam kolesia, co go laska zagadała na jakiejś dyskotece (chyba na dyskotece, bo Kasa Chorych to jakoś w tej samej księdze grała, ale dokładnie nie pamiętam)”

    Ach, tą Kasą Chorych mi przypomniałeś tę renesansową planszę!

    -Rzuciłem palenie. Ojciec podbierał mi fajki.

    Ogólnie księga muzyczna i geologiczna to moje pierwsze komiksy, łezka w oku.

  88. @”jego nowy taniec, bezruchdens”

    A, to tego kolesia samplował Świetlicki w piosence Świetlików „Pogo”.

    „I co?
    I pożar
    To bardzo powoli się zaczynało
    Najpierw mnóstwo blasków, zapachów, drobnych świateł
    Teraz płonie
    Poważnie
    Ogień stawia swoje stopy ostrożnie
    Ja to sobie tańczę
    Siedząc przed lustrem nieruchomy
    Z zamkniętymi oczami
    Tańczę to sobie
    Ja to sobie tańczę
    Wyjąc bezgłośnie
    Postępując tuż za ogniem
    Powoli
    Powoli
    Powoli
    Tańczę to sobie.”

  89. Dyskoteki. Kluby. Tylu ludzi w jednym miejscu. Ścisk, duszno, atakujące głośne dźwięki i światła. Podrygujące ciała. Dla mnie synonim piekła i włączający się tryb paniki. Co ciekawe, cała trójka moich dzieci ma tak samo, omijają z daleka. Zwłaszcza syn. Niestety, większość opisu pasuje do zwykłej szkoły na przerwie – i dlatego szkoły nienawidzi, jest w ciągłej traumie. Wolałby, aby w szkole były same lekcje, bez przerw. Przy czym jest bardzo muzykalny, ma słuch absolutny. Muzykę lubi, ale głównie poważną, w samotności i nie za głośno.

  90. @kuba

    Rozumiem i współczuję. Ja wprawdzie nie znoszę tłumów i dyskoteki to jest no-no, ale lubię posłuchać muzyki na festiwalach czy w klubach (jak ktoś wyżej wspomniał o plemienności to mi się od razu przypomniał Killing Joke parę lat temu w klubie średniej wielkości, coś wspaniałego te transy plemienne), natomiast moje nadwrażliwe na dźwięk dziecko nie jest w stanie w ogóle znieść głośnej muzyki, a jak go wyciągnąłem na koncert plenerowy wujka to skończyliśmy na placu zabaw spory kawałek dalej.

    @ausir
    niektórzy używają dosadniejszych określeń.

    Ponoć było tak że mu puścili Aphexa z hasłem: chcemy takie coś, a Morgan po prostu wziął i żywcem odrysował od linijki. 😉
    Inna sprawa że ten soundtrack to jest genialna rzecz i F1 i 2 to są dzięki temu kompletne dzieła i mistrzostwo worldbuildingu w porównaniu z tym taśmowo produkowanym entertainmentem od firmy na B.

  91. @rpyzel
    Kompozycje coraz prostsze, ale za to coraz bardziej rozbudowane nazwy wykonawców.

  92. Panie Grzegorzu, tam są wymienione też tytuły albumów. A najdłuższa nazwa wykonawcy to chyba Godspeed You! Black Emperor. Czy prostsze, hm. Widziałem ich w 2013 na OFFie. Takie transowe rozciągnięte w czasie (zależy od percepcji prostoty znów), do czego dodali sobie warstwę wizualną na monitorach po bokach sceny.

    Tortoise ma za to powściągliwą nazwę. Natomiast album to chyba swego rodzaju opus magnum tej grupy, jeśli nie opus magnum post-rocka w ogóle. Na nich akurat można było trafić w Hipnozie, oidp w listopadzie 2010 roku. W każdym razie byłem, choć to już był trochę inny materiał. Od Standards już grali ciut inaczej, ciut więcej elektroniki, ciut więcej jazzu, ale też formuła tej pierwszej fali post-rocka już wówczas została przewalcowana okrutnie przez wszelkiej maści epigonów. Najbardziej mnie zawsze rozwala fakt, że w czasach mieszkania w akademiku miałem na przegrywanej kasecie zarówno Tortoise, jak i Chicago Underground Trio (Flamethrower), a nie miałem zielonego pojęcia, że w jednym i drugim gitarzył Jeff Parker. Słuch bywa kapryśny.

  93. @ausir
    mocną inspiracją (niektórzy używają dosadniejszych określeń) dla soundtracku Marka Morgana do Fallouta

    Mnie się czasem zdaje, że soundtrack do Ghost Master zalatuje Bachem ojcem, ale to pewnie złudzenie.

  94. @Cpt. Havermeyer

    (…)to mi się od razu przypomniał Killing Joke parę lat temu

    Dygresja 1. – film w reżyserii Petera Zelenki „Rok diabła” (2002), ale oglądany z podpisami z pewnego bardzo popularnego portalu. Na oryginalnym DVD napisy do filmu są bez tłumaczenia piosenek.

  95. @kuba_wu
    „Tylu ludzi w jednym miejscu. Ścisk, duszno, atakujące głośne dźwięki i światła. Podrygujące ciała. Dla mnie synonim piekła”

    Bo to jest przyjemność która wchodzi najlepiej pod wpływem. Na trzeźwo i na rozsądnie faktycznie synonim piekła.

    Choć oczywiście jak ktoś w ogóle nie lubi słuchać głośnej muzyki (czy w ogóle zagłuszać móxg łomotem co było moją główną strategią przetrwania jako teenager z problemami) to pewnie ta zabawa po prostu nie jest dla niego. Przecie nie ma musu.

  96. @steelman

    „Są siłownie z nagłośnieniem przez BT, gdzie każdy może się podłączyć ze swoją plejlistą.”

    Myślisz, że słuchowisko Doctor Who przejdzie?

  97. @kuba_wu
    „Tylu ludzi w jednym miejscu. Ścisk, duszno, atakujące głośne dźwięki i światła.”
    A to zależy. Niekomercyjne formy muzyki klubowej wywodzące się z pierwotnych rave’ów zazwyczaj odbywają się w jakichś opuszczonych halach produkcyjnych, bunkrach poniemieckich albo po prostu w plenerze, nie ma ścisku, jest dużo powietrza, świateł też zazwyczaj tylko tyle, żeby nie wpadać na siebie za bardzo. Jest oczywiście bardzo głośno, no ale o to w tym też chodzi, żeby poczuć te wibracje całym ciałem, a to już trzeba faktycznie lubić.

  98. @fieloryb

    Oczywiście Rok Diabła znam i lubię, zresztą lubię wszystkie filmy Zelenki jakie widziałem. Oidp w jednym z pierwszych jest też Už Sme Doma grające koncert w jakieś praskiej piwnicy, widziałem ich 2 razy na żywo w krakowskim Re i świetnie się bawiłem, polecam.
    Jest też niezły dokument o KJ na tubce: link to youtu.be
    Coleman to jednak kawał wariata jest. 😉

    @Martin_S
    nie miałem zielonego pojęcia, że w jednym i drugim gitarzył Jeff Parker

    Na Tortoise na żywo się niestety nie załapałem, ale widziałem Parkera w Alchemii razem z jej stałym bywalcem Vandermarkiem, nawet złozyliśmy ze znajomymi taki wywiadzik po tym gigu: link to youtu.be
    (gdzieś pewnie nawet mam na jakiejś kasecie fragmenty tego koncertu z okropną jakością dźwięku i niewiele lepszym obrazem)

  99. @ ausir

    „Myślisz, że słuchowisko Doctor Who przejdzie?”

    Są ludzie, którzy słuchają słuchowisk na rowerze. Na siłownię, gdzie będzie więcej osób raczej nie, bo słuchowiska nie są wystarczająco akustycznie neutralne dla ogółu siłowniobywalców. Akustycznie neutralny jest albo pop, albo mocno nijaki dance albo rzeczy z typowego katalogu Gym TV.

    @embrecadero

    „Bo to jest przyjemność która wchodzi najlepiej pod wpływem. Na trzeźwo i na rozsądnie faktycznie synonim piekła.”

    E tam, piguły są gauche i dla słoików. W dużych miastach masz przecież renesans dancingów, balfolków i potańcówek multipokoleniowych. Tak lansuje się młody Młynarski, w tę stronę skręcą za momencik dzieci Sienkiewicza z Elektrycznych. Dużo z tego tańcowania to muzyka na żywo, albo jakieś swingi, albo rumby i cza-cze albo wręcz oberki (to na Jazdowie). Te wszystkie „Tańce z gwiazdami” emitowane od dekad zrobiły efekty społeczne nie tylko w skali wesel i szkół tańca. W obiegu imprezowo-towarzysko-matrymonialno-randkowym 30+ Wykształconych z Wielkich Miast wyjście na potańcówę to jest ważny element CV „Twardego Ale Wrażliwego Rozchodnika Nowej Męskości”. Tylko czekać na reklamę z Twardochem.

  100. @redezi
    „E tam…(itd)”…

    Mam świadomość tego co mówisz, wręcz czasem w takich imprezach uczestniczę (bo na klubowe techno to już jestem za stary, gorąco i duchota to jest dla 20latków). Ale mówiliśmy właśnie o typowym klubie techno, który na pierwsze rzut oka faktycznie mógłby robić za siódmy krąg piekieł.

  101. @Havermeyer
    Na tym nie byłem (dzięki! no pewka, scena chicagowska egalitarnie… boska, pewnie tylko scena, ale i tak tam się nie wybieram), musiałem jakoś przeoczyć, ale przecież Ken to niemal rezydent Alchemii, zatem później było mnóstwo okazji, jak np. słynna rezydencja z 2017 roku, z której Not Two wydało box zatytułowany unexpected Alchemy, a praktycznie poza tym to co jakiś czas się przewija na KJJ. Ale hej… to miało być o muzyce tanecznej! A tutaj jakieś free-impro już hula. Jeszcze tylko wspomnienia Chicago Tentet z maja 2009 brakuje. Ja już postaram się zachować powściągliwość z tym offtopem. Bo zaraz bym się rozkręcił i byłoby: tylko czemu ciągle te same nazwiska na KJJ i ten Barry Guy co chwila. Np. dzisiaj (i tak bym dzisiaj nie zdążył, bo się przeprowadziłem niedawno, ale ten… no już byłem ze dwa razy na Blue Shroud, finału nie wykluczam). Ale tak, tak, wrzucony wywiad dzwoni niczym z mojej byłej „parafii”.

  102. @redezi

    „Na siłownię, gdzie będzie więcej osób raczej nie, bo słuchowiska nie są wystarczająco akustycznie neutralne dla ogółu siłowniobywalców.”

    Nie no, to nie było poważne pytanie.

  103. @wo
    „A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, że w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, że nawet oni nie wolą Aryjczyka).”

    Takie kawałki kojarzą mi się z formą muzyczną zwaną marszem (wojskowym), dlatego pasuje mi to do skrajnej prawicy. Muzyka użytkowa zatoczyła koło.

  104. @prophet „Takie kawałki kojarzą mi się z formą muzyczną zwaną marszem (wojskowym)”

    Może spróbuj pomaszerować do Gigi d’Agostino, ewentualnie podziel się wrażeniami jak wyszło. Coś jak Village People?

  105. Ja się tylko odezwę, że nie spodziewałam się, że ktoś tutaj wspomni o balfolku, bo wydaje mi się to być niszą niszy, ale moje serduszko się cieszy.
    Natomiast nadal nie sądzę by wszelkiego rodzaju imprezy taneczne „tematyczne” (czy to balfolk, milonga, potańcówka swingowa albo impreza bachatowa) nie są dla masowego konsumenta, do którego kierowane są dyskoteki.

  106. @Albrecht de Gurney

    Polacy mają „marsz marsz dąbrowski” na trzy, więc…

    Mój (nieżyjący niestety) kapelmistrz zawsze na próbach powtarzał: „Hymn Polski gramy w tempie mazurka, nigdy w tempie marsza”. Guglanie podpowiada, że marsz defiladowy to 112-116 kroków na minutę. Tempo mazurka to od 120 do nawet 140 bpm (=kroków na minutę 😉 ).

  107. @fieloryb
    „Hymn Polski gramy w tempie mazurka, nigdy w tempie marsza”

    No, w końcu mam fachowe, kapelmistrzowskie uzasadnienie mojej intuicyjnej niechęci do „Mazurka Dąbrowskiego” granego/śpiewanego w dostojnym & namaszczonym wolnym tempie. To jest przekleństwo wykonań oficjalnych (szkolne akademie, zawody sportowe, etc.) (podobnie jest z kolędami, ale to temat nie na tego bloga). Hymn Polski jest do tańca (#now playing), nie do różańca.

  108. @egonauta
    #suchar (pieśni narodowe)
    Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać…

    Orkiestra kościelna na Górnym Śląsku:
    – Trumpen fertig?
    – Ja, fertig.
    – Puzonen fertig?
    – Jahwol!
    – zymbalisten fertig?
    – naturlich, fertig!
    – also… ein, zwei, drei…
    Boooże, coś Poooolskę…

  109. @temat notki

    Tak mnie jeszcze naszło że w zasadzir to upraszczanie pewnie ma coś wspólnego z upowszechnieniem się automatów perkusyjnych i zajrzałem do angielskiej wiki pod hasło 'drum machine’ a tam m.in taka perełka, że w 1959r pojawił sie pierwszy komercyjny automat perkusyjny – wyprodukowany przez Wurlitrzera Sidem Man, ale…
    „The Side Man was a success and drew criticism from the American Federation of Musicians, which ruled in 1961 that its local jurisdictions could not prohibit Side Man use, though it could not be used for dancing. Wurlitzer ceased production of the Sideman in 1969.”

    Moim zdaniem to upraszczanie od samego początku ma jakiś komponent technologiczny, który gdzieś w 80s szedł już na pełnej wraz z masową produkcją syntezatorów i tych wszystkich TR-808.
    Rzeczony artykuł zdaje się potwierdzać moją intuicję, bo mówi też tak:

    „The first major pop song to use a drum machine was „Saved by the Bell” by Robin Gibb, which reached #2 in Britain in 1969. Drum machine tracks were also heavily used on the Sly & the Family Stone album There’s a Riot Goin’ On, released in 1971. Sly & the Family Stone was the first group to have a number #1 pop single that used a drum machine: that single was „Family Affair””

  110. @ergonauta

    To jest przekleństwo wykonań oficjalnych [Mazurka Dąbrowskiego](…)

    Jestem w stanie zrozumieć takie śpiewanie przez niezorganizowaną, nieprzećwiczoną grupę ludzi podczas np. dużych uroczystości narodowych.

    Najładniejsze wykonanie hymnu słyszałem jako dziecko w TVP. Grała to duża orkiestra klasyczna. Piękne, łagodne brzmienie instrumentów strunowych, pełna kontrola dynamiki przez dyrygenta i oczywiście odpowiednie tempo.

  111. Z tym Mazurkiem to ja sie tak zastanawiam, czy mazurka w ogóle da się znieważyć okrutniej niż stojąc do niego na baczność.

  112. @fieloryb
    „Boże, coś Polskę”

    Przy całej ironicznej szyderze z tej pieśni, warto docenić strategię przechwycenia narracji tam zastosowaną. W oryginale z 1816 w refrenie mamy: „Naszego Króla zachowaj nam Panie!”, a jest nim król i car Aleksander I (prawykonanie było w Wa-wie z okazji imienin jego matki). Szybko doszło do podmianki na „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” i pieśń stała się hymnem antyrosyjskich polskich patriotów (w 1863 miano ją wręcz za nadwislańską Marsyliankę). Ten werset jest w ogóle obrotowy, raz się śpiewa „racz nam wrócić”, a raz „pobłogosław”, zależnie od poglądów śpiewających na aktualną sytuację polityczną i stanu ich emocji. Za PRL-u dominowało „racznamwrócenie”, spokojnie sobie wyobrażam jakichś Koderów, którzy to walą w 2015, albo Pisowców na demonstracji za uwolnieniem Kamińskiego, czy ostatnio Salcesona. Oto potęga remiksu.

  113. @ergonauta
    Przecież „ojczyznę wolną racz nam…” było stałym elementem rocznic, miesięcznic czy innych podobnych ceremonii, kiedy PiS był w opozycji przed rokiem 2015. W czasie, kiedy latały jednocześnie te wszystkie montowane nagrania w stylu: gdzie jest krzyżżż, krzy, krzy, krzy, krzy, krzyyyyżżż.

  114. @Marek Krukowski
    Można ruszać palcem w bucie. „Oni” tego nie sprawdzają ;-).

    Tak na serio, to lepiej że hymnem jest skoczny mazurek niż jakieś smutne balladziewie. Chyba warto ogłosić referendum i zmienić orła na bociana. Może dzietność wzrośnie… 😉
    @ergonauta
    No proszę, nie wiedziałem o pierwszej podmiance w „Boże…”. Ten obrotowy wers przypomina mi plakat z wierszykiem w twierdzy Persil u Niziurskiego.

  115. @rpyzel
    dzięki za podzielenie się zestawem płyt! Kilku z nich z powodzeniem używam od wielu lat podczas pracy twórczej (przy odtwórczej wspomagając się muzyką typu Skrillex). Całą resztę skwapliwie wypróbuję.

  116. @Martin_S
    „Przecież „ojczyznę wolną racz nam…” było stałym elementem rocznic, miesięcznic czy innych podobnych ceremonii, kiedy PiS był w opozycji przed rokiem 2015.”

    I zadziałało. Bo PiS świetnie opanował postmodernistyczną – przy swoim oficjalnym prawicowym wstręcie do postmodernizmu – strategię przechwytywania, bezczelność wziął od Deborda, socjologiczne ogarnięcie od Baudrillarda. Jak przeczytali u Bourdieu, że „Świat społeczny jest miejscem ciągłych walk o prawomocne znaczenia”, to zaczęli walczyć, zaczynając od wymiany trybunału. Podobnie z narratywizmem, oficjalnie: prawda najhistoryczniejsza, najobiektwniejsza, a pod stołem, cichutko: Hayden White… Frank Ankersmith… Przestudiowali, skurczybyki, całą biblioteczką Krytyki Politycznej.

  117. fieloryb
    „plakat z wierszykiem w twierdzy Persil u Niziurskiego.”

    Dzięki za tę magdalenkę! Edmunda mam wyżej od Marcela na osobistej liście klasyków.

  118. @ergonauta

    Edmunda mam wyżej od Marcela na osobistej liście klasyków.

    Uszczegółowiając – u mnie na szczycie listy stoi Edmund Wczesny ze wskazaniem na Edmunda Środkowego.

    Np. „Nowe przygody Marka Piegusa” to niby dobre, ale nie mistrzowskie.

  119. @fieloryb
    „Edmund”

    Ja mam ulubione książki porozrzucane po jego bibliografii, np. kocham obie z Awantur – niekłajską (początek lat 60.) i kosmiczne (koniec 70.). Czyli też mi wychodzi, że Wczesny i Środkowy.
    Jednak „Siódme wtajemniczenie” to jest wyższa półka, mamy tam nie tylko (cyt. za jakąś recenzją) „słowotwórstwo jak u Lema”, ale i początek jak pierwsze akapity opowieści o Pirxie (zresztą ten motyw z Komandorem powraca, cyklicznie, opowiadaniowo), mamy mikroemocje z Prousta rodem, mamy realizm magiczny, czyli Garcię Marqueza, mamy poziomy rzeczywistości poukrywane pod wtajemniczeniami, więc jako żywo Philip K. Dick, no i to się dzieje – wymyślnie sprasowane, wśród groteskowo ponazywanych postaci – w jeden dzień!, czyli wypisz wymaluj „Ulisses”. I to wszystko w jednym, od razu po polsku.
    [o motywie odwiecznego konfliktu między Matusami a Blokerami możemy pogadać w sąsiednim wątku, bo zdryfował w temat republikanie/demokraci]

  120. @ergonauta

    (…)Jednak „Siódme wtajemniczenie” to jest wyższa półka(…)

    Sądzisz, że Edmund Niziurski celowo to upichcił we „Wtajemniczeniu”? Czerpiąc z literatury wysokiej wątki i osnowy? Mieszając postmodernistyczną (?) łyżką w literackiej potrawce, doprawiając psychodelią?

    Swoją drogą – chyba brakuje na rynku sensownej biografii literackiej Pana Edmunda z całą literaturoznawczą „nadbudową”. Czytałem książkę Krzysztofa Vargi „Księga dla starych urwisów” i pozostaje raczej z niedosytem. Fakt, że nie ma w tym wypadku o czym pisać jeśli chodzi o życiorys (bo jedna żona, żadnych skandali, pracowity jak mróweczka) Varga obchodzi prezentując streszczenia kolejnych utworów i quizy (portaloza na pełnej). Pisząc inaczej – byłby z tego niezły artykuł, ale za mało materiału na sensowną, książkową biografię.

    Z literatury dla dorosłych cenię sobie realistyczne „Eminencje i bałłabancje” oraz zapomniany kryminał „Pięć manekinów”.

  121. @fieloryb
    „Sądzisz, że Edmund Niziurski celowo to upichcił we „Wtajemniczeniu”?”

    To zależy, o co pytasz. Jeżeli o to, czy znał książki Lema, Dicka i Joyce’a, to odpowiedź wydaje się oczywista, ktoś kto tak znakomicie pisał, nie mógł być ślepy na inne znakomitości. Jeżeli o „upichcenie”, to myślę, że każdy artysta, sportowiec, gwiazdor kinowy ma swój szczytowy moment, czasem kariery, a czasem po prostu najwyższej dyspozycji (co się z karierą i sukcesami niekoniecznie zbiega, vide: nobliści dostający za swoje dopiero po latach, na starość, kiedy dużo trudniej przehulać tę forsę na seks i narkotyki, albo nasz oszczepnik Janusz Sidło, przez lata najlepszy na świecie, ale bez olimpijskiego złota), no i ja myślę, że „Siódme wtajemniczenie” to moment najwyższej dyspozycji Niziurskiego; w jakiejś recenzji ktoś wskazuje na zbieg czasowy wydania „Ubika” i „Wtajemniczenia”, gdzie się z równą swobodą pogrywa z czasem i jego wymiarami (np. sny), zakładam tu, że Edmund (absolwent prawa) czytał po angielsku, ale i literatura latynoamerykańska akurat wtedy weszła do Polski przez przekłady Chądzyńskiej, Cortazar w 1968, Borges i Garcia Marquez ciut później (ale mógł go Edmund po angielsku czytać), plus jeszcze ogólny ferment kulturowy końca lat 60, skoro psychodelia musnęła grupę Skaldowie, to czemuż by nie Edmunda? Natomiast pytanie o „celowość” mija się z celem, pisanie jest rzemiosłem, ale jest też sztuką, rękę pisarza niesie nie tylko warsztat, ale i ci wszyscy, duchy tych wszystkich, których czytał. Jak będzie jakiś bliższy temu wątek u WO, to dam stosowne cytaty z Wielkich Prozaików o tym, że duch wieje kędy chce.

  122. @ergonauta
    Czyli – podsumowując metaforycznie – Pan Edmund w olimpijskiej formie złapał ducha czasów (za nogi).

    Jest w tym racja. „Siódme wtajemniczenie” to świetna książka.

  123. @fieloryb

    No to możemy we dwóch, wespół w zespół, napisać rzecz o Niziurskim. Alternatywną do książki Vargi, łatającą dziury, które pozostawił. Ty masz trudniej, tytułujesz rozdziały, rozdział VII, ten o „Wtajemniczeniu”, właśnie tak: „Pan Edmund w olimpijskiej formie złapał ducha czasów (za nogi).”, a ja mam łatwiejszą robotę, te rozdziały wypełniam.

  124. @ergonauta
    Problem w tym, że ja nie mam narzędzi (umiejętności). Jestem miłośnikiem literatury a nie krytykiem skrzyżowanym z Magdaleną Grzebałkowską (szacunek dla tej Pani!).

    Urobiłbym ręce i nogi w tej robocie a efekt jej byłby pokraczny.

  125. @ergonauta
    „No to możemy we dwóch, wespół w zespół, napisać rzecz o Niziurskim.”

    Nikt jej nie wyda, trzeba by własnym sumptem. Wiem o tym na pewno (jak się nietrudno domyślić, bywa(łe)m osobą, o której wydawcy myślą w kontekście takiej tematyki, nawet prowadziłem leniwe rozmowy na ten temat (zakończone wieścią że Varga już to pisze dla kogoś innego).

    „czytał po angielsku”

    To najmniejszy problem. Kluczowe wtedy było (a) wiedzieć że jest jakiś Dick, (b) mieć znajomego, który albo regularnie jeździ na Zachód i może przywieźć, albo który tam mieszka i może przysłać. Z dzisiejszej perspektywy widać, że każda osoba, którą uważaliśmy wtedy za znawcę zachodniej popkultury miała po prostu takiego znajomego, który jej podsuwał, co warto przeczytać (i przetłumaczyć). Np. dla Lecha Jęczmyka był to Robert Gamble. Lema Niziurski mógł oczywiście znać, ale żeby znać Dicka i Marqueza w 1968, musiałby mieć kogoś takiego na zachodzie. Wydaje mi się, że nie miał (kogoś takiego Varga nie mółby przeoczyć).

    „łatającą dziury”

    Ale czym? Wygląda na to, że Krzysiek po prostu nie dotarł do ciekawszego materiału źródłowego. Zdarza się. Może się nie da dotrzeć? Może po prostu wszystkie listy spalono i już?

  126. @Edmund Niziurski i literatura popkulturowa jego czasów
    Mam wrażenie graniczące z pewnością, że E. Niziurski był takim literackim Jankiem Muzykantem swoich czasów. Najpewniej znał (przynajmniej powierzchownie) książki Stanisława Lema, czytywał innych autorów piszących fantastykę po polsku, ale nie miał kontaktu z literaturą s-f ze świata anglojęzycznego. Jego talent polegał m.in. na tym, że łapał modne tematy „z powietrza”, gazet, radia itp.

    Pierwsze wydanie „Siódmego wtajemniczenia” (1969 rok) miało miejsce w roku pierwszego lądowania na Księżycu. To raczej nie jest przypadkowa zbieżność. Tematy kosmiczne dzięki np. lotowi Łajki w kosmosie (1957 rok) i gwałtownemu rozwojowi kosmonautyki w ówczesnych latach stały się nośne.

    Zadziwia literackie bogactwo „Wtajemniczenia” (o czym pisał powyżej ergonauta).

  127. @WO
    „Wygląda na to, że Krzysiek po prostu nie dotarł do ciekawszego materiału źródłowego.”

    Toteż „łatanie dziur” to nie jest żaden przytyk w stronę Vargi. Luźność jego książki pewnie by się spodobała samemu Niziurskiemu. Nawet nie to, że Varga nie bawi się w Joannę Siedlecką (brrr…) coś tam obnażając, że hurr-durr 10 w lat w pezetpeerze, czy że pisze po prostu hymn miłości, ale fakt, że „Księga dorosłych urwisów” to gatunkowe niewiadomoco, wielka kołomyja, ani nie studium biograficzne, ani wykład z filologii, ani socjo-historyczny esej „pisarz w PRL-u”.

    Chodzi mi o to, że dobrze się czyta o kimś w formie „żywoty równoległe”, z dwóch perspektyw. By daleko nie szukać, „Życie nie z tej ziemi” i „Wypędzony z Wysokiego Zamku”. No a książka Vargi ma także tę zaletę, że pozostawia sporo miejsca na „drugi żywot” Niziurskiego, a szczególnie drugi żywot jego książek, np. dla mnie i fieloryba.
    U Vargi w ogóle – o ile mnie pamięć nie myli – niewiele jest o tym, co Niziurski czytał, co go kręciło w literaturze. W książkach o Lemie, to jest ho ho, że czego ta chodząca encyklopedia nie czytała. Zgoda, że może nie być twardych kwitów na Niziurskiego jako czytelnika, ale jest przecież mało twardych kwitów na Lema jako świadka Zagłady, który ją potem opisywał. A można było zrobić o tym całą książkę.

    Jasne, że nikt takiej książki o Niziurskim nie wyda. Będziemy gdzieś wrzucać odcinkami jak Prus „Lalkę”.

  128. @fieloryb
    „Pierwsze wydanie „Siódmego wtajemniczenia” (1969 rok) miało miejsce w roku pierwszego lądowania na Księżycu. To raczej nie jest przypadkowa zbieżność.”

    Sądzisz, że CIA wykradło maszynopis (zmylił ich roboczy tytuł „Twierdza Persil”, sądzili, że chodzi o jakiś obiekt na terenie Układu Warszawskiego) i zapadła szybka decyzja „to się uda, lecimy!” podjęta przez NASA?

  129. @ergonauta

    Sądzisz, że CIA wykradło maszynopis (zmylił ich roboczy tytuł „Twierdza Persil”, sądzili, że chodzi o jakiś obiekt na terenie Układu Warszawskiego) i zapadła szybka decyzja „to się uda, lecimy!” podjęta przez NASA?

    Sądzę, że nastąpiła synchroniczność (która mnie czasami zadziwia i czasem bawi).

    Jak się na tym zastanowić dłużej, to z jednej strony między USA a ZSRR trwał od lat ’50 XX wyścig kosmiczny. Z drugiej strony Edmund Niziurski (że się tak metaforycznie wyrażę) miał rękę na pulsie czasu. Czytał bieżącą prasę, słuchał radia, obserwował i pewnie sam przeżywał wzrost zainteresowania tematem. I nastąpiła kumulacja.

    Jako puenta humorystyczna – „Space Oddity” też ukazało się na singlu w 1969. Wcale nie byłoby dziwne, gdyby Dawid Bowie po podróży i wizycie w Warszawie (bo przecież był, wysiadł na Centralnym i w 20 minut poznał się na świetnym prozaiku) dzwonił do Pana Edmunda: „Hello Edmund. Are we releasing anything together this year?. Szczegół, że Bowie jechał pociągiem do ZSRR przez Polskę w 1976 roku przemilczmy… 😉

  130. Ech, zeszło na Nizurskiego, który jest dla całej kupy ludzi doświadczeniem formacyjnym.

  131. @Mazurek Dąbrowskiego
    jak należy go grać pokazał raz a dobrze Brüggen ze swoją Orkiestrą Wieku Oświecenia. Nie wiem, czy aktualnie jest gdzieś googlowalne na jakichś YT, na Apple Music mają:
    link to music.apple.com

  132. @ Mazurek / raz a dobrze Brüggen ze swoją Orkiestrą Wieku Oświecenia

    No i w jakże odpowiednim kontekście jest umieszczony na płycie.
    Młody Chopin, jeszcze warszawski, „Fantazja na tematy polskie” gdzie wsamplował autentyczny ludowy motyw z Kujaw (do którego Karpiński potem dopisał tekst „Już miesiąc zeszedł”) obok motywu z „Trenu na śmierć Kościuszki” Kurpińskiego, a zaraz po tym mamy wariacje z temat z „Don Giovanniego”, napisane przez Fryderyka studenciaka, chwytające romantyczno-demoniczny przekaz Mozarta, skomentowane w recenzji przez Schumanna znanym zdaniem o geniuszu i kapeluszach z głów, zwienczone „Finale alla polacca”, gdzie się Wolfganga Amadeusza zapodaje w formie sarmackiego poloneza; nawet recenzja niejakiego Rellstaba, mocno na „nie”, jest wspaniała, powiadając o „owocu wandalizmu z jakim nieokrzesany słowiański kompozytor potraktował arcydzieło Mozarta”.
    Tak się wchodzi do Europy.

  133. @Gammon No.82
    Książki Niziurskiego są „doświadczeniem formacyjnym” dla garstki czytających. Statystyki w tym względzie są słabe, Polacy nie czytają (poza lekturami szkolnymi* i zawodowymi). W latach ’80 XX wieku najprędzej można było znaleźć w małomiasteczkowym i wiejskim domu kryształy na półkach. Książek jak na lekarstwo.
    _____________
    *Sprawdzić czy nie streszczenia.

  134. @fieloryb
    „Książki Niziurskiego są „doświadczeniem formacyjnym” dla garstki czytających.”

    Sprawdź nakłady. Rozchodziły się. I nie jeremiadyzuj. 🙂

  135. @fieloryb
    Lata ’60, ’70 i ’80 XX w. w Ełku. W mojej niezamożnej rodzinie nie dostawałam książek w prezencie, nie dostawałam kieszonkowego, by móc sobie książkę kupić. Jedyne książki w „biblioteczce” to lektury zawodowe i broszury na temat szachów ojca oraz moje nagrody na koniec roku szkolnego. A książki wypożyczane z bibliotek ja i moja siostra czytałyśmy w przeliczeniu na tony.

  136. @ergonauta
    Rozchodziły się w dużej ilości bo i młodzieży było mnóstwo (->wyż demograficzny lat ’80 XX w.). Poprzedni system polityczny był w założeniach często (zwłaszcza pod koniec) co najmniej groteskowaty lub nawet groteskowy, ale dbał o czytelników. Książki były stosunkowo tanie i promowane.

  137. Poza tym, co miał robić introwertyczny dzieciak/nastolatek w latach 70′, na fejsie siedział?
    Czy ktoś w ogóle ma statystyki jak się miewa czytelnictwo przez ostatnie 50 lat? Zmalau, urus? Czy może jest podobnie (tak bym strzelała). A teraz też wszyscy załamują ręce poziomem czytelnictwa, a jednak książki dalej są czytane.
    Choć pewnie Niziurski mniej.

  138. @ololo-518
    Przeleciała mi notka kilka tygodni temu, że czytelnictwo lekko wzrosło w grupie młodych badanych. Nie umiem znaleźć źródła :-(.

    Nastolatek na prowincji w latach ’80 miał niewiele rozrywek i pokus. Kino (słabe, bo powtórki i bardzo późne premiery), TVP (lepiej nie pisać). Jeśli pochodził z niezamożnej rodziny to o komputerze (Atari, Amiga) mógł jedynie pomarzyć. Ceny tego sprzętu były bardzo wysokie jak na kieszeń przeciętnego Kowalskiego. Do wyboru była też radiowa Trójka, Harcerze z PR4 oraz wędrujący ze stacji do stacji Tomasz Beksiński.

    Pozostawały książki z bardzo dobrze zaopatrzonej biblioteki miejskiej.

  139. @fieloryb:
    Polacy czytają powyżej średniej UE. Ja wiem, są lepsi*, ale tragedii nie ma. I to raczej nie jest nowe wspięcie się na wyżyny czytelnictwa — wpadłem na artykuł Sylwii Żłobińskiej „Współczesny stan czytelnictwa w Polsce. Analiza raportów Biblioteki Narodowej”, Nowa Biblioteka, Nr 2 (15), 2014 — cytuję:
    „Rok 1994 jest rokiem przełomowym […]. Sięgając do wcześniejszych badań należy zaznaczyć, że w latach 70. i 80. XX w. poziom czytelnictwa w Polsce był stabilny. Obejmował ok. 3/5 społeczeństwa.
    Przemiany polityczne po 1989 r. spowodowały duży wzrost czytelnictwa w kolejnych latach. Widoczne jest to w wykazach statystycznych z 1992 r., kiedy sięganie po książkę zadeklarowało aż 71% badanych. Powodem takiej sytuacji była bogatsza ilościowo i jakościowo oferta wydawniczo-księgarska. Dostrzeżono również wzrost potrzeby obcowania z książkami, powszechne uznanie ich za atrakcyjne. Jednak szybko nastąpiło nasycenie. Dane z 1994 r. można interpretować jako spadek poziomu
    czytelnictwa, ale też jako powrót do stanu sprzed przemian społeczno-gospodarczych i stabilizację na podobnym poziomie.”
    Początek XXI wieku (zerkam na wykresy danych z Biblioteki Narodowej) to lokalna „górka” (58% w 2004), potem spadek (38% w 2008), a od 2020 się odbijamy (43% za ubiegły rok).

    *) Wiosną szwędałem się po Morawach i mnie uderzyło, że nawet w średniej wielkości wsiach działały biblioteki (czynne!) i były (czynne!) kina. Czeskie czytelnictwo wypadało zwykle lepiej od polskiego. Choć sami Czesi ponoć narzekają, że książki owszem, Czesi czytają, ale kiepskie, gdy taka Polska ma Noblistkę…

  140. „Orkiestra kościelna na Górnym Śląsku:
    – Trumpen fertig?
    – Ja, fertig.
    – Puzonen fertig?
    – Jahwol!
    – zymbalisten fertig?
    – naturlich, fertig!
    – also… ein, zwei, drei…
    Boooże, coś Poooolskę…”

    Zepsuję tę (zabawną) anegdotę i napiszę, że na Śląsku się „Boże coś Polskę” praktycznie nie śpiewa.
    W młodości zupełnie nie łapałem nawiązań do tego, że ci śpiewają „racz nam wrócić” a ci „pobłogosław”, bo w ogóle nie wiedziałem o czym mowa.

    Pieśni kościelne są w Polsce mocno zróżnicowane regionalnie, a nawet jak jest ta sama pieśń, śpiewa się ją do innego tekstu, o czym się przekonywałem w czasie rodzinnego śpiewania „Cichej nocy” z rodziną z Zagłębia.

    @Niziurski i Varga
    Tu już łapaliśmy Vargę na uproszczeniach, np. jak twierdził, że pierwowzorem tych wszystkich Odrzywołów i Niekłajów były Kielce, gdy ewidentnie były nimi różne świętokrzyskie miasteczka.

    Więc tak, jego książka stanowczo nie wyczerpuje tematu, ale nie ma co sobie robić nadziei.

  141. @airborell
    „Zepsuję tę (zabawną) anegdotę i napiszę, że na Śląsku się „Boże coś Polskę” praktycznie nie śpiewa”.

    Nie znasz się! To była śląska orkiestra na gościnnych występach!!! 😀 (Sam grywałem koncerty z orkiestrą w Niemczech, Litwie, Chorwacji, Włoszech, Szwecji i… na Śląsku, chociaż nie pochodzę z niego.)

  142. @pak4
    „zerkam na wykresy danych z Biblioteki Narodowej”

    Dam długi wpis, przepraszam. Bo tak się składa, że moje zawodowe obowiązki obejmują dostęp do sposobów fałszowania statystyk dla BN przez miejskie i gminne biblioteki. Dane o czytelnictwie są mocno zawyżane, a czyta jeszcze mniej Polaków niż się rytualnie lamentuje, że czyta. Ale biblioteki w całej Polsce nie fałszują raportów ku pokrzepieniu serc, to jest walka o życie: o stan zatrudnienia i o fizyczne istnienie placówek. W różnych okresach ta walka – np. dyrektorów biblioteki ze skarbnikami urzędu gminy czy miasta – się zaostrza (np. kiedy pojawia się niby postępowe, pozytywistyczne hasło „książkomaty”), czasem łagodnieje (bo bilioteki wzmacniają swoją lokalną pozycję, zmieniając się w domy kultury, w menedżerskie agencje organizujące spotkania młodzieży z pisarzami, warsztaty feryjno-wakacyjne itp, albo w kluby seniora z pogaduchami o książkach przy herbatce). No ale jak się wójt w Myciskach da uwieść gminnym statystykom, to wiadomo że tor do driftu lepiej wybudować, a panią Marzenę odesłać na wcześniejszą.
    Jednak ci Polacy, co czytają, to czytają bardzo dużo, pasjami, nałogowo. Od lat 70. nie zmienił się limit czasowy wypożyczenia książki z biblioteki – 1 miesiąc, natomiast rósł limit wypożyczeń (Jezu, cóż to była za żałosna liczba te 3, czasem z bólem serca deliberowałem co wziąć do domu, co a co dopiero następnych razem), a w nowych systemach biliotecznych (izraelski Aleph, polska Sowa) można go przesuwać do woli – co też biblioteki czynią, bo głód czytelniczy, szczególnie u kobiet 50+ i dzieci 10-, jest w Polsce ogromny (10-, bo szkoła jest zabójczo skuteczna w wyperswadowywaniu zainteresowania książkami, wraz ze smartfonem na I komunię, rzecz jasna).
    A przy tym niesamowity jak rozrzut między czytającymi kobietami a mężczyznami, w Polsce jesteśmy pod względem tego rozkroku w absolutnej europejskiej czołówce (są wykresy, robią wrażenie). Polka z książką, Polak z gierką na kompie albo przed telewizorem.

  143. @airborell:
    Pochodzę z Chorzowa. Tak więc śpiewało się, choć nie była szczególnie popularna. Tak, popularność pieśni i modlitw bywa regionalna, nawet czasem parafialna.

  144. @ergonauta
    „(…)Od lat 70. nie zmienił się limit czasowy wypożyczenia książki z biblioteki – 1 miesiąc(…)”

    Dostaję z Biblioteki Miejskiej kod Legimi (czy Legimi jest, po ostatnich informacjach prasowych, passe?) na miesiąc. Po jego wygaśnięciu zgłaszam się w BM po następny, przy okazji przedłużając książki papierowe dla fielorybowej. Tylko raz zdarzyło się, że ktoś szukał listów Kafki które czytaliśmy akurat 3. miesiąc. Odniosłem na drugi dzień po prośbie Pani Bibliotekarki.

  145. @fieloryb
    Przedłużyć zawsze można i może jak się ma chody to też działa inaczej, ale jednak bazowo pożycza się na maks miesiąc.

    Natomiast miałam podejrzenia, co potwierdza niejako ergonauta, że zawsze byli Polacy co nie czytają i tacy co wyrabiają roczną normę czytelniczą za mały powiat. Czyli trochę niewiele się zmieniło.
    Więc jeśli na przełomie lat 90/00 Harry Potter mógł kolektywnie zawładnąć wyobraźnią czytelników, to Niziurski w swoim czasie tym bardziej mógł być formacyjny.

  146. Niziurski formacyjny? Kto pamięta, co to był „wirus”, a kto to był „salceson”?

  147. @ololo-518
    „(…)Niziurski w swoim czasie tym bardziej mógł być formacyjny(…)”
    Czy można być trochę w ciąży? 😉 Niziurski poza wszystkim umiał nienachalnie edukować młodych czytelników. A że pióro miał lekkie to nawet dzisiaj czyta mi się Edmunda Środkowego z przyjemnością.

  148. @janekr
    Wirus to był wirnikowy silnik w Awanturze w Niekłaju, którego projekt chcieli wykraść Obcy Złole. Salceson – nie nazywał się tak któryś grubszy kolega, nie pamiętam w której książce?

    Tak, dla mnie był formacyjny, w podstawówce pożarłem wszystko, co miała biblioteka, włącznie z Dzwonnikiem od świętego Floriana…

  149. @ololo-518
    „tacy co wyrabiają roczną normę czytelniczą”

    Ci liderzy bywają w niektórych miastach nagradzani na fetach z okazji Dnia Bibliotekarza. Ich liczby bywają imponujace, dążące do 365 książek rocznie. Oczywiście, nie zawsze wypożyczenie = przeczytanie (jak coś jest chałą po 20 str., po co brnąć dalej), ale też bilioteka nie jest jedynym dealerem takich literaturomanów. I oczywiście, zazwyczaj to jest max średnia półka, wśród liderek dominują romansiary i kryminałówki. Tak czy owak, jeżeli chodzi o czytelnictwo w RP, to wiele dla wielu robią względnie nieliczni.
    Tym większym zaskoczeniem było dla mnie (bo sądziłem, że Edmund N. jest taką moją słabością, nie było jakichś dysput o nim) głębokie westchnienie, kiedy Niziurski umarł dekadę temu, westchnienie, które się niosło od Świnoujścia do Ustrzyk. Zresztą, nadal widać, że to był pisarz anarcho-indywidualistów; PanoSamochodzikowcy jakoś swój kult strukturyzują, sa zloty, rajdy, podobnie TytusRomekAtomowcy robią towarzyskie bachanalia, rekonstrukcje pojazdów. A ci od Niziurskiego siedzą każdy w swoim Niekłaju, niby to miasto, którego nie ma, a to kawał Polski właśnie. Jak jakiś kandydat do czegoś tym zagra – ma mój głos.

  150. Nie wiem czy zwróciliście uwagę jak zmienia się tło książek i opowiadań Nizurskiego. „Dzwonnik od Świetego Floriana” (pierwsze wydanie 1955 r., Edmund Wczesny) dzieje się w Polsce wiejskiej. W historiach „Edmunda Środkowego” (np. „Siódme wtajemniczenie”) można znaleźć napomknienia o fabrykach (w tym powstających lub niedawno zbudowanych), o rozbudowie szkół, wzroście zainteresowania techniką.

  151. „to był pisarz anarcho-indywidualistów”

    A nie chodzi po prostu o inteligentne poczucie humoru? Półmózga nic u Niziurskiego nie rozśmieszy a dla inteligentnego to wyszukana przyjemność. Czyli rzecz z natury niszowa.Nawet bardziej niż Pratchett który w dużej mierze dzięki genialności PWC trafił pod strzechy

  152. @fieloryb
    „„Dzwonnik od Świetego Floriana” (pierwsze wydanie 1955 r., Edmund Wczesny) dzieje się w Polsce wiejskiej.”

    W latach 1952-54 Niziurski pracował w redakcji tygodnika „Wieś”. Nie mam „Dzwonnika” w domu, więc teraz nie znajdę, ale tam są jakieś przebitki buntów chłopskich z międzywojnia.

    @embercadero
    „Półmózga nic u Niziurskiego nie rozśmieszy a dla inteligentnego to wyszukana przyjemność.”

    Nakłady i wzięcie miał takie, że musieli go czytać i inteligentni, i półmózgi.
    Np. dla mnie Niziurski jest wyszukaną przyjemnością, ale bym nie
    pomyślał, że to dlatego, że jestem jakoś od kogoś lepszy (że coś mam całe, a ktoś pół). Wolę myśleć, że to dlatego, że Edmund był półtoramózgiem.

  153. @salceson
    Nikt nie pamięta? W „Awanturze w Niekłaju”, kiedy już ukradziono „wirusa”, przywódca bandy złodziei, Magister tak mówi:
    „Ale ty nie jesteś chłopakiem z naszej branży. Jesteś wylanym z fabryki kiepskim wynalazcą, który nie wynalazł w życiu nic prócz tricku, jak zagarnąć nie swój wynalazek i opylić go zagranicznej firmie. U nas taki typek nazywa się „salceson”.”

  154. @ergonauta

    Ci liderzy bywają w niektórych miastach nagradzani na fetach z okazji Dnia Bibliotekarza. Ich liczby bywają imponujace, dążące do 365 książek rocznie.

    Zostałem w młodości tak nagrodzony. Mimowolnie. Rozdanie nagród w Dziale dla dzieci i młodzieży BM (rzecz jasna książkowych) było dla mnie zaskoczeniem. Później zaczęło mnie to bawić – dostać nagrodę za taką przyjemność jak czytanie… Gdyby nie czytanie miałbym tylko jedną ważną historię: swoje życie.

    Dawać nagrodę za możliwość poznania większej ilości światów możliwych, ciekawych opowieści, niż tylko jedna? To jakaś forma rozrzutności.

    nie znajdę, ale tam są jakieś przebitki buntów chłopskich z międzywojnia.

    Jest to opowiadanie o strajku na wsi, nie pamiętam z jakiej przyczyny. Chłopi postanawiają nie sprzedawać owoców swojej pracy miastowym. Wyłamuje się z tego matka głównego bohatera handlując w tym czasie mlekiem.

  155. @fieloryb
    „Zostałem w młodości tak nagrodzony. Mimowolnie.”

    Proszę przyjąć może późne, ale nie spóźnione, szczere gratulacje.
    Chyba wszyscy ci nagrodzeni, jak Polska długa i szeroka, są mimowolni. Nie ma rywalizacji, ambicji, parcia na wynik. Aczkolwiek pewne spustoszenia społeczne czy rodzinne takie ekstremalne czytanie potrafi czynić. Chyba że cały ekosystem na tej zasadzie działa. Jedną z ulubionych książek mojego taty była powieść Marii Pruszkowskiej „Przyślę panu list i klucz” (tytuł wzięty od Wyspiańskiego, Rachela powiada do Poety: „a jak bedę zakochana, przyślę panu list i klucz”), gdzie w centrum wydarzeń była patologicznie czytająca rodzina, taka troche w stylu M. Musierowicz, ale bez grama musierowiczowskiej moralistyki, raczej z antymoralistyką: zasadniczą częścią wzorcowego rodzinnego obiadu była twarda i bezwzględna walka o podpórki na książki, bo każdy czytał przy jedzeniu, wyrywano sobie nawzajem: cukierniczkę, solniczkę, wolne podstawki, dzbanki, by oprzeć o nie czytaną książkę i by każdy, jedząc, mógł wetknąć w nią nos. Parafrazując Przyborę: taka rodzina to potrafi cieszyć nawet gdy jest. 🙂

  156. @ergonauta.

    Proszę przyjąć może późne, ale nie spóźnione, szczere gratulacje.

    To było dziesiątki lat temu, ale dziękuję :-). To była najlepsza forma eskapizmu na jaką mnie było ówcześnie stać. Wydział narkotykowy policji powinien się tym zainteresować ;-).

    Chyba wszyscy ci nagrodzeni, jak Polska długa i szeroka, są mimowolni.

    Miałem dwóch kolegów z podstawówki, którzy dla poprawienia ocen z zachowania wypożyczali dużo z biblioteki szkolnej. Mieli kilka pozycji (niedużych broszur), których tytułami dzielili się między sobą.

    @czytanie przy obiedzie
    Nie umiem. Podobnie jak nie umiem robić czegoś i słuchać uważnie radia czy audiobooka (no chyba, że jestem w trasie i prowadzę auto).

  157. @notka

    Odjechaliśmy, więc wyrzuty sumienia kazały mi wrócić do notki i przyjrzałem się po latach linkowanej piosence. Kurczę, jaki to fajny teledysk. W takim didżejowaniu, scratchowaniu ludzkimi winylami są i dziecięce marzenia o odwecie na dorosłej rzeczywistości, i refleksja, jak łatwo manipulować przy naprawdę odrobinie techniki (vide ten faszysta tiktoker, któremu Rumuni zatańczyli jak zagrał), i wiedza radosna, że są nie walce, lecz krążki profesora Corcorana (jego syn wparował do laboratorium pod nieobecność taty), i smutne: we are the vinyl men, we are the grooved men, leaning together filled by straw*. Rock the microfone!

    *from Wyspiański.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.