Now Playing (204)

Przemianą blogaska, która mnie samego najbardziej by chyba zaskoczyła 18 lat temu, była przemiana cyklu „Now Playing” z opisywania tego, co (zgodnie z nazwą) właśnie leci z cyfrowego odtwarzacza, do opisywania kolejnych winyli w kolekcji. No ale cytując płytę, której jeszcze nie mam (ale kupię jak natrafię) – „changes aren’t permanent, but change is!”.

Z powyższym wstępem przejdę do zachwycania się tym, co ostatnio leci u mnie z trzeszczącego winyla. A jest to „Na bohaterów popyt minął” Izabeli Trojanowskiej z zespołem Stalowy Bagaż.

Pisałem niedawno (bardzo niedawno, bo uskrzydlony będę teraz chyba pisać częściej) o ewolucji muzyki pop zmierzającej do wykrystalizowania jak najprostszej formuły. To jest znakomity przykład.

Stalowy Bagaż tworzyli muzycy, którzy w latach 70. eksperymentowali z rockiem progresywnym i jazzrockiem. Pod tym szyldem grali jednak muzykę prymitywną jak garażowy punk rock.

Nie oni jedni. „Disco wreszcie trafił szlag, rokendrolem pachnie kraj” śpiewała wtedy Budka Suflera. Jako dziecko wchodzące w nastoletniość, byłem tą przemianą zachwycony.

Często jednak – jak choćby w przypadku wspomnianej Budki – coś mi w niej zgrzytało fałszywego. Ponieważ znów z braku wykształcenia muzycznego nie umiem tego fachowo opisać, będę prosić PT komcionautów o skomentowanie.

Gdy muzycy mający bogate doświadczenie w graniu jazzu, funky czy psychodelii zabierają się za granie rocka, najczęściej zawodzi ich sekcja rytmiczna. Jest zbyt wyrafinowana. Perkusista odstawia Gene’a Krupę, z basisty wychodzi „the spirit of jazz”.

Byłem w pewnym sensie wychowany na klasycznym rokendrolu, bo dorośli w moim otoczeniu namiętnie słuchali Chucka Berry, Little Richarda i Elvisa Presleya. W tym klasycznym ujęciu perkusista często dysponuje najprostszym zestawem – taktownik, break, werbel. Nie ma się czym popisywać, wybija równe RAZ, dwa, TRZY, cztery.

I bardzo dobrze! W klasycznym rocku sekcja rytmiczna powinna działać jak silnik pędzącej machiny. W zależności od stylu rocka, tą metaforyczną machiną może być pędzący motocykl albo walec drogowy, który jedzie powoli i nie bierze jeńców, ale wszelka improwizacja czy synkopa jest tu odbierana jako zgrzyt, jakby w silniku szwankował rozrząd.

Stalowy Bagaż grał właśnie tak. Budka Suflera – już niekoniecznie. A ja tymczasem wchodząc we wspomnianą w poprzedniej notce burzę hormonalną wielbiłem Izabelę Trojanowską, przywitałem więc z ogromną radością jej tranzycję na rocka już naprawdę bardzo ostrego.

Z perspektywy lat wysoko oceniam jej płytę z Budką Suflera, ale płytę ze Stalowym Bagażem oceniałbym zapewne jeszcze wyżej. Gdyby powstała.

W 1989 wystąpili na festiwalu w Opolu. Powyższa jutubka to dwie piosenki, które wtedy zagrali. Na żywo, więc trochę niedoskonale – dla porównania proponuję jeszcze wersję studyjną, wydaną wiele lat później na kompakcie. Ja tego teraz tego słucham z trzeszczącego winyla z 1981 dla podsumowania konkursu Polskiego Radia na piosenkę młodzieżową.

Gorąco polecam przypomnienie sobie, że kiedyś polska muzyka rozrywkowa nie była zdominowana przez tych wszystkich Robsonów, Grubsonów, Tomsonów i Żabsonów. Że była w niej świeżość, oryginalność, pazur.

Stan wojenny, poza tym że Jarosław Kaczyński słodko sobie spał, a Michnika i Kuronia zamknęli, spowodował także gigantyczne straty w polskiej popkulturze. „Układy” Trojanowskiej w końcu wyszły, ale okrojone z najbardziej drapieżnych piosenek. Stalowy Bagaż pracował nad debiutancką płytą, ale jej wtedy w końcu nie wydano – dopiero w wolnej Polsce wyszła na kompakcie.

Wszyscy więc w końcu wyemigrowali. Po latach wrócili, ale ile straciliśmy przez to znakomitych płyt, koncertów, teledysków? A to przecież nie chodzi o jeden zespół – to dotyczy pisarzy, rysowników, aktorów, reżyserów…

„I coraz trudniej jest dziewczynom / sercowy z kimś popełnić błąd / na bohaterów popyt minął / a zresztą brać ich nie ma już skąd”.

Obserwuj RSS dla wpisu.

Skomentuj

72 komentarze

  1. Ringo Starr, o którym krążą dość nieprzyjemne dowcipy i opinie („Nie zachwyciła mnie perkusja Ringo. Nie potrafił robić werbla, zresztą do dziś tego nie umie”) faktycznie nie potrafił wydobywać z perkusji takich niesamowitych efektów, jak najwięksi mistrzowie perkusji.
    Ale potrafił jedno – usiąść za perkusją i wybijać rytm *równo* przez 8 godzin. Bez cudów i bez błędów.

  2. @janek

    Ja podobnie jak Ringo zawsze odbierałem Charliego Wattsa który, zdawało mi się, zawsze grał jeden i ten sam beat, za to zawsze w punkt.

    „Ale potrafił jedno – usiąść za perkusją i wybijać rytm *równo* przez 8 godzin. Bez cudów i bez błędów.”

    Gdzieś mi majaczy że w jakimś dokumencie słyszałem ten sam komplement pod adresem Copelanda. I rzeczywiście jest to na tyle cenna i rzadka umiejętność, że jest nawet taki muzyczny suchar:
    – Po czym poznać że za drzwiami stoi perkusista?
    – Pukanie przyspiesza.

    @wo
    Gorąco polecam przypomnienie sobie, że kiedyś polska muzyka rozrywkowa nie była zdominowana przez tych wszystkich Robsonów, Grubsonów, Tomsonów i Żabsonów. Że była w niej świeżość, oryginalność, pazur.

    Ja tam nie wiem jak to do końca było z tą oryginalnością. Ostatnio słuchałem dłużej zapętlonej playlisty Rockradia i co chwilę mnie uderzało jak bezwstydnie Lady Pank, czy Perfect czy inne mniejsze kapele rżnęły brzmienia i wręcz całe frazy z Police, które akurat było mocno na fali na przełomie 70s-80s. Ale faktem jest że polska muzyka rozrywkowa tamtych czasów pełna jest wspaniałych i unikatowych zjawisk jak Maanam czy Republika, czy nawet i Siekera, które nawet podkradając jakieś patenty (Nowa Aleksandria to destylat z jedynki Killing Joke przecież) tworzyły z tego jakąś swoją jakość która do tej pory brzmi świeżo.

    „Gdy muzycy mający bogate doświadczenie w graniu jazzu, funky czy psychodelii zabierają się za granie rocka, najczęściej zawodzi ich sekcja rytmiczna.”
    Yesno. To znaczy pewnie Gene Krupa by się nie odnalazł w Rolling Stones, ale polecam posłuchać jak taki Ian Paice gra na werblu i gdzieś tam łączy finezję jazzowej proweniencji z tzw. solidnym łojeniem z rockowym pazurem. Zresztą sam wymieniał rzeczonego Krupę jako inspirację.
    No i w sumie jeśli chodzi o „granie psychodelii i jazzu i zabieranie się za rocka” to dwa słowa: Ginger Baker.

  3. @Cpt
    „taki Ian Paice” Albo, jak już jesteśmy przy klasykach łojenia, Bill Ward. Ogólnie, sekcja Ward/Butler była bardzo daleko od prostego równego napędu.
    „*równo* przez 8 godzin” – teraz jak tak trzeba, to sobie puszczają click tracka na słuchawkach. Tylko po co, skoro są automaty. Rozpowszechnienie się automatów perkusyjnych dobrze zrobiło na kreatywność perkusji. W znaczeniu, że skoro już mamy żywego perkusistę, to niech gra coś więcej, niż te proste „RAZ, dwa, TRZY, cztery”. Aż na na końcu drogi będzie taki Kenny Grohowski, który grywa i z nowojorskimi jazzmanami, i ekstremalny metal.

  4. @pgolik
    Rozpowszechnienie się automatów perkusyjnych dobrze zrobiło na kreatywność perkusji.

    I to na różne sposoby. Pod poprzednim NP zeszło na Aphexa i jest taki piękny mem jak prosty pattern z automatu rozpisany na kick, hihat, clap zestawiony jest z patternem od Aphexa gdzie jest jakieś gęste niesymetryczne łupanie rozpisane na kilkanaście linijek, zresztą: link to kraftfuttermischwerk.de

    Automaty może i zamordowały naturalny swing (chociaż są i na to czasem w niektórych pluginach jakieś małe suwaczki do ustawiania poziomu symulowania ludzkiej niedoskonałości) za to umożliwiły klejenie takich skomplikowanych partii które wymagałyby od zawodowego perkusisty wielu godzin prób, nagrywania kilku ściezek w studio, albo dodatkowego personelu robiącego za dodatkowe pary rąk i nóg.
    Owszem, wcześniej też się dało robić skomplikowane rzeczy, można popatrzeć na partyturę do Black Page Zappy, ale teraz jest to dużo łatwiejsze i można sobie generować własne dziwne pomysły rytmiczne w zasadzie od ręki. Zappa robił to pod koniec życia na Synclavierze w sumie też. Chociaż muszę sprawdzić na ile takie standardowe pluginy perkustjne do vst pozwalają na zabawy triolami, kwintolami i innymi takimi łamańcami których byle garkotłuk nie zagra a vista, a i zawodowiec będzie potzebował chwili żeby sobie dobrze policzyć.

  5. @Police–>Copeland–>”Lady Pank, czy Perfect czy inne mniejsze kapele rżnęły brzmienia i wręcz całe frazy”

    No właśnie rżnęły całe frazy, ale minus przebiegi Copelanda, tego nie dało się zrobić systemem kopiuj-wklej.
    W ogóle ciekawy jest szlak wiodący przez rockowe zespoły, gdzie perkusista był liderem, jak Ginger Baker, czy duszą zespołu, jak Keith Moon. Mój ulubiony bębniarz-szef to Keef Hartley; okładka longplaya „The Time Is Near” Keef Hartley Band wisi na ścianie w mieszkaniu detektywa Franka Bullita, ujęcie krótkie, ze 3 sekundy, ale mnie niezmiernie satysfakcjonuje.

    @Stalowy Bagaż

    Najciekawsze, że teksty na tę surową, rockową, debiutancką płytę napisał Jacek Zwoźniak, kojarzony jako opozycyjny kabareciarz, artysta związany z Solidarnością oraz autor i wykonawca – to już najnajciekawsze – obrzydliwie pedagogicznego i szowinistycznego, a zatem niesłychanie wtedy popularnego przeboju „Ragazzo da Napoli”. „Ciao bambina, spadaj mała, tam są drzwi” jest jeszcze okropniejsze niż „Nie płacz, Ewka, bo tu miejsca brak na twe babaskie łzy” albo „Tańcz, głupia, tańcz, swoim życiem sie baw”. To już nawet „Nie wierz nigdy kobiecie, dobrą radę ci dam” Budki Suflera wydaje się płytszym kręgiem piekła, jakby trochę ironicznym, zdystansowanym (antykobiecy diss wygłasza jakiś facet, a nie sam wokalista, który tylko to referuje).
    Powyższe nie dotyczy, rzecz jasna, kawałka „Na bohaterów popyt minął” napisanego przez Andrzeja Mogielnickiego, który też ma trochę słusznie minionej męskości na sumieniu, ale napisał np. wyzwolicielskie seksualnie „Wszystko czego dziś chcę” także dla Trojanowskiej (z Budką, więc miększe, poprockowe), gdzie się odwraca stereotyp myśliwy-zwierzyna, bo facet brnie w jakieś ołtarzowo-peerelowskie zaloty: „Siedzimy tu godziny pół / zahaczyłeś prawie o ślub (…) Powiedzmy tak – za osiem lat / adres w bloku i mały fiat” na co dziewczyna odpala frazę: „Nie łam głowy, jak ty to uzbierasz, wszystko hurtem możesz dać mi teraz”. Polska dziewczyna, a jest rok 1980, jeszcze żyje Stefan Wyszyński, nie mówiąc o tym drugim ancymonie w Watykanie, zaś Danuta Wałęsa się poświęca dla męża.
    No był ten nasz bagaż mocno stalowy, dlatego ode mnie najwiekszy plus dla zespołu – za nazwę.

  6. @ergonauta
    „(antykobiecy diss wygłasza jakiś facet, a nie sam wokalista, który tylko to referuje).”

    Nie tylko neutralnie referuje, także się odcina, klasyfikując faceta jako wariata („tyle z tego zrozumiałem, że coś z nim jest nie tak”). Nawet w tych pozornie najbardziej seksistowskich tekstach Olewicza jest taka warstwa dystansu, że to monologi wykolejonego alkoholika, a więc TEORETYCZNIE zawierają przesłanie „zobaczcie dzieci do czego prowadzi taka postawa życiowa” (acz oczywiście generujące misaimed fandom ludzi, którzy nie zauważyli, że „Nie płacz Ewka” jest o samobójstwie – oczywiście tak naprawdę to podmiot liryczny płacze na pożegnanie).

  7. @wo
    „Stalowy Bagaż grał właśnie tak. Budka Suflera – już niekoniecznie.”

    Bo przecież Budka wyrosła na rocku progresywnym. Suitę „Szalony Koń” mógłby nagrać King Crimson, a w tej muzyce nigdy nie prostego rytmu na raz, dwa, trzy, cztery. Zresztą rock zawsze miał swoje pokręcone odmiany, czasem wynikające z chęci popisania się, a czasem z braku muzycznego wykształcenia. Stąd np. przy zapisie nutowym „Master of Puppets” pojawia się zmienne metrum wchodzące w jakieś dziwne rejony.

    „„Układy” Trojanowskiej w końcu wyszły, ale okrojone z najbardziej drapieżnych piosenek.”

    Zawsze fascynował mnie utwór „Karmazynowa noc” z tej płyty. Tekst pasowałby do piosenek Anji Orthodox i zespołu Closterkeller, natomiast nijak mi nie przystaje do Trojanowskiej.

  8. @wo
    „„Disco wreszcie trafił szlag, rokendrolem pachnie kraj” śpiewała wtedy Budka Suflera. (…) Często jednak – jak choćby w przypadku wspomnianej Budki – coś mi w niej zgrzytało fałszywego”

    Fałszywego? Ja kiedyś myślałem, że „rock and roll na dobry początek” to pisany podczas karnawału „Solidarności” kawałek o przemianach politycznych, oczywiście z lekko zakamuflowanym przesłaniem ubrany w szaty hejtowania disco („zima prawie się zmyła (…) wszędzie jakby był znów nowy duch, nowy luz”; „chociaż licho się skryło, gdzieś po kątach jeszcze śpi”; „otwórz okna i drzwi, cały swój przewietrz dom”, plus łopatologiczne wezwanie do aktywizmu obywatelskiego: „nie ma sensu z boku stać, jeśli serio chcesz dalej w tym rytmie żyć, samo to się nie zrobi, jeśli Ty nie zrobisz nic”). OIMW płyta wydana została dopiero w ’82, czyli już po stanie wojennym, a więc przekaz już się nieco zdezaktualizował („wielkie lody ruszyły” – no nie tak szybko, jak się okazało lody jeszcze nie ruszyły).

    Ale… dziś odbieram go jako wielopoziomowy trolling (lub – jak to mówi młodzież – „kręcenie beki”). Bo raz że tekst niby o disco, a tak naprawdę o polityce, a dwa: w warstwie muzycznej przecież to właśnie ten (niby hejtujący disco) numer najbardziej nadawałby się na hit dyskotek (może to nie level co Donna Summer czy „Heart od glass”, ale też kręci). Zresztą można to łatwo zweryfikować: puść to kiedyś to ze sprzętu na jednej ze swoich imprez i zobaczymy jak parkiet zareaguje.

    BTW. „Zima prawie się zmyła” – jaka k… zima? Jeśli to rzeczywiście jest hejt na disco a nie na PZPR, to co jak co, ale akurat ten gatunek muzyki raczej nie kojarzy mi się z żadną zimą, prędzej z upalną, sobotnią nocą w środku lata.

  9. @WO
    „Nie płacz Ewka”

    Przy wszystkich moich pretensjach do tego kawałka (że to taka męska drama na pokaz, grożenie strzeleniem samobója, artystowska napinka z wyrazami pogardy dla reszty społeczeństwa) wszystkie grzechy z nawiasu uważam za wybaczalne wobec niewątpliwej klasy piosenki. Poza tym nieszczęsnym pierwszym wersetem. Tam wystarczyłoby, żeby te łzy nie były „babskie”; staram się uniknąć prezentyzmu, wiem, że zarówno rozstanie Hołdysa z Ewą Kondratowicz, jak i Olewicza z jego studentką były w innej epoce językowego sawuarwiwru, ale jednak początek ustawia odbiór całości. Jak potem słyszę: „TAM przyjaciół kilku mam”, to przyjmując perspektywę metafizyczną, widzę Allena Ginsberga z Jimem Morrisonem, a nie widzę Janis Joplin i Sylvii Plath. Co innego gdybym – tu aluzja do sąsiedniego wątku, do kłopotów z zaimkami i gramatyką – usłyszał: „tam kilkoro przyjaciół mam”, no ale na to rytm nie pozwala.

    Zaś jeśli chodzi o Bogdana Olewicza, to właśnie przyszło mi do głowy, że napisał najpiękniejszą religijną piosenkę w polskiej muzyce pop-rockowej – „Tylko mnie poproś do tańca” Anny Jantar. Jest tam wiodący koncept wzięty z religii Wschodu, jest zachodni „różaniec”, a nie ma śladu tego zaduchu, który towarzyszy sprawom religii w kraju nad Wisłą.

    @Stalowy Bagaż

    Rzuciłekm uchem na piosenki Stalowego Bagażu z tekstami Jacka Zwoźniaka, no i poczułem się uspokojony, nie tam nic z mizoginii „Ragazzy”, cienie opozycyjnego kombatanctwa są mało istotne („List emigranta”), za to jest kilka fajnych piosenkowych wywodów, np. o przewadze moralnej surowego rocka nad Marią Callas („Nie idź do opery”).

  10. Jakie samobójstwo, skąd taki pomysł. Facet odrzuca karierę i „dorobkiewiczostwo”, wyjeżdża na prowincję (albo i do UK) grać z kumplami w knajpie. A Ewka płacze bo telewizor, meble i mały fiat przeszły jej koło nosa.

  11. @gini
    „Jakie samobójstwo, skąd taki pomysł”

    Ja to po prostu Wiem, na zasadzie wyciągnięcia McLuhana zza kadru (wykonywałem ten zawód dostatecznie długo, by mieć okazję zapytać poetę co chciał przez to powiedzieć).

    „wyjeżdża na prowincję (albo i do UK) grać z kumplami w knajpie.”

    To nie było wtedy takie proste. W 1981 „wyjechanie na prowincję” nie rozwiązywało żadnego problemu, a już zwłaszcza nie rozwiązywało go „granie z kumplami w knajpie w Myciskach”. Wyjechanie do Londynu było trudne (polecam „Fuchę” Skolimowskiego), łatwiej było do Berlina Zachodniego bo nie mogli blokować wjazdu, ale po pierwsze, i tak trzeba było załatwić paszport (i niby jak miałby to załatwić podmiot liryczny „Niepłaczewki”? nic nie wskazuje by miał jakieś znajomości w Pagarcie), a po drugie, to też nie była jakaś fantastyczna ścieżka kariery.

  12. @unierad
    „Bo przecież Budka wyrosła na rocku progresywnym.”

    Toż o tym piszę. W rezultacie choć cenię sobie pierwszą płytę Trojanowskiej za głos Trojanowskiej, to do dzisiaj nie umiem polubić tego co robi akompaniujący jej zespół. To nie jest ani dobry rock, ani dobry jazz. Okropny jest ten nadmiar wygibasów – im ich mniej („Sobie na złość”, „Jestem twoim grzechem”) tym jest lepiej. Ale nawet w „Wszystko czego dziś chcę” są te niepotrzebne niby-solówki (gdybym był zylionerem, opłaciłbym uwspółcześniony remiks, z którego wyrzucono gitarę w całości, a i perkusję mocno zmodyfikowano)

  13. @WO
    „Okropny jest ten nadmiar wygibasów – im ich mniej („Sobie na złość”, „Jestem twoim grzechem”) tym jest lepiej. Ale nawet w „Wszystko czego dziś chcę” są te niepotrzebne niby-solówki”

    Brodka spróbowała tak zrobić (mniej gitarowania, zmodyfikowane bębny) „Wszystko czego dziś chcę” jakby było „Jestem twoim grzechem”, tak monotonnie. Ale wokalnie to położyła. Natomiast „Jestem twoim grzechem” jest żywcem wzięte od Morodera, tam błyska geniusz Giorgia, a nie talent Romualda.

  14. @WO
    „Często jednak – jak choćby w przypadku wspomnianej Budki – coś mi w niej zgrzytało fałszywego. Ponieważ znów z braku wykształcenia muzycznego nie umiem tego fachowo opisać, będę prosić PT komcionautów o skomentowanie.”
    Posługiwanie się terminologią z teorii muzycznej nie przystaje często do odczuć miłośnika muzyki. Spoglądam na okładki dużych płyt Butki Suflera z lat ’70. Pierwsze co się nasuwa to słowo „koturn”. Utwory po 5-6 i więcej minut, zawsze mnie zastanawiało kto tego słuchał. Jak to nie nudziło to całe prog-rockowe granie to ja nie wiem. „Bohemian Rhapsody” to wyjątek a nie reguła.

  15. @ergonauta
    „Ale wokalnie to położyła”

    Brodka to nie moje pokolenie, ale cenię sobie jej wykonanie. Moim subiektywnym zdaniem nie jest gorsza od Trojanowskiej, jest inna. Pozorna monotonia może wynikać z tego, że ta nowa wersja to 70 bpm, a pierwotna Trojanowskiej to 135 bpm. Zdarza mi się w okolicznościach domówkowych puszczać wykonanie Brodki przyśpieszone cyfrowo do tych 135 od Trojanowskiej (z pitch lockiem – żeby nie było „Alvin and the Chipmunks”, tylko jakby ten sam głos śpiewający szybciej), bardzo skoczne.

  16. @WO
    „Brodka to nie moje pokolenie, ale cenię sobie jej wykonanie.”

    Mam dokładnie tak samo: Brodka nie budzi we mnie takich „korzennych” emocji jak Izabela, ale ją doceniam i lubię. Monotonia jej wersji, jej 70 bmp jest bardzo na plus, natomiast wokal – zbyt matowy, za smutny.
    No chyba, że – skoro już niuansujemy – Brodka wgryza się interpretacyjnie głębiej, dekonstruuje męsko-damskie gry na przewagi, okazując swoje nimi znużenie. Jakby była już po seansie tego odcinka „07 zgłoś się”, gdzie Izabela się pojawia jako eksmałżonka Borewicza, mówi mu „wszystko czego dziś chcę” i randka eksów kończy się klapą. O, tutaj to jest:

    link to youtube.com

  17. @ergonauta
    „No chyba, że – skoro już niuansujemy – Brodka wgryza się interpretacyjnie głębiej”

    Tak rozumiem jej wersję, jako dekonstrukcję. W 1980 na seks w popkulturze patrzono przez pryzmat prostego hedonizmu. 40 lat później na kogoś, dla kogo to już jest „wszystko czego chce” patrzymy raczej ze współczuciem. Przypominam, że to piosenka do serialu „Rojst”, który dekonstruował tą całą ejtisową nostalgię przypominając, że jednak nie bardzo jest za czym.

  18. @wo
    „To nie jest ani dobry rock, ani dobry jazz.”

    Tylko właśnie nie potrafię zrozumieć przyrównywania do jazzu. Czy King Crimson grał jazz? Czy chodzi o to, że po prostu nie lubisz rocka progresywnego?

    @fieloryb
    „Utwory po 5-6 i więcej minut, zawsze mnie zastanawiało kto tego słuchał.”

    Szczerze mówiąc ja za tym tęsknię, jak widzę (słyszę) ostatnią płytę Iron Maiden, gdzie jest 1 kawałek poniżej 5 minut i aż 3 powyżej 10.

    @offtop
    Kiedyś zastanawiałem się co sprawia, że płyty z lat 80′ wchodzą mi tak dobrze. Czy to przypadkiem nie jest pierwszy objaw starości? Teraz dochodzę do wniosku, że to kwestia techniczna. Płyta winylowa trwała ok 45 minut, kiedy muzycy wchodzili do studia musieli tak poprzycinać utwory, żeby się zmieścić. Jeśli nagrywali długi utwór pokroju 13.5 minutowego „Rime of the Ancient Mariner”, reszta musiała być odpowiednio krótka. Nadejście ery CD zburzyło tę dynamikę. Gdyby „Fear of the dark” ukazało się na winylu, mogłoby by być dzisiaj stawiane na równi z „Number of the beast”, ale ponieważ ukazało się już na CD składa się z mnóstwa „wypełniaczy”, które nic nie wnoszą. Wcześniej takie utwory wydawało się na stronach B singli. Zabawne, że Budka Suflera wyprzedziła ten trend wydając „Ratujmy co się da” na podwójnym winylu. Tej płyty nie da się słuchać „na raz”, jest za długa i też mnóstwo tam niepotrzebnych „wypełniaczy”. Obecna moda na albumy 2CD jak wspomniana powyżej ostatnia płyta Maiden, to już w ogóle aberracja. Ciekawy jestem czy ktoś tu ma podobne spostrzeżenia.

  19. @unierad
    „Czy chodzi o to, że po prostu nie lubisz rocka progresywnego?”

    Ależ lubię, lubię nawet niektóre formy jazzu. Case in study: „Tydzień łez”, gdzie sekcja rytmiczna niepotrzebnie się wygłupia. Przypuszczam, że rozumowanie wyglądało tak, że „no hej, my potrafimy grać rocka progresywnego, więc skoro już gramy do tańca – to udawajmy funky”. Plus syntezatory, które czasem na szczęście grają jak u Morodera – ale czasem jak u Ricka Wakemana kupionego na Temu.

    Natomiast mam wrażenie, że Budka Suflera się ogarnęła parę lat później akompaniując Urszuli – i tutaj już bas i perkusja trzymają się rockowej prostoty („Luz blues”).

    @fieloryb
    „Utwory po 5-6 i więcej minut, zawsze mnie zastanawiało kto tego słuchał.”

    To jest jeszcze bardziej skomplikowane – wiele hitów tamtej epoki miało trzyminutową wersję do radia (zazwyczaj tożsamą z siedmiocalowym singlem), ale też wersję extended i te właśnie najchętniej kolekcjonuję (jako maksisingle). Te potrafiły mieć po kilkanaście minut („Papa Was A Rollin’ Stone”, „Love To Love You Baby”). No i to one leciały w dyskotekach (na Zachodzie, bo w Polsce maksisingiel był rzadkim luksusem).

  20. @WO
    „Przypominam, że to piosenka do serialu „Rojst””

    Jest nawet na jutubce stosowny teledysk z przebitkami z serialu. Demaskujący zresztą nie tylko żałosny plastik ejtisów, ale cały ten okołoseksualny synopticon, który ma skłaniać do powielania wzorców jak do odrabiania pańszczyzny.
    No dobrze, czuję się przekonany do wersji Brodki.

    @rock progresywny a sprawa polska

    Powiem manichejsko: jest rock progresywny dobry i zły. Ten Budki Suflera jest zły choćby przez swoje zapóźnienie, już w 1975 byli pogrobowcami. Weszli jak Buscemi z deskorolką, tylko à rebours – jak Karajan z batutą do klubu techno, gdzie dyryguje automat.
    Na szczęście Budka Suflera się z tego otrząsnęła (m.in. dzięki zmianom składu, tasowaniu wokalist(k)ami, no i dzięki afektowi Lipki do Morodera czy piosenkowego Oldfielda), albo też: wróciła do korzeni, wylazła z cienia wielkiej góry, gdzie się pchała za późno i już niepotrzebnie (jak Kukuczka po Messnerze). Wspaniale zwięzły kawałek „Memu miastu na do widzenia” wydany na płycie Budki z 1982, został napisany w 1974. Trwa niecałe trzy minuty, a jest wszystko, co trzeba. Łącznie z jedną z najfajniejszych (teraz brnę w niepoprawność polityczną na tym blogu) gitarowych solówek w historii polskiego rocka.

  21. @ergonauta
    „Łącznie z jedną z najfajniejszych (teraz brnę w niepoprawność polityczną na tym blogu) gitarowych solówek w historii polskiego rocka.”

    Ależ ja nie hejtuję Budki jakoś fundamentalnie, lubię ten kawałek. Nawet użyłbym go jako egzemplifikacji „jak powinna wyglądać poprawna sekcja rytmiczna w rocku”. Ja bym im raczej zarzucił, że przez pierwsze parę lat szukali swojej formuły na oślep, próbowali imitować różne style z mieszanym powodzeniem, ale w 1982 już wiedzą co chcą grać.

  22. @”ale w 1982 już wiedzą co chcą grać.”

    Albo już wiedzą, kogo – żeby być bardziej na czasie – naśladować. Jak Oldfield dla Maggie Reilly, tak Lipko dla Anny Jantar czy Urszuli. Kiedy chcieli wejść do studia z Andrzejczakiem, to na szybko złapali „Time to Turn” i zrobili „Noc komety”, chociaż decelowo weszli, żeby nagrać „Jolkę”, która stoi na „Sailing”* Roda Stewarda. Mam wrażenie, że Cugowski – na tle innych wokalistów – był Budce częściej kamieniem u szyi niż żaglem. W „Jest taki samotny dom” jego wokal i maniera pasują w sam raz, no bo wagnerowski ton i koturn, ale tak w ogóle to nawet Czystaw budzi większe zaufanie –
    mniejszym stopniem pretensjonalności.

    [*”Sailing” nagrywało wielu, ale uwaga: w 2017 nagrała to Vera Lynn; ta, co za młodu śpiewała dla angielskich żołnierzy podczas II WŚ, o czym poinformował nas Roger Waters na „the Wall”, zaś „Sailing” nagrała jako stulatka (!), kiedy Waters już się skończył, jako onuca]

  23. @egonauta

    Kiedy chcieli [Budka Suflera] wejść do studia z Andrzejczakiem, to na szybko złapali „Time to Turn” i zrobili „Noc komety”

    I muzycznie jest to lepsze od oryginału.

    Powiem manichejsko: jest rock progresywny dobry i zły. Ten Budki Suflera jest zły choćby przez swoje zapóźnienie, już w 1975 byli pogrobowcami.

    A mnie się przypomniało, że na „Astral Weeks” Van Morrisona , którą lubię, utwory mają te 5 i więcej minut. Więc nie w tym rzecz, że to prog-rock. Rzecz w tym, że płyty z lat ’70 BS są nie dla mnie.

  24. @fieloryb
    „na „Astral Weeks” Van Morrisona , którą lubię, utwory mają te 5 i więcej minut. Więc nie w tym rzecz, że to prog-rock.”

    Hej, ale przecież „progresywność” rocka nie wyraża się długością kawałków. Czy „Hey, Jude” to prog-rock? Decyduje chyba ambicja, by podnieść artystyczny poziom kawałków przez rozwiązania formalne oraz szerokie instrumentarium z tzw. „muzyki klasycznej”, czy też „poważnej”. Dlatego odruchowo prędzej uznamy za progresywne to, co się dzieje na „Dworzyszczu Karmazynowego Króla” niż w „Auszpiku ze skowrończymi językami”, choć oba przypadki jakoś się w formule mieszczą. No i tak powoli zbliżamy się dla klątwy „suity rockowej” (cóż za szyderczy oksymoron, wzdycha Chuck Berry): inaczej ona wygląda u Genesiso-Yeso-EmersonLakePalmerów (a tym szlakiem poszła Budka Suflera), a inaczej wzięta w obroty przez Franka Zappę (który nawet w jazzie bigbandowym na rockowo był bezpretensjonalny) czy wzmiankowany przez ciebie Queen (bo Freddie czuł, że 1975 to już nie pora na napinkę). Rock potrafi być „poważny” i „wielowątkowy” na swój własny sposób („The Wall” Floydów) oraz mieć „klasyczne” horyzonty artystyczne nawet w kawałku dwuminutowym („Eleanor Rigby”). Gdzieś tu bym upatrywał słabości Budki Suflera z lat 1975-1980. Znamienne, że do nagrania bardzo eleganckiego i zwięzłego kawałka „Sen o dolinie” (od początku mieli dryg do coverów i nawiązań) musiał ich mocno namawiać Jerzy Janiszewski, bo oni już byli myślami wysoko, przy „Cieniu wielkiej góry”.

  25. @ergonauta

    Jak zebrać relacje z nagrywania Bohemian Rhapsody, to tam nie było tej napiętej „przemyślności” typowej dla prog-rocka. Tam to przypominało raczej dobrą zabawę. „Dobra dojebmy jakieś galileo, a potem wchodzisz z hard rockową solówką na gitarze”. Coś w ten deseń. Może dlatego to chwyciło.

  26. Przepraszam za post pod postem. Jeszcze jedna uwaga. Pasuje to do intuicji autora. Jakie wygibasy by May i Mercury nie odpierdalali sekcja rytmiczna, zawsze jechała równo i ostro. Wiadomo Deacon był inspirowany soulem, ale zawsze przycinał to do charakterystycznej powtarzalnej frazy. A Taylor zawsze w wywiadach wprost mówił, że dla niego liczy się brzmienie perkusji, a nie wirtuozeria.

  27. @hatefire
    „Jak zebrać relacje z nagrywania Bohemian Rhapsody, to tam nie było tej napiętej „przemyślności” typowej dla prog-rocka. Tam to przypominało raczej dobrą zabawę.”

    A to wszystko do niewesołego przecież tekstu. Takie żarty z pogrzebu mocniej chwytają za serce niż rzewne łkania o samobójstwie Jesienina u Budki, mimo bardzo ładnego tytułu jak na tekst o śmierci: „Konie już czekają przed domem”.

  28. @ergonauta

    Owszem ta rozbuchana forma nadała utworowi dodatkowego kontekstu. Nie wiem czy było to świadome, czy nie. Rapsodie pisało się raczej dla królów, którzy szli na szafot. Tu mamy historię młodego rzezimieszka, który zabił człowieka. No i oczywiście, ten koturnowy nastrój jest przełamany, tym, że sama forma, to muzyczne żart. Pewnie nie myśleli, w ten sposób. Bawili się po prostu dobrze w studiu. No, ale to ten moment, że coś spływa na artystę, jak Duch Święty na Apostołów.

  29. @ergonauta
    „Na szczęście Budka Suflera się z tego otrząsnęła”

    Szkoda tylko, że w dłuższym okresie doprowadziło to Budkę do pop-rocka „Balu wszystkich świętych”. Jasne, finansowo bardzo dobrze na tym wyszli, ale smutno było patrzeć jak Lipko zmienił się na kształt „żywego chata GPT” generującego kolejne iteracje motywu z „Takiego tanga”.

  30. @unierad
    „Szkoda tylko, że w dłuższym okresie doprowadziło to Budkę do pop-rocka „Balu wszystkich świętych”. ”

    To była jakaś Nieuchronna Trajektoria, jakby Wszechświat Tego pragnął. Spośród późniejszych królów poprocka – Kombi, Lombard, Bajm, Perfect itd., wszyscy w roku 1982 mają „ostrą fazę”, z hardrokowymi riffami, drapieżnymi tekstami, sekcją rytmiczną „grającą jak silnik”. A potem jak na komendę wszyscy łagodnieją, nagrywają ballady i romanse, wchodzą do kanonu orkiestr weselnych. I równocześnie tłuką Prawdziwą Kasę, ku rozpaczy miłośńików rockowej ortodoksji (jak my).

  31. @hatefire
    No i oczywiście, ten koturnowy nastrój jest przełamany, tym, że sama forma, to muzyczne żart. 

    Całe Night at the Opera pełne jest dobrych muzycznych żartów. ’39 to kosmiczno-folkowa ballada, Lazing on Sunday Afternoon to patefonowe lata 20 (Freddie śpiewa tu przez słuchawkę włożoną do puszki w której był mikrofon i mamy patefon), Good Company to jazzdband, który May w całości zagrał na gitarze na kilkunastu (?) ścieżkach, Seaside Rendezwous to jakby amalgamat tych obu pomysłów (z sekcją dętą robioną paszczą przez Mercurego i Taylora), do tego love song o samochodzie Taylora (w 6/8, dosyc nietypowe metrum jak na rocka), i Death on Two Legs to diss na byłego managera, który zresztą skończył się pozwem. W zasadzie tylko Deaconowskie You’re My Best Friend i Sweet Lady są bona fide rockowymi numerami (zgrabna balladka i ciągnięty gitarowym riffem numer pachnący mi trochę glamem). I nagle Prophet Song będacy full blown prog rockiem z 8 minutami historii biblijnej powodzi. A na koniec rockowe God Save The Queen, teź średnio poważny pomysł. Operowe Bohemian w tym kontekście w zasadzie jest tylko kolejnym składnikiem pot pourri.

  32. @wo
    Kombi, Lombard, Bajm, Perfect itd., wszyscy w roku 1982 mają „ostrą fazę”, z hardrokowymi riffami, drapieżnymi tekstami.

    Ostatnio próbowałem się wgryzac w debiut Lombardu i jakoś tak komicznie mi brzmi ta tytułowa Śmierć Dyskotece, bo łomot tępy to dopiero nadejdzie z całym tym hardkor techno. Słuchając tego zastanawiałem się mocno jaki był kontekst, bo w sumie mamy cały zestaw anty-disco numerów, od Smithsowego Panic, przez ten fragment bodajże „Scyzoryka” gdzie rapują że „reszta to kaleki kochające dyskoteki, jest ich cały rój…”, po niemiecki thrashmetalowy Tankard, który nagrał cały krążek pt. Disco Destroyer (from Frankfurt to Frisco we destroy every disco). Wszystkie te numery łączy potrzeba odcięcia się i odróżnienia na tle tego disco, które jest obciachowie i nie mówi nic o życiu Morriseya. Więc jak to było z Lombardem? Że disco bezmyślny hedonizm i tandeta a my fajni z rockowym pazurem, czy jest tam coś jeszcze?

  33. @”A potem jak na komendę wszyscy łagodnieją, nagrywają ballady i romanse, wchodzą do kanonu orkiestr weselnych.”

    Bo w rocku powinien być limit wieku, owszem można by komisyjnie dopuszczać wyjątki (Lech Janerka, Robert Fripp), ale hasło „Nie wierz nikomu po czterdziestce” (bo trzydziestolatkowie nie są jeszcze full zombie*, aczkolwiek to słynne 27 na paru licznikach coś tam znaczy) warto przekuć na jakąś ustawową regulację dotyczącą muzyków rockowych. Kończysz cztery dychy – zmieniamy ci wpis w dowodzie, z „muzyk rockowy” na „orkiestrant weselny”.

    [*w magazynie „Machina”, jeszcze w tamtym tysiącleciu, były coroczne nagrody, no i raz nagrodę „Monstrum Roku” przyznano Budce Suflera]

  34. Wiadomo, że – również z powodów metrykalnych – prog, artrock i glam oznaczają tu głównie albumy 45- albo i 55- (!!!) letnie, jednak nie zapominajmy, że jest masa dzieciaków bawiących się tu i teraz w podobny sposób. W UK to przede wszystkim konglomerat Black Midi /BCNR, w Australli King Gizzard & The Lizard Wizard. A dzięki tutorialom na jutubie (oraz trochę dzięki pandemii) setki, jeśli nie tysiące 20- czy 22-latków gra obecnie technicznie na poziomie, którego weterani z lat 70. nigdy nie osiągnęli.

  35. @cpt
    ” Że disco bezmyślny hedonizm i tandeta a my fajni z rockowym pazurem, czy jest tam coś jeszcze”

    Ogólnie właśnie to, ale dodatkowy kontekst jest taki, że na Zachodzie sentyment „antydisko” miał podtekst rasistowski i homofobiczny (przeciwstawiano mu „southern rock” jako ideał muzyki białego człowieka). W Polsce z kolei kontekst nadawał urzędowy optymizm popkultury lat 70. Edward Hulewicz, Jerzy Połomski, zespół Partita, „Jak się masz kochanie jak się masz” – to w radiu i telewizji leciało na zmianę z komunikatami o milionie ton stali, że sukces! i Polak potrafi.

    Dodatkowy kontekst jest taki, że królami tekściarstwa nadal byli ci sami ludzie (wielkie trio Olewicz-Dutkiewicz-Mogielnicki + Jacek Cygan, którego zawsze hejtowałem, ale on z kolei tylko się otarł o tę rockową rewolucję i chyba nigdy nie miał piosenki „antydisko”). Cała ta wielka trójka jednak jakoś tam w estetykę disco się zdążyła zaplątać, bo pod koniec lat 70. po prostu nie można było inaczej, jeśli się chciało pracować w muzyce rozrywkowej. Pisząc antydyskotekowe teksty dla Perfectu, Budki Suflera czy Lombardu, wielka trójka rozliczała własną przeszłość („…takie rzeczy że jeszcze mi wstyd”).

    Stąd w 1982-1983 fenomen bardzo dziwnych tekstów na takie tematy, że dziś robimy wielkie oczy słysząc, że to wtedy była mainstreamowa muzyka rozrywkowa, w kółko puszczana w Trójce, królująca na listach przebojów, last-but-not-least na szkolnych potańcówkach itd. Na przykład „Kto mi zapłaci za łzy”, niby o stanie wojennym, ale przecież rewelacyjnie się zestarzało w kapitalizmie – „W te dni, gdy nie ma nic darmo / Każdy kwit ma – każdy zna saldo / W te dni, gdy nie ma nic za nic, każdy spis ma – czarno na białym / Kto mi zapłaci za łzy?”

    Tylko że za sprawą Nieuchronnych Trajektorii Wszechświata, to wszystsko i tak grawitowało w stronę uogólnionych dmuchawców i latawców w drugiej połowie dekady.

  36. W sumie ciekawe, że rockowe zespoły z lat 90-tych starzały się jakby lepiej. Choć może to nie takie dziwne, ci ludzie wyrastali z dużo mocniejszej kontrkultury, to i zacząć grać do kotleta było trudniej.

  37. @kmat
    „W sumie ciekawe, że rockowe zespoły z lat 90-tych starzały się jakby lepiej”

    Po prostu od razu wiedzieli co chcą grać. Polski muzyk w latach 1979-1984 został przekręcony przez niesamowitą karuzelę estetyczno-polityczną. Co miało ten pozytywny skutek, że powstały wtedy przedziwne piosenki wymykające się schematom.

  38. @sheik

    Ja jeszcze dodam że sa i progmetale takie jak Blood Incantation, które po odgrzewaniu deathmetalowej estetyki z 90s na ostatnim albumie mieszają tę sieczkę z progowością w stylu suity po 40 min z fafnastoma segmentami i gilmourowskimi solówkami, klawiszami i co tam kto sobie zażyczy.

    @wo
    W Polsce z kolei kontekst nadawał urzędowy optymizm popkultury lat 70. Edward Hulewicz, Jerzy Połomski, zespół Partita.

    Tak przeczuwałem. Jak czasem trafiałem w tv na jakieś odgrzewki tego estradowego paździerzu z 70s to rzeczywiście czuję ten klimat w stylu „Młody junaku smutek rzuć i strach…”, Polak potrafi i to nie jest jego ostatnie słowo. Dla kogoś pozbawionego tego kontekstu jednak ten Lombard będzie brzmiał jak jakaś komiczna napinka.

    @hejtowanie Jacka C.
    Przybijam piąteczkę, chociaż u mnie hejt ma inne podłoże, bo za młodu TVP katowało mnie Dyskoteką Pana Dżeka, chociaż w sumie Tęczowy Music Box Sadowskiego był równie odpychający i za każdym razem ubolewałem że marnuje się cenny czas antenowy w paśmie dla dzieci na jakieś głupawie piosenki o tym że teraz się nosi dżinsy w paski, czy jak tam to leciało. Jako dziecko doświadczałem wtedy pierwszy raz w życiu krindżu, ale nie wiedziałem ze tak się to nazywa. I jeszcze ten moment kiedy nagle wszyscy „rapowali” jak Pan Japa, bo to przecież proste tak gadać do rytmu. Sheesh!

    „Po prostu od razu wiedzieli co chcą grać. Polski muzyk w latach 1979-1984 został przekręcony przez niesamowitą karuzelę estetyczno-polityczną.”

    Bo w ogóle mam wrażenie że to był bardzo „kolorowy” czas w muzyce kiedy progowacizna się kończyła, punk był na topie, wchodziły na pełnej syntezatory, synthpop, zimna fala, białe reggae, muzyka afrykańska (Graceland Simona, Talking Heads czy Gabriel wplatający afrykańską rytmikę tu i tam), jeszce dychał też funk i disco. Więc każdy muzyk który słuchał co tam się dzieje na zachodzie mógł dostać kręćka a do tego jeszcze miał nad głową polityczne zamówienia żeby tym na górze wszystko, zawsze wyśpiewał. W 90s kurz już opadł. A teraz to już w ogóle każdy dowolnie może bawić się w grupy rekonstrukcyjne psychodelii, norweskiego BM albo zimnej fali, albo i mieszać sobie do woli wszystko w jednym kotle, bo plejlisty na streamingach w zasadzie odrywają muzykę od jakiegokolwiek kontekstu.

  39. @kmat
    „W sumie ciekawe, że rockowe zespoły z lat 90-tych starzały się jakby lepiej”

    Albo bardziej je lubisz, więc łatwiej wybaczasz. Albo za mało jeszcze wody upłynęło w Tamizie/Potomaku/Wiśle i nie mamy perspektywy. Czy to nie Metallika zainspirowała bonmot o skończeniu się na „Kill 'Em All”? (czyli jeszcze w latach 80-tych) Jak czytam „Metallica and San Francisco Symphony: S&M”, to od razu widzę patronat panów de Sade’a i von Masocha.

  40. @Cpt. Havermeyer
    Blood Incantation przede wszystkim mocno siedzą w krautach i berlińskiej elektronice, na ostatniej płycie gościnnie gra typ z Tangerine Dream, grali wspólne koncerty ze Steve Roachem, itp., na tej ostatniej płycie to bardziej słychać niż Floydów (to też).
    Ogólnie, scena metalowa się ładnie przewietrzyła i wyleczyła z ortodoksji (vide set Zamilskiej na trasie Furii).

  41. @Cpt. Havermeyer

    No to oczywista oczywistość. To zresztą czasem utrudnia odbiór ich twórczości. Bo poza dwoma pierwszymi płytami, gdzie to wszystko było osadzone, w pewnym muzycznych duchu czasu, potem to jest radosna twórczość. Przeczytałem kiedyś na forum muzycznym (tak młodzieży istniało kiedyś coś takiego na internecie), że to jak takie mistery box,no można takie kupić z produktami Haribo. Nie wiesz co dostaniesz, ale i tak zeżresz.

  42. @cpt
    „do tego jeszcze miał nad głową polityczne zamówienia żeby tym na górze wszystko, zawsze wyśpiewał.”

    Ta polityka się manifestowała także na inne sposoby. Nie musisz się nią interesować, żeby interesowała się tobą. Czyli mogłeś być totalnie apolitycznym perkusistą, ale przez cały rok nagrywałeś płytę – która poszła na półkę. Ba! Muzykę do filmu – który poszedł na półkę. Miałeś już trasę koncertową na 1982,a tu stan wojenny.

    Stan wojenny to nie tylko internowania, ale także setki odwołanych imprez sylwestrowych, rejsów na Batorym, grania do kotleta w dewizowych knajpach itd. Świat się dosłownie zawalił wtedy każdemu, kto zawodowo związany był z muzyką – wliczając w to producentów, tekściarzy, oświetleniowców nawet.

    Muzykowi, któremu i tak się wszystko zawaliło – łatwiej eksperymentować. „Skoro już i tak siedzę tu zamknięty, to nauczę się obsługiwać ten cały syntezjastotron”.

  43. @Blood Incantation

    Koledzy piszący powyżej brzmią tak, jakby im kto ostatniego zina Knock Out wręczył na gigu. Żartuję oczywiście z koincydencji, bo akurat sam go dzierżę z rzeczonymi typami na okładce i wczoraj słuchałem. To jest bardzo dobry album… gdyby nie ten growl. Ale właśnie z metalem tak mam, że jeśli jestem w stanie przecierpieć growle (nigdy nie wiem, czy to ma być śmierć, szatan czy bestia z boru, ale zawsze bardziej mnie śmieszy, niż straszy), to znaczy, że muszą dobrze grać.
    Jeśli już kręcimy się wokół nowych nut z rejonów prog, a zahaczamy o metal, to w tym samym zinie jest też notka o Papangu z Brazylii. Całkiem solidna rzecz.

    @ergonauta
    Ale Kill’em All to był debiut. I miał miejsce w 1. połowie lat 80. Zatem kolega kmat nie mógł mieć na myśli tego bandu, pisząc „zespoły z lat 90.” (większość thrasherów uznaje AJFA za kres, a to chyba 89).
    Jasne, że i te z debiutami w najntisach mogły się zestarzeć. Ja np. niespecjalnie trawię cokolwiek po „No Code” PJ. A na kolejnych albumach są tylko jakieś pojedyncze „jaskółki” drugiej czy trzeciej młodości. Akurat nie wybaczam łatwiej.
    Natomiast warto zapytać, co miał kmat dokładnie na myśli. Obstawiam polskie grupy rockowe i okołorockowe przede wszystkim.

    @prawdziwy pazur, wykształcenie, czad bez haratania ego i fałsz proggera

    Kwestia wykształcenia to temat rzeka i nie tylko w okolicach stricte rockowych. Swego czasu w połowie najntisów uwielbiałem band Drugstore (zaliczany do dreampopu czy szeroko pojętej alternatywy). Ich pierwszy album mnie zmiatał jako nastolatka, ponieważ był tam dobry wokal, ładunek emocji, dziwnego dla mnie wówczas hałasu i różnych słodkich dla ucha zgrzytów. Pamiętam jakiś czas potem rozmowę o drugim albumie i… zwierzam się koledze, że to już nie to, nie ma noizu ani krzty, nie ma nawet tej psychodelii. A kolega mówi: no wiesz, nauczyli się grać. Pomijając już ten skład i to, czy kolega miał rację, największe niebezpieczeństwo jest wtedy, gdy te rockowe bandy (oparte na „pazurze”) nauczą się „już trochę” grać – z reguły prowadzi to do bardziej konwencjonalnego klecenia wałków i tyle, bo wiadomo, że nie doprowadzi ich to nigdy do wielkiego przełomu muzycznego od strony formalnej. Takiego Corgana też wolałem, kiedy w depresji a zarazem kompulsji dogrywał te gitary w nieskończoność na Siamese Dream, niż potem, kiedy wciskał te swoje zapchajdziuro-piosenki czy balladki na Mellon Collie (album niepotrzebnie podwójny, wciąż zawierający jakieś killery).

    Muszę się przyznać, że nie znam dobrze Budki (nie wychowałem się na tym, a kiedy byłem jeszcze nastolatkiem, to już grali to takie tango, o którym krążyła potem anegdota, że Lipko mówi: „słuchajcie Panowie, albo to będzie wielka siara, albo wielki hit”)). Natomiast z tą fałszywością dźwięków może i jest coś na rzeczy. Oczywiście nie ma co analizować albumu Thrak i wieku Frippa. Skoro coś jest dobre i ma trochę pazura strawnego dla miłośnika cięższego grania, no to nie ma tematu.
    Ale ogólnie czasem jakaś niegasnąca młodzieńcza miłość się potrafi pogryźć z wypracowanym już u siebie warsztatem czy backgroundem, nawet jeśli to jest zupełnie szczere.
    Nie tak dawno odsłuchiwałem albumu niejakiego Diego Caicedo (g) – muzyka od dawna będącego częścią sceny improwizowanej, uczącego, lubiącego oprócz jazzu klasykę itd. Podjął próbę połączenia swojej młodości metalfana z tymi „dojrzałymi” rzeczami… no i nie mogłem, weszły growle i musiałem wyłączyć. Chambercore (Seis Amorfismos) do mnie nie trafił.

    Choć pewnie odbiegam powyższym przykładem od tematu (szukałem jakiegoś najbardziej współczesnego), to wydaje mi się, że ci kolesie ze Stalowego Bagażu może zwyczajnie umieli coś poświęcić, żeby brzmiało surowo i zgodnie z planem. A ci z Budki mniej, no chyba że już „siara” na całego.

  44. @Unierad
    „Karmazynowa noc” to aluzja do roli Trojanowskiej w spektaklu Teatru Telewizji „Carmilla” (premiera 13.11.1980), gdzie grała ona wampirzycę.

  45. @Marin_S
    To jest bardzo dobry album… gdyby nie ten growl.

    Jak dla mnie to to jest takie podtrzymywanie decorum. Jest growl = jest death metal, bez tego mamy krautowo-progowe klimaty z okazjonalnymi DM riffami. Było w sumie parę kapel które od growlowania odeszły w trakcie kariery, najbardziej radykalnie chyba Ulver, ale też np. Paradise Lost zaczął od growlowania, potem poszedł w gotycki patos, żeby nagle wylądować prosto w ramionach Dave’a Gahana. Wśród zatwardziałych metaluchów to była myślozbrodnia i zdrada przez duże zet. Więc myślę że dla panów z BI growl był obowiązkowy, bo z takim logotypem i imażem nie można nagle zrobić fikołka jak Killing Joke z Outside The Gate i nie stracić fanbazy. Co innego być Gizzardem i się bujać między psychodelką, progiem, etiopskim jazzem i metalowymi wstawkami. Z metalerstwem jednak jest trochę tak jak, nie wiem, z dixielandem, że można grać i ujazzowione covery slayera, ale banjo dobrze żeby było.

  46. Martin_S
    „Natomiast warto zapytać, co miał kmat dokładnie na myśli.”

    To właśnie uczyniłem, rzucając przykład Metalliki i wiedząc, co „większość thrasherów uznaje za kres” (bo „Nothing Else Matters” to jest taki „Biały miś”, pod wieloma względami muzycznymi i estetycznymi; zauważam to bez złośliwości, mam wiele sympatii do obydwu tych pieśni). Bo tu by jednak trzeba dać jakieś przykłady zepołów o Dużej Popularności (jak Budka w PRL i RP), nie jakichś niszowców. Guns’N Roses też się nie łapią do kategorii „źle się zestarzeli” bo oni od początku byli „starzy i źli”.

    @growl jako decorum

    To charczenie u metalowców to odpowiednik patosu u prog-rockowców.
    Nie w tym rzecz, żeby nie. Ale w tym, żeby środków stylistycznych używać z rozmysłem i umiarem.

    @”wylądować prosto w ramionach Dave’a Gahana”

    Depeche Mode to jest, jak na zespoły długotrwałe, niezły przykład w_miarę_dobrego porastania siwizną, najpierw młodzieńczej dojrzałości (od newromantykowania do „Black Celebration”), potem dorosłosłości (od „Music For The Masses” do „Songs Of F. & D.), a potem łagodnego tetryczenia (co do „Ultry” to nie mam zdania, czy jest to album zgryźliwych tetryków czy ciut młodszych panów, musiałbym posłuchać dziś, z dystansu).

    @Trojanowska i „Carmilla”

    Jak na wtedy i tam, to był świetny spektakl. Pastisz horroru z atmosferą i dreszczykiem (jako dzieciak oglądałem premierę w TVP z autentycznym napięciem, traf chciał, że byłem sam w domu). Jakże inna (i też znakomita) była Trojanowska w ledwie dwa lata wcześniejszej „Niemoralnosci pani Dulskiej”, spektaklu a’la kabareciki Olgi Lipińskiej.

  47. @Cpt. Havermeyer
    „nie można nagle zrobić fikołka (…) i nie stracić fanbazy”

    Jak się rockowym artystą, to czasem i można (fikołka), i trzeba (stracić fanbazę), np. podłączając zespół do prądu jak Bob Dylan. Można też przy fikołku fanbazę utrzymać, jak Fripp między „Red” a „Discipline”. Albo można zmienić fanbazę jak Peter Gabriel po odejściu z Genesis.

  48. @kto się lepiej zestarzał

    Jest jeszcze jeden czynnik – zespoły z lat 80. to były w dużej części odłożone debiuty, ze względów o których pisał WO. Przez co Maanam, Perfect, Lady Pank to były zespoły założone przez trzydziestolatków. Dość późny wiek na debiut rockowy. Ale dwadzieścia lat później byli oni pięćdziesięciolatkami…

    Natomiast nie podzielam tezy, że różne T.Love czy Kult, czy nawet Wilki lub Varius Manx, starzały się lepiej (w sensie starzały jako zespół, nie ich muzyka z klasycznego okresu). Jasne, można znaleźć wyjątki.

    @wo:
    Ostatnio wpadła mi w ręce biografia Bajmu (tak, wiem) i Kozidrak wspomina poczucie autentycznej beznadziei 13/12. Nie ze względu na sytuację ogólną – ale dlatego, że „Stało się” miało zadebiutować w pierwszym wydaniu Telewizyjnej Listy Przebojów, a tu listę odwołali, koncerty odwołali, w radiu tylko muzyka poważna. Przez najbliższe kilka miesięcy żyli z wyprzedawania rzeczy.

    Potem taki zespół jak Bajm śpiewał ostre polityczne teksty, które, o dziwo, bez problemu chodziły w radiu i TV.

  49. @WO
    „To była jakaś Nieuchronna Trajektoria, jakby Wszechświat Tego pragnął. Tego pragnął. Spośród późniejszych królów poprocka – Kombi, Lombard, Bajm, Perfect itd., wszyscy w roku 1982 mają „ostrą fazę”, z hardrokowymi riffami, drapieżnymi tekstami, sekcją rytmiczną „grającą jak silnik”. A potem jak na komendę wszyscy łagodnieją, nagrywają ballady i romanse, wchodzą do kanonu orkiestr weselnych.”

    Dorzucę znaczący kontekst: do 1990 roku wszystkie wymienione, poza Bajmem, przestały istnieć. Budka zaliczyła zaliczyła pięcioletnią przerwę w albumach. Problem pojawia się jak zdefiniować „potem”. Najntisy można wytłumaczyć kapitalistyczną nekromancją. Jeżeli ustawić „czynienie upadku” już na 1985 to chronologia zaczyna się miejscami rozjeżdżać. Case in point: wspomniane „Dmuchawce, latawce” są z samego debiutu Urszuli (1983), a drapieżne niewątpliwie „Powiedz, ile masz lat” płytowo wyszło w 1987 (nagrane dwa lata wcześniej). Dorzucę jeszcze zapomniany diamencik „Doganiając krótki dzień” z ’88.

  50. @ergonauta

    A i owszem, można fanbazę zmienić, ale każdy fikołek niesie ryzyko rozbicia sobie twarzy a metaluchy miały czesto małą tolerancję na radykalne zmiany.
    Fripp to osobny przypadek, bo w zasadzie każda z kolejnych inkarnacji KC to inny klimat i nawet z okresu z Belew między Discipline a Thrak jest imho przepaść. Jest kilku takich artystów którym wolty i fikołki nie szkodzą, jak Zappa czy Patton który może nagrywać rzeczy jak Dead Cross i Mondo Cane, a po drodze Xecutioners i nic mu nie zaszkodzi bo od zawsze robił eklektyczne rzeczy. To w ogóle też bywa po prostu efekt zmieniania/niezmieniania szyldu pod którym się gra.

  51. @airborell
    „Przez najbliższe kilka miesięcy żyli z wyprzedawania rzeczy.”

    Dzięki za ilustrację tezy! Właśnie o to mi chodzi, że stan wojenny kojarzy nam się z tymi ikonicznymi zdjęciami, że kopalnia Wujek i Kuroń na spacerniaku, a to przecież były setki tysięcy mikrodramatów, których chyba do dzisiaj nikt nie opłakał. A zwłaszcza dla ludzi w wieku typu późna dwudziestka/wczesna trzydziestka, gdy się właśnie ma wydać pierwszą książkę, pierwszą płytę, obronić doktorat, wypłynąć w samodzielny rejs itd., to nagle było zresetowanie tych planów i konieczność wymyślenia sobie nowych. I część ludzi dała radę, ale jednak nie wszyscy (a potem do końca nigdy nie wiadomo, na ile możesz winić Jaruzelskiego za to, że nie udało ci się zostać kapitanem żeglugi wielkiej). I trochę takich emocji widać w tej muzyce.

  52. @airborell
    „T.Love i Kult”

    T.Love od razu był stary. „IV Liceum” to monolog zgreda-erotomana gapiącego się na uczennice (jak ktoś się dzisiaj dziwi, co się z tym Muńkiem porobiło?, to niech posłucha), a refren „Wychowania” po prostu ukradli. Natomiast z Kultem troche inaczej, np. skrzydeł młodości dodawała im – paradoksalnie – waltornia, albo ojciec Kazika zza grobu, bo to on był rokendrolowiec, a nie synek; dlatego jako zespół dłużej byli żywi, wbrew kaznodziejskiemu tonowi Kazika na wokalu.

    „Bajm”

    Po 1990 nie było już Bajmu, tylko Beata Kozidrak z zespołem akompaniującym. Zgodnie z proroczym: oho, oho, wielkie piramidy – na niby.

  53. @WO
    „że kopalnia Wujek i Kuroń na spacerniaku, a to przecież były setki tysięcy mikrodramatów, których chyba do dzisiaj nikt nie opłakał.”

    To wina w dużej mierze systemu edukacji, ale tego mierzonego od stu lat. Rozmawiamy o stanie wojennym tak jak o powstaniu styczniowym: operując kategoriami militarno-patriotycznymi, zamiast o mikrodramatach zwykłych ludzi, że Traugutt na szafocie, Kuroń na spacerniaku, a nie że rujnacja życia całych społeczności na lata do przodu.
    Ta edukacja każe wtłaczać do głów „Raport z oblężonego Miasta” Herberta, a nie poemat „Cisza” Bohdana Zadury, pisany z dołu, z życia w latach 82-90. Wystarczy porównać same tytuły.

  54. W sumie o polski rock mi chodzi. Cóż, gdzie jest dzisiaj taki Cugowski, a gdzie taka Nosowska. Oczywiście są wyjątki.
    Co do metalu. Metal to było wtedy głębokie sekciarstwo. Jak ktoś słuchał jakiegoś Venoma to Metallica to była dla niego jedna półka z Britney Spears.

  55. @kmat: Cugowski jest o ponad 20 lat starszy od Nosowskiej, myślę że to ma pewien wpływ.

    Budka w latach 90. była zresztą dobrym, twórczym zespołem. Tylko że niespodziewanie dla samej siebie nagrała hiciora, zarobiła pieniądze i nie potrafiła już sobie poradzić z pokusą, żeby nagrywać kolejne jego wersje.

  56. @gospodarz
    „W Polsce z kolei kontekst nadawał urzędowy optymizm popkultury lat 70. Edward Hulewicz, Jerzy Połomski”
    Hulewicz jest o 6 lat młodszy od Połomskiego i podobnie jest przesunięty termin ich kariery.
    Połomski („Cała sala tańczy z nami”) był w każdym programie radiowym w latach 60., gdy byłem w podstawówce. A o Hulewiczu wtedy nie słyszałem.
    Za to w latach 70., gdy byłem w liceum, Hulewicz („Za zdrowie pań!..”) śpiewał często z telewizorów. Połomski też był, ale schyłkowo.

  57. @Cpt H “Paradise Lost zaczął od growlowania, potem poszedł w gotycki patos, żeby nagle wylądować prosto w ramionach Dave’a Gahana.”
    Natomiast Tiamat zaczął od dość regularnego death (i nazwy Treblinka) a po trzech albumach doszedł zasadniczo do Pink Floyd.

    Blood Incantation bardzo ciekawe, nie znałem.

  58. @janekr

    „Za to w latach 70., gdy byłem w liceum, Hulewicz („Za zdrowie pań!..”) śpiewał często z telewizorów.”

    Ciekawe co mówisz, bo ja z lat 70. (byłem w podstawówce, więc może pamięć słabiej tam sięga) nie pamiętam Hulewicza z telewizora, raczej Krzysztofa Krawczyka („Parostatek”, „Rysunek na szkle”). Albo ty pamiętasz telewizor do 75′, a ja od 75′, albo miałem jakiś bardziej wybredny odbiornik (Ametyst 102, okragły przełącznik kanałów).

  59. Tak, Hulewicz był obecny w telewizji w moim okresie licealnym, czyli przed 1975.

  60. @sheik.yerbouti
    A po Pink Floyd (grali wtedy na koncertach cover Set the Controls…) była kwaśna psychodelia, a potem rock gotycki. Generalnie co tam Edlundowi w duszy (napędzanej różnymi substancjami) grało. Zresztą taki był wtedy trend, wiele zespołów, które zaczynały od ortodoksyjnego łojenia z lepszym lub gorszym skutkiem szło w różne eksperymenty z innymi brzmieniami. Z tych bardziej znanych Anathema i Samael, nie mówiąc już o wspominanym już wyżej Ulver. A z mniej znanych rzeczy masz choćby Ved Buens Ende (oni akurat od początku byli nieklasyfikowalni gatunkowo).
    A jak ktoś lubi klimaty kraut-zeuhl-metalowe, to polecam Aluk Todolo. Też dla nielubiących growli itp., bo to akurat czysto instrumentalne.

  61. @pgolik
    „A jak ktoś lubi klimaty kraut-zeuhl-metalowe, to polecam Aluk Todolo”.

    Bahdzo dobha fhancuska rzecz insthumentalna (ciekawe, czy Trzaski by łyknął – kiedyś z moim dobrym znajomym ze studiów snuliśmy pomysły, jak to w kampanii obowiązkowym elementem powinna być deklaracja, czego kandydat słucha – dawałoby to nam ówczesnym zarówno powód do beki, jak i do rispektu czy oceny „autentyczności”, w tym samej deklaracji).

    Już się nie będę powtarzał, w jakim zimowym wydaniu zina jest też i o nich mowa, ale można zacząć ich poznawać na żywo. I to od jutra, bo mają taką minitrasę, m.in. z Furią, do niedzieli.

  62. @martin
    „jak to w kampanii obowiązkowym elementem powinna być deklaracja, czego kandydat słucha”

    Na ile się orientuję, Trzaskowski – może za sprawą korzeni rodzinnych – odpowiada ogólnie że głównie jazzu.

  63. @wo
    Trzaskowski – może za sprawą korzeni rodzinnych – odpowiada ogólnie że głównie jazzu.

    To jak Kamala, którą złapano na record store day i wyciągneła z torby jazzowe LP, nie pomne co dokładnie. Ciekawym czy dla przeciętnego wyborcy to nadal jest miernik snobizmu a na drugim końcu spektrum wciąż dzielnie pląsa Ole Olek.

    No i też jest jazz i jazz od Kennego G do Zorna. 😉 Aż jestem teraz ciekaw co tam konkretnie słychać z głośników u pana Rafała.

  64. @pgolik „A jak ktoś lubi klimaty kraut-zeuhl-metalowe, to polecam Aluk Todolo.”
    Z francuskich gitar polecam SLIFT, może nie metal, ale trans jest pierwsza klasa.

  65. @wo
    No tak. To pewnie coś dość oczywistego w tej rodzinie i też całkiem autentyczne. Pewnie nawet ma w albumach rodzinnych fotki, w tym z pikników ojca z Tyrmandem, konsulem USA i… Romanem Waschko w Lesie Kabackim – jeździli tam, żeby… ich nikt nie podsłuchiwał. I może fajniej by się z nim rozmawiało na temat PRL-u niż z jakimś Nawrockim z nadania prezesa. Właśnie z powodu podobnych historii.

    No, ale może jakiś prog też. W każdym razie nasze ówczesne snucie z początku obecnego wieku było osadzone w epoce, gdzie identyfikacja na zasadzie „czego słuchasz” miała jakieś znaczenie. Teraz to już chyba za późno.

  66. @Martin_S
    Aż będę musiał sobie tego zina obstalować, bo odkąd Noise wyzionął ducha nie ma gdzie poczytać o muzyce. Pewnie będzie okazja w sobotę na wspomnianym przez Ciebie koncercie.
    @czego kandydat słucha
    A czy dzisiaj to jeszcze cokolwiek znaczy, czy jeszcze ciągle słuchana muzyka cokolwiek o człowieku mówi? Pomijając skrajne oczywistości, jak jakieś naziolskie gówna, w typie tych skinowskich kapel, co przygrywają na marszach 11.11. Kampania Kwaśniewskiego i „Ole Olek” to jednak było w zeszłym stuleciu.
    @Trzaskowski i jazz. Pewnie jest już masa książek o tym, jak w niecałe 100 lat jazz przeszedł drogę od afroamerykańskich spelun do salonów klasy średniej, ale nie przestaje mnie to fascynować.

  67. @pgolik
    „Kampania Kwaśniewskiego i „Ole Olek” to jednak było w zeszłym stuleciu.”

    „A czy dzisiaj to jeszcze cokolwiek znaczy, czy jeszcze ciągle słuchana muzyka cokolwiek o człowieku mówi?”

    Jasne, pewnie nikt nie będzie teraz zamawiał discopolowego numeru jako soundtracku kampanii, natomiast nadal chyba „czego słuchasz” jest jakimś tam miernikiem klasowego (nie)porozumienia i przynależności do elity vs bycia „swoim chłopem”, chociaż pewnie tylko jednym z wielu drobnych sygnałów, samodzielnie bez znaczenia, ale w kontekście wywodzenia się z konkretnej klasy i wyborczego targetu pewnie jakiś tam impakt ma. Co by na przykład było gdyby ten syn jazzmana nagle stwierdził że najbardziej lubi Zenka M. a jazzu nie znosi bo miał go w nadmiarze od dziecka? Parę osób pewnie by miało dysonans poznawczy.

  68. @gdyby, gdyby

    15 grudnia 1981 w Sali Kongresowej miał się odbyć wielki koncert Izabeli Trojanowskiej z Bagażem, a jako support miała grać Republika. Kiedyś recenzowałem książkę o Republice właśnie, czytając o ich super sprawnym managemencie wywnioskowałem, że gdyby nie stan wojenny, który ich unieruchomił w Toruniu, to właśnie oni, a nie Brygada Kryzys, testowaliby to legendarne dziś nowe studio Tonpressu.

  69. @sheik.yerbouti
    „Natomiast Tiamat zaczął od dość regularnego death (i nazwy Treblinka) a po trzech albumach doszedł zasadniczo do Pink Floyd.”

    Za którą to tranzycję jestem im wielce zobowiązan, bo „Wildhoney” jest dla mnie albumem wspaniałym.

  70. @unierad
    „Gdyby „Fear of the dark” ukazało się na winylu, mogłoby by być dzisiaj stawiane na równi z „Number of the beast”, ale ponieważ ukazało się już na CD składa się z mnóstwa „wypełniaczy”, które nic nie wnoszą.”

    Nawet jeśli z TNotB wygrzać „Invaders” i „Gangland” to chyba i tak na FotD jest za mało utworów rangi odpowiedniej poza tytułowym zamykaczem, żeby podejść pod Szóstki (że pojadę KAT-em).

    Nawiasem: „The Book of Souls” to ma dopiero wypełniaczy, aż furczy, a na vinylach i tak wyszło. Po prostu wrzepili zawartość aż na 3.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.