Jak mogła zauważyć część PT Komcionautów, znany szczeciński prozaik i publicysta Michał Radomił Wiśniewski nagle zniknął z mediów społecznościowych. Trochę się martwiłem czy żyje (coraz więcej internetowych znajomych jest już po jakimś pierwszym zawale albo chemioterapii). Dobijałem się do niego na mesendżerze, początkowo bez powodzenia. W końcu się dobiłem i zgodził się na wywiad, z którego nie jestem zadowolony – bo jak widać, ja go ciągle chciałem pytać nie o to, o czym on chciał mówić. Ale jednak mimo wszystko samo „wylogowywanie się z social mediów” wydaje mi się tematem ważnym i aktualnym, więc without further ado, ladies and gentlepersons:
MUA: Zacząłbym od pytania skąd ta decyzja, przecież kiedyś byłeś power userem wielu mediów społecznościowych na raz? Co przeważyło szalę?
MRW: Zajmuję się kulturą internetu, więc nadal zaglądam do mediów społecznościowych, tylko postanowiłem zrezygnować z wchodzenia w interakcje. Można mnie nazwać power lurkerem. A było to tak, że jak zwykle co roku wyjechałem na dwa tygodnie, żeby sobie odpocząć od świata (mam o tym esej), czyli od wiadomości, dyskusji, udręki obcowania z tą całą bombą gigabitową. Zwykle czułem jakąś tęsknotę, ale tym razem było inaczej. Po powrocie do Polski zobaczyłem jakiś irytujący komentarz („nie mogę iść spać, ktoś nie ma racji w Internecie”) i stwierdziłem, że go po prostu zignoruję. I kolejny też. Mija właśnie trzeci miesiąc, w ogóle mi tego nie brakuje. To był tipping point, ale znużenie socjałami odczuwałem od dawna. Nie tylko dlatego, że hipoteza martwego internetu – pełnego botów i AI – wydaje się coraz prawdziwsza, ale z poczucia jakiejś syzyfowej pracy, kręcenia się w kółko tych samych dyskusji, odbijania tej samej piłeczki. Nieskończonego Usenetu, którego nie wspominam jako przyjemnego miejsca.
Druga rzecz to pieniądze. Skoro dziś każdy może mieć opinię i wyrażać ją za darmo w sieci, to te opinie są nic nie warte. Dlatego teraz wyrażam opinię wtedy, kiedy ktoś mi za to płaci. To wartościowa opinia!
No wiesz, pijak może oszukać terapeutę, a nie drugiego pijaka – tak łatwo mi nie uciekniesz od tego, że to przecież uzależnienie – czyli mówisz, że odstawiłeś metodą silnej woli, cold turkey, pewnego dnia powiedziałeś sobie że od dzisiaj ani kropli?
Oczywiście może być tak, że zwyczajnie nie mam skłonności do nałogów, najwyżej wpadam w jakieś krótkotrwałe obsesje. Mam wrażenie, że to nigdy nie był nałóg. Inaczej bym nie wytrzymał tych dwóch tygodni wakacji. Prędzej styl życia, więc po prostu go zmieniłem, gdy uznałem, że nie przynosi mi ani frajdy, ani większych korzyści; kogoś dziś jeszcze kręcą lajki? Że napiszesz coś w sieci i parę osób się z tym zgodzi, albo poda dalej? Kiedy już wiadomo, że ten mechanizm nie działa, że algorytmy promują Jezus Krewetkę albo innego „nie przywitasz się ze mną bo jestem ze wsi”. Niedawno Fejfer w artykule o Gonciarzu rzucił tekstem, że ofiary po ogłoszeniu się ofiarami mają zyski, w tym „ogromne zasoby trudnej do przecenienia waluty współczesności, czyli lajków i serduszek”. Przecież to jakiś absolutny absurd, jaka to niby jest waluta? Możesz kupić lajki, ale nie kupisz nic za lajki. Dostałem parę swego czasu i ile dziś są warte? Mniej niż jotpeg ze znudzoną małpą.
Przecież nikt nie mówi że to ma sens, w końcu ten ustrój nie nazywa się sensualizmem tylko kapitalizmem, ale serio chcesz mi powiedzieć, że w ogóle nie ma zjawiska uzależnienia od social mediów – albo że ty byłeś odporny, tak po prostu imprezowałeś z nami w tej samej knajpie, a nagle przestałeś przychodzić, bo ci już nie smakuje?
Tak jak wcześniej wyszedłem z Usenetu, kiedy przestałem się na nim dobrze bawić, tak jak przestałem blogować, po tym jak wypaliłem temat akcją „100 dni blogera” i mi się to znudziło. O czym dziś flejmowałeś na Blueskyu? Zajrzałem, o pobieraniu plików w Safari.
Nuda to chyba słowo klucz. Ludzie bawią się smartfonami, bo się nudzą; przecież fundamentem rynku konsoli przenośnych była obserwacja, że japońscy salarymani w pociągach z nudów bawili się kalkulatorami, z czego wyrósł Game&Watch, Gameboy i tak dalej, aż po nowego Switcha, na którym możesz sobie pykać nawet w „Cyberpunka 2077”.
Facebook to nie heroina. Odróżnijmy uzależnienia – te od substancji, które ryją banię i poniewierają efektem ostawienia od różnych zachowań kompulsywnych czy sposobów na doładowanie dopaminą. Może to jest klucz – Facebook czy X nie są w stanie dostarczać już dopaminy, bo przestały być przyjemnymi miejscami. To jak kibel w metrze, idziesz do niego, jak już nie masz wyjścia. Przy ciętych zasięgach nawet nie można powiedzieć, że jest się tam, żeby sprzedawać książki.
A bo to na Bluskaju to z Mruwnicą, rozmowy z Mruwnicą rzadko są ciekawe, ale na przykład jakiś świr na tiktoku przepowiedział że dzisiaj ma być koniec świata i to akurat jest zabawne, poszło z tego sporo fajnych memów
To nieprawda, rozmowy z Mruwnicą należą do najciekawszych rozmów, jakie odbyłem w życiu, więc wydaje mi się, że problem leży w medium. Zwróć uwagę, że z tej całej blogosfery, w której kiedyś tak intensywnie uczestniczyliśmy, ostały się nieliczne blogi, Twój, Fronensisa, kogoś jeszcze? Ta sieć się zupełnie rozpadła, nie udało jej się odtworzyć ani na Facebooku, ani na Twitterze, ani teraz na Bluesky’u, bo ludzie tam nie przychodzą już dyskutować, tylko się spierdzieć, czyli wyżalić. „Ojej, Safari po aktualizacji mi zapisało plik i nie wiem gdzie”, aż sprawdziłem, że u mnie normalnie zapisało w pobranych i przez chwilę się wahałem, czy o tym napisać, ale w tym momencie byliście już na etapie „po co komu nowy system” i „a kiedyś to było, panie, jak Jobs żył”. A śmieszne memy można oglądać bez wchodzenia w żadne social mediowe interakcje, chyba że jest się amerykańskim boomerem, który na widok Jezusa Krewetki albo Dzielnego Strażaka Patrioty wrzuca ciąg emoji z flagami Portoryka. Zaglądam czasem na Reddita, bo na przykład gram w „Death Stranding 2” i jestem ciekaw, jakie inni odkryli niespodzianki, ale z nikim nie dyskutuję, bo po co. Ostatnio najgorsze co widziałem to flejma Jacka Dehnela z Marcinem Matczakiem. Ten drugi wykazywał maksimum złej woli i Dehnel słusznie go spławił na drzewo, i co było dalej – Matczak te swoje bzdety powtórzył w felietonie w „Wyborczej”, bo go w ogóle przecież nie interesuje, żeby się czegoś o świecie dowiedzieć. On już wszystko wie od Jordana Petersona. Tak samo jak ten drugi ancymon, Tomasz Stawiszyński, który wszystko wie od Sama Harrisa. Raz mnie zaczął obserwować na Facebooku, bo szykował felieton o reakcjach lewicy na Luigiego Mangione. Nic nie znalazł, więc napisał ten tekst o oparciu o jakieś krawędziowe memy Stronnictwa Popularów. Tego co nas obu uważa za libków.
Martwi mnie, że nasza rozmowa poszła w stronę zrzędzenia starszych panów, że Internet to już nie to – a ja liczyłem na motywującą opowieść o kimś, kto się uwolnił z nałogu, z jakimiś tipami dla nas, nadal uzależnionych…
To chyba naturalna kolej rzeczy, że jak się spotyka dwóch byłych usenetowców, to każda rozmowa zamienia się w Usenet? Syn Marka Krukowskiego nazwał to grą w listy i dotknął czegoś bardzo ważnego; wszystkie media społecznościowe są grą, tak samo wciągają, mają te same mechanizmy – możesz przegrać flejma, ale nie jest to coś co ma jakiekolwiek realne konsekwencje, zupełnie jak w grze wideo. Pewnie nie gadałeś z ChatGPT i innymi AI, ale tam też to tak działa, wciągasz się i próbujesz przegadać maszynę, albo „wygrać” w taki sposób, żeby ją zmusić do napisania tego co chcesz, żeby napisała. Myślę, że to pierwszy krok dla każdego, kto czuje się uzależniony od flejmowania, lajków i powiadomień – uświadomienie sobie, w czym tak naprawdę uczestniczy. Można żyć złudzeniem – jak sekty z Twittera, albo Awal – że stukając te słowa bierze się udział w ratowaniu świata, ale tak naprawdę to tylko ratowanie księżniczki w Mario.
Świadomość jest kluczowa: opowiadam o tym, że mi się przestało to podobać, więc przestałem to robić. Żeby nie było jak w tym żarcie, kiedy stary daje synowi do spróbowania wódkę, ten się krzywi z obrzydzeniem. „No widzisz, a tatuś musi”. Ale nie lubię bardzo mówić o uzależnieniach, kiedy chodzi o różne cyfrowe kompulsje, bo to otwiera takie skojarzenia z Anonimowymi Alkoholikami, jakimś MONAREM; polubiłem za to bardzo pojęcie higieny cyfrowej, bo w ogóle wierzę w higienę, zwłaszcza BHP. Magdalena Bigaj popularyzująca tę ideę w ramach Instytutu Obywatelstwa Cyfrowego i działalności edukacyjnej zwraca uwagę, że cała dyskusja o cyfrowym dobrostanie kręci się dookoła dzieci i młodzieży, tymczasem są to rzeczy, których bardzo potrzebują dorośli.

Zrobiłem to samo wiele lat temu. Zamknąłem konta w różnych miejscach, czasem coś skomentuję od wielkiego dzwonu. Po prostu zacząłem mieć wrażenie że życia szkoda. Widać MRW więcej czasu zajęło dojście do tego samego wniosku.
No ale w takim razie co pan robi w tej knajpie, wpadł pan na herbatkę?
Z jednej strony nałogowiec kontynuuje swoje zachowanie nawet gdy nie sprawia mu to żadnej przyjemności. Z drugiej, choćby w przypadku hazardzistów, zdarza się spontaniczne wypalenie nałogu. Oczywiście, nie każdy dożyje, ale Dostojewskiemu się udało.
Z trzeciej strony medalu (krawędź?) ja sosziali ogółem nie rzuciłem, ale już Facebooka tak. I tu powodem nie była moja silna wola ani psychoterapia, tylko enshitifikacja tego medium.
Głównie lurkuję. A to właśnie ten okazjonalny komentarz.
Kibicuję temu blogowi od lat, bodaj ostatni z epoki TTDKNu, od niego się zaczęło wiele fajnych inicjatyw, ale zwykle nie mam siły na flejmy czy inne rapiery. Trzymając się metafory alkoholowej, wpadam czasem na jednego, głównie posłucjam, czasem wygłoszę jakiś komentarz i pójdę do domu.
Akurat wtedy kiedy już się zaczytałem i rozgościłem, skończyliście. Okrutnicy 😉
KO: „ladies and getlepersons” zamiast „gentlepersons”
Social media były fajne póki dominowali w nich cywilizowani ludzie. Od kiedy jest tam cała ludzkość i zrobiły się bardziej chamską i pozbawioną organów porządkowych kopią świata realnego, nie da się tam wytrzymać a przyjemność w tym taka jakby się wytaplać w szambie. Ja wymiękłem ostatecznie z rok temu. Ten blog to ostatnie miejsce gdzie soszialuję (bo tu nadal dominują cywilizowani ludzie). Jak mam tracić czas na dyskusję debilami gdzie indziej to wolę coś poczytać albo obejrzeć. No i mój kardiolog też się cieszy.
MRW kibicuję i gratuluję. Oby jak najwięcej książek na poziomie ostatniej! Sam w połowie lipca zdecydowałem o praktycznym porzuceniu swojego profilu na FB, nie planuję go teraz uzupełniać niczym oprócz informacji o aktywnościach fandomowych i literackich. Zdecydowało kilka czynników, z galopującą enshitifikacją na czele, ale przeważyło napisanie opowiadania na konkurs Nowej Fantastyki. Nie dostało się co prawda do finałowej setki (czeka teraz na ewaluację w innym miejscu), ale pokazało mi jak bardzo rozwinąłem się w krótkim czasie. Na tyle, żeby zachęcić do jak największego maksymalizowania czasu na pisanie. (Z socjali pozostało mi jeszcze YT, które rzeczywiście jest czasożerne… ale ostatnimi czasy głównie za sprawą Kasi Babis, więc żałuję mniej.)
Jest kilka profili i grupek za sprawą których nie zniknąłem całkowicie, ale one też uczą mnie cenić jakość dyskusji. Próba rozmowy z jakimiś kompletnymi randomami w niemoderowanej przestrzeni przypomina dla mnie wejście po pas w wysypisko śmieci (dlatego tak przerażają mnie i zdumiewają znajomi, którzy próbują flejmować np. pod fejsbuczanymi postami Wyborczej). Do tego dochodzi przesyt treściami politycznymi, którego łatwo się dorobić na FB. (Dla porównania: na wewnętrznym slacku stowarzyszenia Avangarda celowo nie wchodzę na kanał polityczny, chociaż zadeklarowane u nas ideowo osoby to najczęściej razemici. Ale chociaż w tamtej przestrzeni chcę odzipnąć.)
Na koniec opisany w „Cieciówce z komarami” mechanizm napędzania się wzajemnej frustracji. Przecież, z całym szacunkiem, dlatego czasami wymiany zdań z MRW potrafiły być takie irytujące i upierdliwe. Polityka była dla niego dużo ważniejsza od kultury, a trzymając się porównania z wywiadu, on w tego Mario potrafił cisnąć, że aż klawiatura skwierczała. (Robił też wrażenie, że ktoś inny podpisuje za niego książki i artykuły.) Rok temu po jednym z konwentów rzuciłem na jedną z dedykowanych grupek pomysł antologii zbierającej najlepsze polskie opowiadania fantastyczne z ostatnich lat. (Dla niewtajemniczonych: obecne antologie są właściwie zamiennikami numerów tematycznych pisma, teksty się kompletuje z naboru.) Zainspirowałem w ten sposób wartościowe komentarze Oli Klęczar czy Kasi Sienkiewicz-Kosik, ale rozbawiły mnie osoby gostkowe, które próbowały wcześniej polemizować w tak komicznie niezdarny sposób (na poziomie „se znajdź stare numery magazynów na OLX”), że doszedłem do wniosku, iż są ludzie dla których „niezgodzenie się z kimś w Internecie” stanowi wartość samą w sobie.
Dzięki, że zapytałeś, też trochę się martwiłem czy to nie sprawy zdrowotne.
@”Odróżnijmy uzależnienia”
Ludzi też odróżnijmy.
Mój ojciec palił przysłowiową paczkę dziennie. Próbował rzucić przez dwie dekady: czasem zmniejszał codziennie o 1, dochodząc w granice 7 (a potem coś się w życiu chrzaniło i wracał do 20), czasem wykorzystywał wyjazdy na wczasy, chodzenie po Tatrach (a potem była znów praca i palący kumple), ale bezskutecznie.
Natomiast mój dziadek, ta sama krew co ojciec, podobny mental, tylko był mniej „auto-woke” (mniej się ze sobą certolił) miał jedno podejście do rzucenia nałogu. Mając lat jakieś 60-65 dostał skierownie na rtg płuc (kaszel go męczył), wrócił na wizytę, lekarz oglądnął przy oknie tego rentgena i pyta: „pali pan?” dziadek: „tak”, lekarz: „od dawna?”, dziadek: „całe życie, od młodości”, lekarz: „no to do widzenia, proszę iść do domu i wrócić, jak pan rzuci papierosy, zajmiemy się leczeniem pana”. Dziadek się wkurzył jak diabli, w domu wywrzeszczał na doktora najgorsze epitety, święcie zaprzysiągł, że więcej jego noga w tym gabinecie nie postanie, no i oczywiście natychmiast zapalił. I był to jego ostatni papieros w życiu. Następnego dnia rano wstał, wyrzucił niedopaloną paczkę, odczekał dwa miesiące, żeby rzucenie nałogu stało się faktem, i wrócił do przychodni, gdzie się ładnie z panem doktorem przywitał i powiedział, że to już. Dziadek, z niewielką pomocą doktora-gbura, żył jeszcze potem 15 lat i papierosa już nie dotknął, chociaż większość mężczyzn w rodzinie (w tym obaj synowie) paliła bez umiaru w jego obecności.
@ Zmartwienie czy MRW żyje
Kurczę, ja to mam szczęście, że się w te sosziale nie wkręciłem, lecz nadal czytam prasę, choć już nie papierową. Od dość dawna nie ma tygodnia bez co najmniej dwóch(!) tekstów MRW w wydaniu Polityki lub przynajmniej na Polityka.pl. Częstotliwości pojawiania się profesora Hartmana jeszcze chyba nie osiągnął, ale znacznie przewyższa pod tym względem naszego gospodarza, którego publikują tylko raz na dwa tygodnie.
No i żeby nie było wątpliwości – to dobrze, że go drukują.
– @wo „po prostu imprezowałeś z nami w tej samej knajpie, a nagle przestałeś przychodzić, bo ci już nie smakuje”
– @mrw „(…) Nuda to chyba słowo klucz”
Knajpa to chyba dobre porównanie. Ja wiele lat temu przestałem pić alkohol nie z powodu nudy, a z powodów politycznych: otóż zauważyłem, że 9 na 10 ludzi siedzących w pubach/klubach/knajpach ma poglądy prawicowe. Brzydzę się tym i nie mam zamiaru z własnej woli siedzieć w takich miejscach (to chyba zresztą nie przypadek że faszyzm narodził się w piwiarniach). Tak samo miałem z Facebookiem, który stał się po prostu kolejną wersją pijackiej meliny. To *my* znienawidziliśmy soszjale, od kiedy ok. 10-15 lat temu zaroiło się tam od brunatnego szamba. Z tego samego powodu prawicowe szambo soszjale kocha, dobrze się tam bawi i nie ma zamiaru ich opuszczać. Jest na to tylko jedno wyjście: bańki (mój ulubiony felieton wo – aż go wyciąłem z Wyborczej – to „Manifest Zamkniętyzmu”, który swego czasu tak zbulwersował Stawiszyńskiego, bo jest tam jednoznacznie wyrażone, że zapasy w błocie w konserwatywnym chlewie z klonami Jordana Petersona nie mają sensu).
Gratuluję MRW!
Sam próbuję się od-uzależnić. Tzn. OK, jeśli 2-3 tygodniowa przerwa bez efektów ubocznych świadczy o braku uzależnienia, to faktycznie uzależniony nie jestem. Ale znam też drugą stronę medalu — powroty na pewne blogi, by dyskutować, a potem trudność z zaśnięciem, bo X nie rozumie, że lansuje rosyjską propagandę… I to mimo, że sobie „odmówiłem” używania tych blogów normalnie — wchodzę więc na „anonimowe okno”, bo nie chcę by mi historia przeglądarki to przypominała.
Na FB już nie dyskutuję, choć (jak niektórzy tu wiedzą), lajkuję znajomych. Twitter porzucony. Bluesky — zapomniałem ostatnio by zerknąć. Blogi — tak, owszem, ale właśnie ktoś mnie zbanował (w sumie nie wiem za co, bo się kiedyś naraziłem twierdząc, że teza „wyborcy Razem nienawidzą wszystkich przeciwników politycznych” jest sprzeczna z właśnie opublikowanym raportem; ostatnio jednak miałem urlop i nie komentowałem…), może więc się uda i to porzucić z małą pomocą bana…
@mnf
„swego czasu tak zbulwersował Stawiszyńskiego”
Naprawdę senpai mnie noticnął? Jakoś przegapiłem chyba?
@ergonauta
„Natomiast mój dziadek, ta sama krew co ojciec, podobny mental, tylko był mniej „auto-woke” (mniej się ze sobą certolił) miał jedno podejście do rzucenia nałogu.”
Mój to samo. To było chyba twarde pokolenie. Nieślubny syn wieśniaczki i jakiegoś węgierskiego żołnierza z IWŚ, śniady, wytykany palcami, ambitny, zdolny, powstaniec warszawski, w PRL został inżynierem, awansował, kierował dużym zakładem energetycznym, zelektryfikował m. in. własną wieś, jednocześnie na drugi etat był pszczelarzem (100 uli!). Przed emeryturą zdrowie mu zaczęło nawalać. Lekarz mu kazał rzucić palenie i gimnastykować się. Więc rzucił, i do końca (długiego) życia codziennie ćwiczył.
@wo
„Naprawdę senpai mnie noticnął? Jakoś przegapiłem chyba?”
Nie z nazwiska, ale tuż po publikacji Manifestu (link to wyborcza.pl), we wstępie do jego podkastu znalazł się rant o tym, że (streszczając): „niektórzy wzywają do porzucenia dialogu i zamknięcia się w swoich bańkach”, po czym podał argumenty na szkodliwość takiego podejścia: „no nie, tak nie można, po prostu nie”. Chyba striggerowała go ta historia o niepodaniu ręki Terlikowskiemu.
> otóż zauważyłem, że 9 na 10 ludzi siedzących w pubach/klubach/knajpach ma poglądy prawicowe
W ogóle 9/10 Polaków. Nie wiem czy knajpy cokolwiek tu zmieniają.
> No ale w takim razie co pan robi w tej knajpie, wpadł pan na herbatkę?
Ja to widzę tak, że jest różnica między chlaniem wódy w bramie do rana (FB, X i co tam jeszcze). A łykiem 20 letniej whisky przy kominku (Blogasek Gospodarza). I ta analogia uwzględnia również to, że czasem ten łyk łiskacza kończy się kilka godzin później w bramie z wódą, bo tak działają uzależnienia (nawet jak tylko od dopaminy).
@kosmaty
„W ogóle 9/10 Polaków. Nie wiem czy knajpy cokolwiek tu zmieniają”
Są jednak miejsca, w którym te proporcje są zupełnie inne. We wspomnianym felietonie autor wymienił biblioteki.
A wracając do internetów: bardzo trudno znaleźć azyle, które nie byłyby skażone prawicowym hejtem. Dlatego tak łatwo było mi odstawić ten nałóg (nie pijesz czegoś czym się brzydzisz). Może jeszcze takie rzeczy jak wspomniana inba Dehnel-Matczak bym poczytał dla beki, ale nie chce mi się odzyskiwać hasła do fejsa.
Natomiast trzymając się nałogowych analogii, dla mnie ChatGPT jest jak papierosy. Ten smród mnie zawsze odrzucał, nie musiałem rzucać bo nie zacząłem. Tak samo mam z produktami LLM – te obrazki są takie ohydne, te teksty tak źle napisane (jak nudne szkolne wypracowanie). Rzekomo „płatna wersja” dostarcza więcej, ale nie wiem za co tu płacić (tak, wiem, pewien Znany Internauta sobie zrobił szafkę na działkę według projektu z ChataGPT, pewnie i tak lepsze projekty były w książce „Działka moje hobby”, wszyscy znają koszulkę, a ja mam książkę, ona istnieje naprawdę i faktycznie ma projekty domków i mebli).
Ja z soszjalami się pożegnałem na dobre w zeszłym roku. Nigdy nie byłem zaangażowany w jakieś flejmowanie, ot, okazyjny komencik tu i tam, ale wieczny scrolling i śledzenie „dyskusji” pod postami na fb było trudnym do do wygaszenia nawykiem. Natomiast teraz: never felt better in my life. Konto na fb trzymam wyłącznie dla messengera na którym mam nadal dużo kontaktów których nie mam gdzie indziej.
Co do 9/10 Polaków itp. to im jestem starszy tym bardziej wydaje mi się że wizja nieuświadomionej klasowo masy, która musi się przebudzić by doszło do jakiejkolwiek rewolucji jest wiecznie prawdziwa, tylko oczywiście nie dojdzie do żadnego przebudzenia. Ludzkość jest w swojej masie nastawiona na trwanie i „poglądy” to jest tylko echo chamber, połączony z takim motorkiem minimalizowania niepewności. Żeby dojść do jakichś innych niż obiegowe wniosków trzeba wysiłku intelektualnego, który jest przywilejem nielicznych. Konserwatywni politycy zawsze rozgrywali to tak samo – progresywne postulaty dostają łatkę „jezukomunis” albo jakieś straszne dżender, łołk itp. podsycając lęk przed tą niepewnością, a jednocześnie obiecując bezpieczny kokon „tradycji”, „normalności” etc. Ja widzę to tak, że konformizm zawsze był instynktowny i naturalny, bo człowiek to zwierzę stadne i zawsze grawituje poglądowo do średniej swojego otoczenia, a ta średnia najczęściej ma odchył prawicowy i silnie korelujący z wykształceniem. Jakoś tak się dziwnie składa że w rankingach edukacji, jak Education Index np., topka to zwykle Skandynawia, Niemcy, UK, a PL jest w okolicach Rosji, chociaż wydawałoby się że miejsce w pierwszej 30 to i tak nieźle, ale jednak statystyczny Polak jest gorzej wykształcony od Szweda czy Fina a przez naszą trudną historię rosyjskiej wasalizacji z jej ostatnim, komunistycznym rozdziałem mamy dodatkowo pod górkę z lewicowością, jak cały postsowiecki blok zresztą, co wszyscy doskonale wiemy i jest to truizm i banał. Tak czy inaczej w mojej wizji świata ludzie nie „mają” poglądów, tylko powtarzają poglądy i łatwo wskakują do tego czy innego okopu żeby „walczyć” z tymi innymi w zamian za obietnicę przynależności do grupy. Soszjale po prostu doskonale to sobie zmonetyzowały a przypadkiem doprowadziły do kolejnej fali reakcyjnego backlashu w historii świata, którą imho może zgasić tylko konkretny kryzys gospodarczy do którego ta polityka niechybnie musi doprowadzić. No i jeszcze w ramach osładzania tej gorzkiej prawdy przypuszczam że mimo wszystko zachodni świat nie może ot tak zwinąć sobie wszystkich praw kobiet, mniejszości, praw pracowniczych i innych zdobyczy lewej strony bo demografia i ekonomia na to nie pozwolą. Przy takim spadku urodzeń po prostu nie da się zagonić kobiet do kuchni i zamknąć granic przed imigrantami bo się excel nigdy nie zepnie, a to wszystko nie sprzyja prawicowym poglądom, więc najwyżej naród będzie żył w wiecznej schizofrenii między deklarowaną prawicowością a radosnym korzystaniem z lewicowych wynalazków jak osłony socjalne czy publiczna służba zdrowia, jednocześnie powoli postępować będzie też cicha sekularyzacja naszej kochanej ojczyzny.
@wo:
„Martwi mnie, że nasza rozmowa poszła w stronę zrzędzenia starszych panów (…)”
a to nie chodzi właśnie o to? W miarę starzenia się coraz mniej rzeczy sprawia człowiekowi przyjemność (por. Koh 1-12). Wielu moich znajomych 40+, którzy nie mieli ani problemu alkoholowego, ani jakichś wyraźnych wskazań lekarskich zostało abstynentami. Moje ulubione zasłyszane uzasadnienie: jak piję mało to nie czuję różnicy, jak piję dużo to mnie głowa boli. Więc po co w ogóle?
@q
„Więc po co w ogóle?”
Bo to smaczne! A w social mediach – jednak bywa ciekawie. Moim zdaniem, MRW zaskodził sobie właśnie przez brak tej higieny. Pozwalał u siebie komciać wszystkiemu co przypełznie, a potem zaczął zamieszczać goovna wyprodukowane przez AI – patrzyłem na to ze zgrozą, jak doświadczony pijak na kogoś popełniającego jakieś oczywiste błędy, np. walącego bimber z bazaru. No to nic dziwnego że zrobiło się u niego nudno.
@kuba_wu
„Nieślubny syn wieśniaczki i jakiegoś węgierskiego żołnierza z IWŚ, śniady, wytykany palcami, ambitny, zdolny, powstaniec warszawski, w PRL został inżynierem”
Po takiej wspaniałej Inwokacji do Życia to aż należy przywołać ważne na tym blogu nazwisko: Benedykt Kouska.
Nawet pamiętając o uproszczeniu i wyświechtaniu formuły „Hard times create strong men. Strong men create good times. Good times create weak men. And, weak men create hard times.”, to jesteśmy trochę na etapie „weak men create hard social media & czarna dupa, w której się urządzają”. Może taka jest cena za to, że po przemarszach wojsk nie pozostają ciężarne wieśniaczki, a dziadkowie (jak mój Mirek) po powrocie z przymusowych robót nie muszą milczeć całe życie o okropnościach, jakie widzieli. Bo że dziadek był milczącym pourazowcem – to pewne.
Tak czy owak: nie ma jednego Właściwego Sposobu Wychodzenia Z Nałogu. Bo ludzie – wbrew prawackiej narracji – nie są tacy sami.
WO
„Bo to smaczne!”
No jasne, jest sporo arcyciekawych profili na FB, typu strona Anny Brzezińskiej, o której było tu dopiero co. Można je czytać jak „Lalkę” Prusa, odcinek po odcinku w „Kurierze codziennym”. Warunek pierwszy: komentarze pod postem troskliwie moderuje (czytaj: cenzuruje!) jego bezpośredni gospodarz (ukłon dla ciebie, WO), nie oglądając się na Pana Algorytma. Warunek drugi: internet to nic więcej niż „Kurier codzienny”, nie trzeba go czytać od deski do deski, tylko sobie otworzyć jakąś stronę przy kawce, a potem wyjść na miasto.
Dobra, w ramach tego kącika AA mały tip ode mnie: jeśli czujesz, że masz problem, wyrzuć smartfona do śmieci i kup starego Samsunga GT-B2710 na allegro (nieużywane chodzą po dwie-trzy stówy). Tam niby jest internet, są nawet takie apki jak Facebook i Twitter, ale korzystać z nich można czysto teoretycznie – szczególnie, że w tym roku wyłączają sieć 3G, więc telefonik będzie działać już tylko w 2G, zostają więc rozmowy i smsy jak za starych dobrych czasów. Jadąc autobusem czy tramwajem bez internetu poczujesz Wolność – jak alkoholik, który przeprowadził się do Iranu. Yebać GAFA! Zamiast czytać bzdurne inby na fejsie, lepiej poćwiczyć mindfullness patrząc przez okno.
@na co llm
Np. jakość tłumaczenia tekstu jest wyższa w ChatGPT / Copilot niż w Google Translate. I można dodać kontekst, np. w jakim celu tekst jest tłumaczony, kto jest odbiorcą, itd. Organizowałem wielojęzyczne wesele i bardzo mi się to przydało do generowania tłumaczeń zaproszeń, menu, przemówień z/na języki które znam gorzej (norweski) albo prawie wcale (chiński). Nawet poezję potrafi przetłumaczyć z akceptowalnymi efektami (tzn. musiałem poprawiać, ale łatwiej mi było niż startować od zera).
@konto na FB
Ja nadal mam, bo sporo rodziny tam siedzi, i gdzie indziej będę wklejał zdjęcia kota / dziecka / sernika żeby zbierać lajki od kuzynostwa?
@mnf
„”Jadąc autobusem czy tramwajem bez internetu poczujesz”
…że jesteś w mieście, w którym z komunikacji publicznej już nie można korzystać bez smartfona z 5G. Przybywa tego, podobnie jak „bez aplikacji mobywatel nie potwierdzisz prawa do ulgi”.
@rw
„Np. jakość tłumaczenia tekstu jest wyższa w ChatGPT / Copilot niż w Google Translate.”
Czasami jednak halucynuje i dodaje do tekstu rzeczy, których nie ma w oryginale, więc jednak bym uważał zwłaszcza przy dłuższych tekstach.
@wo
„Przybywa tego, podobnie jak „bez aplikacji mobywatel nie potwierdzisz prawa do ulgi”.”
Trochę jednak to prowadzi do coraz większego cyfrowego wykluczenia zwłaszcza osób starszych, np. moja mama się nie umówi na szczepienie na covid bez wizyty u lekarza, ja paroma kliknięciami.
@ausir
Jakoś całkiem niedawno na bluskaju miałem interakcję (w swoim wcieleniu Wspierania Ukrainy) z kimś, kto użył jakiegoś gówna o nazwie Claude w przekonaniu, że mu lepiej przetłumaczy rosyjski dowcip niż Ja Sam Osobiście. Oczywiście przekład Claude’a zgubił cały komizm, a nawet kilka zdań, produkt nie miał sensu.
@ausir
„Trochę jednak to prowadzi do coraz większego cyfrowego wykluczenia zwłaszcza osób starszych, ”
NO JASNE. Mam o tym felieton(y) (a nawet książkę). Niestety, nasze demokratyczne państwo nas zmusza do używania smartfonów. Trzymając się analogii z alkoholizmem, to jakby ktoś chciał rzucić, a tekstami „no ze mną się nie napiszesz?” wyjeżdżał już nie wkurzający wujek, tylko uczelnia, linia kolejowa, miejski transport, lotnisko, bank itd.
@wo
Tzn. dalej się jednak da załatwić to wszystko bez smartfona, tylko bardziej upierdliwie. Ja z mObywatelem złamałem się dopiero w tym roku i w końcu założyłem.
Jak siedzę w domu przy komputerze podpiętym do sieci, to tylko dwóch rzeczy nie mogę zrobić online nie używając smartfona:
– umówic fryzjera, bo booksy da się odpalic na komputerze, ale wywala się przy próbie zarezerwowania terminu (może naprawili?),
– znienić limitów autoryzacyjnych w Nest Banku, bo dla transakcji inicjowanych z komputera limity zmienia się w aplikacji, natomiast limity dla aplikacji ustawia się z komputera.
@wo:
„Bo to smaczne! A w social mediach – jednak bywa ciekawie (…)”
Noale przecież to nie jest tak, że liczy się jakaś obiektywna smaczność czy ciekawość, tylko indywidualne odczucie. Smak i ciekawość są w języku i głowie beholdera. Wielu z tych abstynenckich znajomych umiało się niegdyś cieszyć smakiem dobrego wina czy whisky. Ale teraz już nie. To jest bardzo ładnie u Koheleta opisane, np. 12, 1: „Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości, zanim jeszcze nadejdą dni niedoli i przyjdą lata, o których powiesz:`Nie mam w nich upodobania`;”. Może źródło nie jest na miejscu na tym blogu, ale sam nie potrafiłbym tego lepiej ująć.
@ausir
„Tzn. dalej się jednak da załatwić to wszystko bez smartfona,”
Na pewno nie wszystko. Na przykład nie ma już czegoś takiego jak fizyczne legitymacje uczniowskie – tylko aplikacja. Czyli uczeń nie może jechać na bilecie ulgowym bez smartfona.
@Cpt. Havermeyer
> Tak czy inaczej w mojej wizji świata ludzie nie „mają”
> poglądów, tylko powtarzają poglądy i łatwo wskakują
> do tego czy innego okopu żeby „walczyć” z tymi innymi
> w zamian za obietnicę przynależności do grupy.
W moim wyobrażeniu Wszechrzeczy jest tak, że to poglądy mają ludzi, bo kulturowo ludzie bardziej są rojem niż zbiorem jednostek.
@q
> Wielu moich znajomych 40+, którzy nie mieli ani
> problemu alkoholowego, ani jakichś wyraźnych
> wskazań lekarskich zostało abstynentami.
Obserwuję u siebie (50+) zmianę preferencji polegającą na tym, że ograniczam alkohol tak bardzo jak to jest tylko możliwe. W tym sensie, że zamiast „zrobić poł litra” wolę łyka dobrej szkockiej lub dobrego rumu.
@q
> Moje ulubione zasłyszane uzasadnienie: jak piję
> mało to nie czuję różnicy, jak piję dużo to mnie
> głowa boli. Więc po co w ogóle?
W praktyce analogicznie sam sobie racjonalizuję to, że uległem tej modzie na abstynencję. Wypicie trzech piw, nazywam „popijawą” (kiedyś byłby to dopiero starter).
W Norwegii życie bez smartfona jest w praktyce niemożliwe. Są ludzie którzy próbują tak żyć dla zasady, ale w praktyce muszą go zastępować tabletem (żeby logować się do banku, wejść na siłownię, etc.)
@ausir
„Czasami jednak halucynuje i dodaje do tekstu rzeczy, których nie ma w oryginale, więc jednak bym uważał zwłaszcza przy dłuższych tekstach.”
Tak, wiem, toteż prosiłem nativ spikerkę o sprawdzenie tłumaczeń na chiński, ale to mimo wszystko szybciej niż robić ręcznie od zera.
Jeez, ale jednak jest pewna różnica między „używaniem smartfona/internetu” a uczestnictwem w social mediach. Zaręczam że da się spędzać większość czasu online i załatwiać praktycznie wszystko online bez uczestnictwa w gównoburzach w SM. Ja np nigdy nie miałem na telefonie nawet zainstalowanego facebooka/twittera czy co tam jeszcze. A przez przeglądarkę nigdy by mi się nie chciało.
„…że jesteś w mieście, w którym z komunikacji publicznej już nie można korzystać bez smartfona z 5G.”
Znajoma, okazjonalnie w Polsce bywa, śmiała się, że w dzień bez samochodu nie mogła kupić biletu – więc nie ma QR kodu, ale bramki do metra były zamknięte. Więc winda lub szukaj tych kartoników/wejściówek ale nie wszędzie są.
@embarcadero
„Jeez, ale jednak jest pewna różnica między „używaniem smartfona/internetu” a uczestnictwem w social mediach. Zaręczam że da się spędzać większość czasu online i załatwiać praktycznie wszystko online bez uczestnictwa w gównoburzach w SM. Ja np nigdy nie miałem na telefonie nawet zainstalowanego facebooka/twittera czy co tam jeszcze. A przez przeglądarkę nigdy by mi się nie chciało.”
Tak, wiem. Od kiedy odinstalowałem apkę Bsky z telefona, zaglądam do niego coraz rzadziej.
@ „nie ma już czegoś takiego jak fizyczne legitymacje uczniowskie ”
Jak nie ma, jak jest? Nie ma to kartonowych legitymacji, są plastikowe, których elektroniczną wersję MOŻNA mieć w mObywatelu (tak jak dowód. prawo jazdy i mnóstwo innych dokumentów).
@korba
…w związku z tym wiele szkół po prostu już nie wydaje tych plastikowych. Kiedy ostatni raz pan sprawdzał sytuację w szkole, w ktorej pan pracuje albo ma dzieci?
@”wiele szkół po prostu już nie wydaje tych plastikowych”
No… W szkole to ja nie pracuję od końca XX wieku, a wnuczce jeszcze parę lat zostało do obowiązku szkolnego, więc mogę tylko podeprzeć się ustawą o systemie oświaty, której art. 11 ust. 1d mówi:
„Legitymację szkolną wydaje się także w postaci dokumentu mobilnego, o którym mowa w art. 2 pkt 7 ustawy z dnia 26 maja 2023 r. o aplikacji mObywatel, jako „mLegitymację szkolną”:
1) uczniowi pełnoletniemu;
2) uczniowi niepełnoletniemu, jeżeli rodzice tego ucznia nie wyrazili sprzeciwu.”
Zatem gdybym miał dziecko w podstawówce, to na pewno bym się sprzeciwił, w szkole podstawowej trzeba by się było zastanowić.
@korba
„No… W szkole to ja nie pracuję od końca XX wieku,”
No i za to kochamy soszial media. Ale przyszedł się pan wymądrzać ze swoją opinią eksperta, żeby oświecić mnie – bo co ja tam mogę wiedzieć. Udzielam surowego upomnienia.
„Zatem gdybym miał dziecko w podstawówce, to na pewno bym się sprzeciwił”
Och, i może nawet tupnął nóżką. Proszę zaprzestać bo ja pana zaprzestam.
@izbkp
W moim wyobrażeniu Wszechrzeczy jest tak, że to poglądy mają ludzi, bo kulturowo ludzie bardziej są rojem niż zbiorem jednostek.
Yep, dokładnie to. W zasadzie to całe nasze życie społeczne to takie pieszczenie naszej wyobrażonej indywidualności iluzją wyboru, kiedy w rzeczywistości mamy mnóstwo rzeczy ustawione na default od urodzenia. Potem każda nasza życiowa decyzja obciąża nas kolejnym kamykiem utopionych kosztów aż do punktu kiedy nawet najbardziej świadoma i niezależna jednostka okazuje się konformistą starającym się utrzymać status quo. Po uśrednieniu wychodzi nam właśnie rój albo stado od którego nie warto za daleko uciekać, bo wilcy, głód i chłód.
W temacie ograniczania alkoholu zaś to po pierwsze z wiekiem maleją nam moce przerobowe a do pewnego momentu rośnie ilość obowiązków i potem zostaje długo na wysokim poziomie, więc zwyczajnie nie ma zasobów na pijatyki, chyba że ktoś całe życie pozostaje artystycznym, niezależnym wolnym elektronem. Współczesny zajob jednak powoduje też że coraz mniej jest okazji, przynajmniej w moim przypadku tak jest. Odkąd moi znajomi, obecnie 40+, dorobili się potomstwa i kredytów na to i owo ich kalendarze są tak zapakowane że na to całe „jedno piwko albo dwa” trzeba się umawiać pół roku wcześniej. A picie samemu w domu do jakiegoś netfliksa to może było modne na początku pandemii ale szybko człowiek dochodzi do wniosku że nawet lekki kac czy ból głowy na home office jest tak samo słaby jak kac w „prawdziwym” biurze.
@wo
„Na przykład nie ma już czegoś takiego jak fizyczne legitymacje uczniowskie – tylko aplikacja.”
Uczniem dawno nie byłem więc nie wiedziałem (no i rzadko są nimi osoby wykluczone cyfrowo), ale studenckie dalej są fizyczne.
@ausir
” studenckie dalej są fizyczne.”
Jak znam życie to też już nie wszędzie. To taka pełzająca eliminacja – raz tu skasują, raz tam.
@wo
Na UWr są ale na wniosek i za dodatkową opłatą.
To się dopiero co właśnie zmieniło rozporządzeniem minsterstwa od tego roku akademickiego mLegitymacja (czemu to wszystko brzmi jak produkty mBanku?) jest podstawową formą a ELS dodatkowo płatną.
A żeby wszystkie te aplikacje działały telefon musi być certyfikowany. Google właśnie ogłosiło zamknięcie platformy na niezależne aplikacje (kiedyś tu dyskutowałem czy tzw. „otwartego” Androida w ogóle da się używać bez kluczy i aplikacji Google). link to f-droid.org Przy cenach smartfonów przekraczających laptopy.
@legitymacje
Przekonam się w przyszłym wrześniu jak to wygląda w szkole ponadpodstawowej, w podstawówkach do których uczęszcza potomstwo są to tradycyjne kartoniki z pieczątką. Takie same, jak ja miałem.
(Pewnie za jakiś czas skasują i tę możliwość, ale na razie przynajmniej jest wymóg prawny, żeby tę fizyczną dało się wciąż wyrobić. Opłata to bodaj jakieś dwie dychy.)
„cyfrowego wykluczenie zwłaszcza osób starszych”
Tłumaczenie tytułu McCarthy’ego / Coenów „No Country for Old Men” nie musi brzmieć „To nie jest kraj…” (jakieś konkretne USA), tylko w ogóle: „Nie ma kraju dla starych ludzi”.
Winnym tego zawężenia pola jest Czesław Miłosz i jego talent. Bo jego tłumaczenie pierwszych wersów „Żeglując do Bizancjum” Yeatsa tak świetnie wchodzi w polszczyznę, że zostało w tłumaczeniach i tytułu powieści, i filmu.
„To nie jest kraj dla starych ludzi, młodzi
W ramionach młodych, ptaki w swoich pieśniach
– Ginące pokolenia – w róż ogrodzie,
Makreli morze, łososiowa rzeka;
Ptak, ssak i ryba latem zalecają
Poczęcie, które rodzi się do śmierci,
Tak uwikłane w swój zmysłowy taniec,
Pomniki myśli wiecznej mają za nic.
Człowiek leciwy – przedmiot wzmianki niewart,
Znoszony płaszcz na kiju – póki w ręce
Nie klaśnie dusza i w głos nie zaśpiewa
Za każdą łatę na ziemskiej sukience.”
@ „Na przykład nie ma już czegoś takiego jak fizyczne legitymacje uczniowskie – tylko aplikacja.”
To jest jeden ze sposobów, w które – jako społeczeństwo, jako pokolenie rodziców – zmuszamy dzieci do posiadania smartfonów i do nierozstawania się z nimi.
” zmuszamy dzieci do posiadania smartfonów i do nierozstawania się z nimi.”
#mamotymfelieton
@ergonauta i Yeats
Ale tam w oryginale jest „That is no country for old men”, więc zupełnie tak jak w przekładzie Miłosza. Skrócił to sobie Cormac McCarthy dopiero, zmieniając znaczenie właśnie tak jak mówisz.
@cyfrowego wykluczenie zwłaszcza osób starszych
Strasznie mnie to wkurza. Moja Mama coraz gorzej sobie radzi z współczesnym sprzętem elektronicznym i software, i to nie jest tylko wina jej wieku, ale również coraz durniejszego designu. Taki przykład: stare piloty do TV miały oddzielny przycisk do „głośniej”, oddzielny do „ciszej”, oddzielny do „wyłącz dźwięk”. A nowy pilot do mojego TV Samsunga ma taką fajoską beleczkę. Jak miźniesz beleczkę w górę to się robi głośniej, jak miźniesz w dół: ciszej, jak przyciśniesz: wyłącza dźwięk. No i Mama, która u siebie w domu bez problemu obsługuje TV, z moim Samsungiem miała ciągle jazdy, bo albo się robiło głośno, albo wyłączało dźwięk. Bo w pewnym wieku takie precyzyjne manipulacje palcem na cienkiej beleczce są trudne. No ale pilot jest 50% mniejszy niż tradycyjny! Jest „slick”! I oszczędniej!
Prowadzicie tzw. dyskurs w kawiarniach? Między śmiechawkami? Nigdy nie rozumiałem tej metafory kawiarni. Brzmi jak copy z czasów socjalizowania do internetu przez biznesy, które jakimś cudem chwyciło mimo, że z tego samego zamówienia co inne nietrafione metafory wymuszone od zmęczonego copywritera: infostrada i surfowanie.
Tak samo futurystyczno-anachronicznie, przez skojarzenie z ulgą, zaproszenie do rekreacji, niby dla ułatwienia, ale odgórnie popychane są scenariusze użytkowe socjalizujące do AI.
Jako arch-nemesis Ed Zitron z zawodu PRowiec jest tu bardzo na miejscu, ale tak samo widzą to zastępowani pokoleniowo praktycy (OpenAI wyrzuconych naukowców zastąpiło skończoną liczbą Polaków) co dekadę temu programowali pierwsze frameworki jak Francois Chollet:
„By now there are probably more agents platforms than agentic workflows actually in use. The idea that we will automate work by building artificial versions of ourselves to do exactly the things we were previously doing, rather than redesigning our old workflows to make the most out of existing automation technology, has a distinct 'mechanical horse’ flavor”.
To mniej uzależnienie od wygody, którą ktoś sobie ceni, tylko raczej nie znalazł wyjścia z internetu jak podróżni z dworca w Poznaniu. Cenią sobie zakupy uwięzieni w terrarium handlowym którym go obudowano. Codziennie w drodze do pracy przechodzimy przez czyjś rynek przy którym kawiarnie były na wizualizacjach, a teraz nawet wyszukiwanie Google już od pewnego czasu nie działa.
@unikod
„Prowadzicie tzw. dyskurs w kawiarniach?”
Ja w tej, gdzie jestem stałym bywalcem (czyli będąca też kawiarnią Księgarnia Hiszpańska we Wrocławiu) tak.
@Clandestino
„w oryginale jest „That is no country for old men””
Słuszna uwaga. No to dzielimy winę na pół między Miłosza i Yeatsa, a ukłon dla Cormacka, że tym skróceniem frazy całą sprawę uniwersalizuje i uponadczasowuje.
Aczkolwiek – jak już się tak wgryzamy – to „That is” u Yeatsa to nie jest żaden kraj w sensie administracyjnym (z jakąś polityką społeczną), żadna tam Irlandia czy nawet Wielka Brytania, tylko raczej szerzej pojęty nowoczesny świat Zachodu przełomu XIX i XX w., z jego przemysłowym i kulturowym przyspieszeniem, z jego miastem-masą-maszyną. Co tu dużo mówić, narratorem Yeatsa jest dziaders wzdychający do „starych dobrych czasów”. Na szczęście autor jest ciut przytomniejszy od swojego lirycznego podmiotu i wciska mu w usta ironiczne autokorekty w stylu:
„O mędrcy gorejący w świętym boskim ogniu
(…)
Serce nic nie pojmuje. Zabierzcie mnie z wami
W wieczność, którą kunsztownie zmyśliliście sami.”
@wo
„Na pewno nie wszystko”
Potwierdzam. W tym roku w mieście Pula (urokliwy port na naszej Adrii) nie udało mi się zapłacić za parkowanie inaczej niż przy użyciu globalnej sieci teleinformatycznej. Na szczęście spakowałem teleputer do podróżnego przybornika i miałem go ze sobą. (Drugie szczęście, że z pakietu danych wykupionego wiele lat temu dało się skorzystać bez problemu i bez dodatkowych zabiegów; nieironicznie jestem wdzięczny europosłankom i europosłom, że doprowadzili do ograniczenia golenia frajerów przez telekomy na tzw. roamingu wewnątrz UE).
Za to we Wrocławiu do okresowych biletów imiennych komunikacji miejskiej nadal potrzebna jest fizyczna karta UrbanCard (nawet jeśli jest teoretycznie tożsama z wirtualną kartą Nasz Wroclaw, to na tę drugą miesięcznego się nie kupi).
@m.bied:
Potwierdzam — w tych okolicach „Scan & pay” jest bardzo popularne. Z drugiej strony, ja może rzeczywiście to wolę od >>technologii<<: "płatne w domu pod numerem 50".
No bo najwygodniejszym dla kierowcy rozwiązaniem jest kamera skanująca tablice rejestracyjne + umowa z operatorem do automatycznych płatności.
@m.bied
„w mieście Pula”
Natomiast jadąc przez Pulę komunikacją miejską wystarczy mieć luźne euro w kieszeni i dostarczyć je kierowcy za pomocą wyciągniętej dłoni, na co on, też za pomocą dłoni, daje nam wydruk biletu. Komuś obok mnie nie chciało wczytać karty i kierowca spokojnie dopytywał, czy może jednak ma te 3 czy 4 euro, bo czasem terminal się wiesza. Co nie oznacza, że spokój jest wizytówką autobusiarzy w Puli – jeden zrobił mi karczemną awanturę za wsiądnięcie do pojazdu w mokrych kąpielówkach, ale dał do wyboru: albo wypad, albo owijam się ręcznikiem. To jest miasto, które ma sporo panowań różnych systemów na karku, więc w epoce telekomów też sobie jakoś radzi (w starciu awanturnik kierowca vs turysta w mokrych gaciach jestem dziś – już jako widz tego zdarzenia sprzed dwóch miesięcy – całkowicie po stronie kierowcy, to jest jednak komunikacja miejska, jakąś godność ludzką należy zachować, nie być turystyczną swołoczą).
W kwestii higieny socjalmediowej odświeżyłem znajomość z pluginem FB Purity i polecam. Entshitifikacja FB jest z nim dużo mniej dotkliwa. Jestem uzależniony od dopaminy dostarczanej przez instant feedback na foty z wycieczek rowerowych, koncertów i płytowych zakupów i żaden Bluesky mi tego nie zapewni.
@ausir
„we Wrocławiu do okresowych biletów imiennych komunikacji miejskiej nadal potrzebna jest fizyczna karta UrbanCard” albo czegoś nie zrozumiałem albo to nieprawda. Od co najmniej 2 lat co miesiąc kupuję bilet imienny na 30 dni na wszystkie linie, a nigdy nie miałem fizycznej urbancard, tylko aplikację.
@adg
„W kwestii higieny socjalmediowej odświeżyłem znajomość z pluginem FB Purity i polecam.”
Ja odradzam, bo to nieustanny wyścig miecza i tarczy. Co jakiś czas FB zmienia działanie i ten plugin nagle wysiada (a razem z nim, w ogóle dostępność przez przeglądarkę). Ja się w pewnym momencie poddałem i odinstalowałem na dobre.
No to wtedy na chwilę wyłączasz i updejtujesz. No big deal. Jak dla mnie to niewielki koszt za oczyszczenie feeda z tych wszystkich algorytmicznie wciskanych bzdur, filmików itp. itd. Czasami używam FB na telefonie albo ipadzie i mam porównanie.
@zinn
A to może mam nieaktualne informacje.
@zinn
> albo czegoś nie zrozumiałem
Rzecz wygląda tak, że w ramach wrocławskiej UrbanCard istnieją dwa oddzielne systemy które nazywają się UrbanCard. Jeden, to karta miejska z warstwą elektroniczną, na której można zakodować np. bilety komunikacji miejskiej, w tym także takie specjalne ze zniżką z programu „Nasz Wrocław”. Drugi system, to aplikacja UrbanCard, wewnątrz której można także kupić bilety komunikacji miejskiej ale tam nie są dostępne te specjalne ze zniżką z programu „Nasz Wrocław”.
W Warszawie karta miejska na razie ma przewagę nad aplikacją. Mam w telefonie wejściówkę do metra w postaci kodu QR i to czasem działa, czasem nie – zależnie od stacji i rodzaju czytnika.
Telefon nie otwiera zbliżeniowo bramek metra, bo one nie rozumieją NFC.
@izbkp
A, czyli zwykłe bilety na samą appkę można, ale bez fizycznej karty nie te na zniżkę Nasz Wrocław (dla podatników rozliczających się we Wrocławiu). Czyli nieco pomieszałem, ale nie do końca.
@ausir
Tak. Swoją drogą, jeśli masz aktywny Nasz Wrocław, to nie możesz na karcie aktywować (przez portal, nie wiem jak w punkcie obsługi) biletu bez zniżki. Myślę sobie że mają dane statystyczne o tym ile osób używa apki i na tej podstawie doszli do wniosku, że nie ma sensu nadmiernie inwestować w to aby te oba systemy połączyć tak, aby w apce po prostu był elektroniczny odpowiednim karty miejskiej. Na pewno taki jest kierunek ale myślę, że do unifikacji tych obu systemów jeszcze daleko.
@izbkp
Podejrzewam, że prędzej dodadzą obsługę biletów do apki Nasz Wrocław niż resztę rzeczy do apki UrbanCard.
„Zajmuję się kulturą internetu, więc nadal zaglądam do mediów społecznościowych, tylko postanowiłem zrezygnować z wchodzenia w interakcje. Można mnie nazwać power lurkerem.”
Moment, jakie o jakim odstawieniu/przerwaniu nałogu w takim razie mowa? Zrezygnował z 10% zostawiając 90. Nie dolewa już bimbru do drinków, ale nadal nie trzeźwieje.
@gfw
No właśnie ja bym to porównał do walenia miętowej małpki w bramie i zagryzania gumą do żucia, że niby nikt nie zauważy.
Największy problem mają ci, którzy lubili wdawać się w społecznościówkach w debaty z nieznajomymi – tu rzeczywiście zrobiło się nieznośnie. Ale cały czas można z takiego FB (innych nie zażywam) korzystać np. do śledzenia co słychać u dalszych znajomych – osób nie na tyle bliskich żeby do nich specjalnie pisać (czy, uchowaj Cthulhu – dzwonić), ale jednak takich, że fajnie zobaczyć, co porabiają. Algorytm wycina to z głównego feeda, ale można doklikać się do wersji, gdzie większość to będą wpisy od znajomych i obserwowanych. I tam czasem trafia się w naprawdę fajne rozmowy. Tu zamkniętyzm praktykuję w stopniu ograniczonym – mam w znajomych osoby o zupełnie innych poglądach, ale są to ludzie, których wcześniej znałem w realu, i nieprzekraczalną granicą jest putinowska propaganda, za którą ban idzie od razu.
Do tego jest niezastąpiony jako słup ogłoszeniowy np. z koncertami – mam obserwowane zespoły, które lubię i dowiaduję się, kiedy mają nową płytę albo ruszają w trasę (tu też przydatne są profile klubów w mieście). Inaczej większość tego bym przegapiał. Przydają się też grupy tematyczne ukierunkowane na jakieś hobby, zwłaszcza jeżeli mają ogarniętych moderatorów wycinających offtopy np. o polityce (tu nie ma alternatywy, bo najpierw wymarł Usenet, a potem fora) – tak np. często łapię namiary na ciekawe rejsy i wyprawy. Ale mnie nigdy nie pociągało flejmowanie dla samego flejmowania – dlatego większość Usenetu lurkowałem. I nigdy nie bawiły mnie media bardziej efemeryczne, nie miałem IRCa, blipa, Twittera itp.
@pgolik
„Algorytm wycina to z głównego feeda, ale można doklikać się do wersji, gdzie większość to będą wpisy od znajomych i obserwowanych.”
Jak? I pewnie to wylacza za chwile, bo Zuckerberg chce Ci wciskac to gowno od nieznajomych, a nie zdjecia z imienin u Cioci Kloci.
@rw
W wersji angielskiej (polskojęzycznej nie sprawdzałem):
Menu (przycisk z kwadratami w układzie 3×3), tam jest „Feeds”, po kliknięciu w „Feeds” masz po lewej opcje, np. znajomi, ulubione, strony, grupy.
Edit (esprit d’escalier):
W aplikacji na ajfona w wersji PL: Menu (prawy dolny, ze zdjęciem profilowym)/Aktualności/Znajomi (itp.)
W aplikacji trochę więcej reklam wchodzi.
@pgolik
Dzieki!
Problem nie w tym że na FB nie można odsiać większości reklam, bo myk aktualności/znajomi (albo grupy) póki co działa, problem w tym że od co najmniej 2-3 lat gównoburza na tematy polityczne powstaje spontanicznie praktycznie w każdym wątku na każdy temat, nie ważne na jak wąsko tematycznej grupie nie był on założony. Dodając do tego że 99% moich znajomych też już z obrzydzenia przestało tam cokolwiek pisać to po prostu nie ma najmniejszego powodu by się z tą kapielą w goownie męczyć.
@embercadero
A to już problem moderacji (albo bliższej polityki tematyki grupy). W odwiedzanych przeze mnie grupach żeglarskich, fotograficznych i kociarskich nie stwierdziłem tego problemu, zdarza się na rowerowych (kwestia rowery vs samochody w mieście bywa polityczna), a na profilach okołomuzycznych (np. u Kleryków) okazjonalne wyskoki prawicowych chłoptasiów są tak szybko i elegancko glanowane, że aż miło popatrzeć. W głównym feedzie algorytm bez przerwy podsuwa jakieś generowane przez AI polityczne gówno, no ale nie trzeba spędzać czasu na głównym feedzie póki działa obejście.
Fb mam, ale zero tam znajomych pełen fake, co jakiś rok banują to robię nowy.
Po co? Do przeglądania menu, ofert, cenników, promocji (nie każda agro, czy knajpa ma stronę), a bez konta za bardzo nie poskrolujesz (blokuje i krzyczy o konto), tzn. da się i nawet coś zrobiłem, ale to grepowanie gzipa.
Co do 5G, mam małego hinta: androida (apple pewnie nie – nie wiem) da się symulować na lapie, nawet bez nr tel. Po co mi to? A np. do fake apki lidla (qr mam jako jpg w nokii sprzed 17 lat). Albo do słuchania książek z ępiku, czy inneg bita jak człowiek (wraz z ripem).
Da się żyć – polecam tego stajla!
Ja na fb mam konto od 2007, zaczęło się od wygodnego kanału komunikacji ze znajomymi erazmusowcami z całego świata i pamiętam czasy kiedy nie było tam ani feeda ani reklam. Od dłuższego czasu jednak zgównienie przyspieszało aż osiągnęło poziom krytyczny w którym doszedłem do wniosku że się odcinam. Kiedy szok minął, okazało się że nic mi nie brakuje, bo z ludźmi nadal mogę się kontaktować prze msg/whatsappa i nie muszę lurkować ich przez feed żeby widzieć co kto robi i gdzie bywa. I teraz nawet mi przeszło przez myśl że może by tak zainstalować sobie te pluginy, czy sobie ten feed i inne rzeczy zasetupować tak jak piszecie, ale… zobaczyłem znowu siebie tracącego godziny życia na kompulsywnym przeglądaniu fb i jednak thanks, I’ll pass. Przez ostatnie parę miesięcy przeczytałem więcej książek niż przez poprzednie 2-3 lata, chociaż miałem więcej obowiązków i teoretycznie mniej czasu. Jeśli potraficie korzystać z sociali odpowiedzialnie to szacuneczek, ja muszę trzymać się abstynencji jako anonimowy socialoholik i pozostanę adwokatem takiego podejścia. Mam młodego znajomego, który rozkręca sobie na soszjalach profile swojego bandu i bardzo go zszokowało kiedy powiedziałem że wyłączyłem sobie nawet powiadomienia z messengera i whatsappa. Powiedział że on musi być non stop na bieżąco żeby reagować na reakcje i komentować na komenty bo mu zasięgi spadną. Dla mnie to byłby gateway drug i znowu scrollowałbym feedy w oczekiwaniu na lajki.
Czy już wolno offtopować?
Ktoś tutaj nadal wierzy, że w USA będą jeszcze wolne wybory?
@luca
„Czy już wolno offtopować?”
Nadal odradzam, no ale o to kolega Król został prawie-że-zabanowany, że on wierzy, ja nie bardzo (choć oczywiście odrobinkę nadziei mam nadal).
Cpt. Havermeyer
„bo mu zasięgi spadną”
Gombrowicz kując termin „kościół międzyludzki” miał na myśli coś bardziej jak rytuał, nawzajemna liturgia, przekazywanie sobie znaków, dośpiewywanie różnych „i z duchem twoim”, a tymczasem wchodzi dewocyjny hardkor, kolana zdarte do krwi od klęczeń.
Stare Chińczyki trzymają się mocno: „Martw się, co myślą o tobie inni, a zawsze będziesz ich więźniem”. (Laozi)
@zasięgi spadną
Jak to dotyczy prywatnego profilu, to rzeczywiście ciężki przypadek uzależnienia. Ale Cpt. Havermeyer pisał o gościu, który rozkręca profil zespołu. I u wszelakiej maści artystów, pisarzy, itp. dbanie o zasięgi i rozpoznawalność jest naturalną częścią tej zabawy (pomijając najbardziej piwniczny underground i tych największych, za których robią to wytwórnie czy agencje PR). A druga strona jest taka, że to dzięki społecznościówkom (a wcześniej blogom i Usenetowi) poznałem wiele fajnych zespołów, na które inaczej bym nie natrafił.
@pgolik
No ale jeżeli powodzenie zespołu wisi na tym, że „on musi być non stop na bieżąco żeby reagować na reakcje i komentować na komenty”, to mam wrażenie, że wiele fajnych zespołów w historii popkultury w ogóle by sobie odpuściło istnienie, gdyby tak musieli atencjuszować i antyszambrować bez tchu. Może nawet ich fajność zasadza się na tym – że nie.
@ergonauta
„to mam wrażenie, że wiele fajnych zespołów w historii popkultury w ogóle by sobie odpuściło istnienie”
Well, that’s the joke – wiele fajnych zespołów w historii nie musiało się mielić w machinie promocyjnej i mieli czas na bycie fajnymi.
Jeden taki smutny brytyjczyk miał całą książkę o tym, jak wieczna socialowa mielonka zabija kreatywność.
> mielonka zabija kreatywność.
Zespołów jest mniej i są bardziej do siebie podobne, a YouTube wciska remiksy kotów jak się okazało DJa-faszysty grającego na algorytmach farmując klipy (po zabójstwie Kirka przez żabę Pepe ujawnił się z całą mocą). Spotify zamiast promować różnorodną muzykę jak Pitchfork wymyśliło sobie nadawanie Joe Rogana i udaje że nie jest redakcją.
>wiele fajnych zespołów w historii
Problem z historią jest taki, że mamy klasyczny przykład „survivorship bias”, nie wiemy o tych wszystkich potencjalnie fajnych i kreatywnych zespołach, które odpuściły sobie machinę promocyjną, i nikt o nich nie usłyszał.
>Spotify i Youtube
Jedno i drugie to straszliwy gnój, na szczęście jest jeszcze bandcamp, którego minimalistyczne opcje socialmediowe akurat są do tego, żeby zobaczyć, co jeszcze lubią fani zespołu, który nam się spodobał (i przy okazji stosunkowo najkorzystniejsza platforma do zapłacenia muzykom tak, żeby z tego jak najwięcej mieli).
Ja zwyczajnie nie wierzę w promowanie się na społecznościówkach. Miałem całkiem sympatyczny band i widzialem jak odsłuchy na spotku i innych tajdalach nie reagowały na fb i insta, za to jak dygnęło kiedy udało nam się podpromować w Radiu Kraków, Radiu 357, drobną recenzją red. Szubrychta na Wyborczej i krótkim wywiadem w Noisie, no i zagrać parę gigów w tym czasie. Niestety z powodu bycia starymi zapracowanymi grzybami nie mieliśmy opcji kuć żelaza i cisnąć z koncertami żeby zbudować sobie jakiś szerszy fanbase, więc temat powolutku sobie wygasł i wziął i umar, ale po innych zaprzyjaźnionych bandach widzę że jednak tradycyjne media i granie na żywo to wciąż podstawa. Soszjale to dodatek i chyba bardziej dla tych dziennikarzy żeby mieli jakieś źródło info, oraz jako słup ogłoszeniowy z koncertami, płytami i ewentualnie jakimś merczem. Ciągłe postowanie i puszczanie jakichś kilkusekundowych tiktoków zmienia człowieka w kolejną małpkę do robienia sztuczek, którą się przescrolluje i zapomni.
@pgolik
na szczęście jest jeszcze bandcamp
Z bandcampem mam taką fajną historyjkę że wypatrzył nas tam pewien Amerykan i dostaliśmy wiadomość że chce o nas skrobnąć na jednego bloga o całkiem sensownych zasięgach, więc dostał jeszcze ciepłą EPkę zanim wypuściliśmy ją na świat i faktycznie napisał nam całkiem sympatyczną recenzję, która pewnie też pomogła wypromować sie tu na miejscu. Więc tak, zgadzam się że BC jest świetną platformą do poznawania muzyki i jak widać korzystają z tego też dziennikarze muzyczni szukający czegoś świeżego.
@Cpt
Ja patrzę tylko z perspektywy fana, który znalazł parę sensownych poleceń przez FB. Plus to teraz moje główne źródło info o koncertach, więc z tą funkcją słupa ogłoszeniowego coś jest na rzeczy. A jedna z fajniejszych historyjek była kiedy napisałem na pewnym profilu kilka ciepłych słów o pewnym mało znanym zespole, i potem jego lider zaprosił mnie do znajomych. Po szybkim sprawdzeniu, czy nie ma „ciekawych” poglądów, zaproszenie przyjąłem, i teraz oprócz poleceń i nowości z mało mi dotychczas znanej sceny miałem też np. na żywo relacje z pierwszej ręki z antyrządowych protestów w Serbii (gość jest naprawdę w porządku).
@Cpt. Havermeyer
„Ja zwyczajnie nie wierzę w promowanie się na społecznościówkach.”
No ale jak to? Przecież jeżeli będziesz wcześniej wstawał, ciężej pracował na fejsie i insta, to sukces musi przyjść.
@pgolik
„nie wiemy o tych wszystkich potencjalnie fajnych i kreatywnych zespołach, które odpuściły sobie machinę promocyjną, i nikt o nich nie usłyszał.”
Ale to przecież nie jest dwubiegunowe: albo usłyszą o tobie miliony, albo nikt. Albo napierasz dzień i noc na machinę promocyjną, albo w ogóle ją olewasz. Zamiast warować na FB mozna ten czas, z pożytkiem dla muzyki, spędzać na seksualnych ekscesach, na wymyślaniu chwytliwych bonmotów o braku satysfakcji albo na rąbaniu w gitarę aż ci się wymsknie riff do „Smoke On The Water”. Czy sądzisz, że wśród tych zespołów dbających o fejsbuki większość nie przepadnie w tym, że nikt nie wie i nikt nie słyszał?
@cpt
„Ja zwyczajnie nie wierzę w promowanie się na społecznościówkach.”
Robię oczywiście w innej branży, ale mam takie anecdata, że sprzedaję ogólnie więcej książek niż mam zasięgów. Tzn. zapewne jest jakaś pula sprzedaży, którą zawdzięczam blogaskowi i fejsbukowi, ale to mniejszość. Oczywiście, nakłada się na to, że ogólnie raczej piszę książki dla Starych Ludzi, ale ogólnie moje anecdata mówi, że literat nie musi siedzieć w soszialach, najwyżej od tego sprzeda parę tysięcy mniej.
@ergonauta
„Ale to przecież nie jest dwubiegunowe: albo usłyszą o tobie miliony, albo nikt.”
Współczesny kapitalizm trochę to na nas wszystkich wymusza. Ciężej niż kiedyś znaleźć model monetyzacji dla „umiarkowanie popularnego wykonawcy” – albo masz teraz być Kanye Swift, albo brzdąkać w barze za posiłek.
Z książkami może być trochę inaczej, bo pomijając te wszystkie wattpady i amazonowe sefl-publish, to jednak książki mają wydawców i wydawnictwa. W niszowej muzyce można sobie teraz nagrać płytę w warunkach domowych (i jak ktoś ogarnia narzędzia, to będzie to brzmiało co najmniej tak samo dobrze, jak kiedyś w studio) i sprzedawać przez np. bandcampa, pomijając tradycyjne wytwórnie (albo jest niby „wytwórnia”, ale mieści się w piwnicy lidera).
A co do książek i społecznościówek, ciekaw jestem jak to wygląda u Szczerka czy Dehnela. Albo Orbitowskiego (chociaż akurat jego to śledzę głównie jako influencera od muzyki).
Cpt. Havermeyer
„Ja zwyczajnie nie wierzę w promowanie się na społecznościówkach.”
Dużo zależy co robisz i do kogo chcesz dotrzeć, ja np. z tych co nie oglądają youtuba (wieź mi to kurna opisz) za to na insta obserwuję różne fizjoterapia z głową, animal flow, robienie kreatywnych zdjęć komórką itp. tam algorytm podpowiada nieźle i odkrywam coś z rekomendacji.
@wo
„ogólnie moje anecdata mówi, że literat nie musi siedzieć w soszialach”
Jakbyś pisał książki romantasy pewnie inaczej byś mówił!
@pgolik
„ciekaw jestem jak to wygląda u Szczerka czy Dehnela.”
Akurat w sytuację Dehnela mam pewien wgląd. No i wyglada to z grubsza tak, że duże zasięgi mają duży wpływ na dobre samopoczucie autora, ale na nakłady książek, ich przekłady na języki, nominacje do nagród – już niekoniecznie. Jacek nazywa fejsbuka swoim narzędziem pracy, z czym się nie zgadzam (przez mój szacunek do niego), bo jego narzędziem pracy jest po staremu pióro maczane w inkauście, natomiast fejsbuk jest jego narzędziem obecności. Zresztą, u Szczerka – patrząc po jego aktywności na FB – jest chyba podobnie, zależy mu na obecności, więc sięga po stosowne narzędzie. Obaj nie czuliby sie dobrze, gdyby ich zła wróżka raptem przemieniła w Hölderlina, nawet gdyby im szepneła, że za dwieście lat to bedą ho ho. Bo sukces minus obecność w nim to jednak nie to samo, co sukces plus.
No i teraz pytanie: na ile obecność autora jest jego pracą – czyli zarabianiem na to, czego on pragnie. Bo przecież co autor to obyczaj: jeden chce sprzedać jak największy nakład, drugi chce jak najbardziej istnieć w bieżącej świadomości społecznej, trzeci już podpisał umowę na entą część swojej arcypopularnej serii kryminalnej/romansowej/wojennej i jego cel ostateczny to zmieścić się w dedlajnie, choć ma już troszkę dosyć tego brnięcia. W ogóle – to, czego pragnie autor, z czym się zmaga w głębi serca, wydaje się mieć spory wpływ na jego przykładanie większej lub mniejszej wagi do socialmediowej aktywności. Wypada szanować każde z tych podejść. Profile FB Jacka i Ziemowita są ciekawe, raz pełne informacji o samych autorach (jak to literaci – nudni egocentrycy), raz o sprawach, którymi się interesują lub zajmują (jak to literaci – potrafią sie interesować bardzo ciekawymi sprawami), a raz o tym, co im się w życiu na bieżaco przydarza (i tu bija na głowę przeciętnego uzytkownika, bo – jak to literaci – potrafią o swoim bieżącym życiu napisać cholernie sprawnie i zajmująco).
@WO
„Współczesny kapitalizm trochę to na nas wszystkich wymusza.”
Dobrze, że użyłeś trybu niedokonanego. Jeszcze nie wymusił tak ostatecznie. Jesteś dla mnie – być może jak ta ostatnia osada Galów – przykładem kogoś, kogo książek o Lemie i Koperniku ani nie czytają miliony, ani nie jest tak, że nie czyta nikt. Tych ostatnich osad Galów broniących sie przez Imperium jeszcze kilka jest – i chyba żadna jako magicznego napoju nie używa kompulsywnej promocji w socialmediach.
@ergonauta
Szczerek to swoimi rantami w social mediach podejrzewam że więcej osób zniechęcił do kupienia swoich książek niż zachęcił.
Ja w latach 2008 – 2014 byłem bardzo zachłyśnięty mediami społecznościowymi, lajkami, flejmami i komentarzami, aż zauważyłem, że mi to nie robi dobrze. Wyinstalowałem apki z komórki, pokasowałem stare wpisy i dołączyłem do grona głębokich przyczajonych.
Konto facebookowe nadal było mi potrzebne, aby móc korzystać z messengera, bo tam siedzi większość rodziny i znajomych.
Niestety parę lat temu wpadłem na pomysł aby napisać i wydać książkę, więc wróciłem do SMkieratu aby przypomnieć ludziom o swoim istnieniu. Jak Pacino w trzecim Ojcu Chrzestnym. Najgorszy jest facebook, który umieścił link do feedu na wierzchu w messengerze i nie jestem w stanie się powstrzymać i klikam. Ale przynajmniej nie piszę i nie komentuje. Ale nadal czuję, że za dużo spędzam na to czasu.
@ausir „Szczerek to swoimi rantami w social mediach podejrzewam…”
O, to, to. Gdyby pisał głównie dla Polityki i Wyborczej, może raz na trzy miesiące na fejsie, to byłby poważnym panem z gazety. Tak to jest trollem z Facebooka.
@”Szczerek to swoimi rantami w social mediach podejrzewam że więcej osób zniechęcił”
I tak trzeba żyć! Nie chuchać – jako pisarz – na czytelnika (jako muzyk na słuchacza, itp.). Nie łasić się, nie podlizywać wspólnotą światopoglądów ani dobrymi manierami.
Kochanowski dając motto do Pieśni:
„Nikomu, albo raczej wszytkim, swoje księgi
Daję. By kto nie mniemał (strach to bowiem tęgi),
Że za to trzeba co dać, wszyscy darmo miejcie.”
raz, że rozstrzyga dylemat: wszyscy czy nikt, a dwa, że obala także ten „tęgi strach”, że czytelnik pisarza / pisarz czytelnika musi jakoś osobiście polubić, że jakieś lajkowo-fejsbukowe transakcje muszą zajść. Książka kosztuje pieniądze, bo „O drukarzu nie mówię, z tym się zrozumiejcie.” (a tym drukarzem jest też autor, spisujący, co mu ślina na język przyniosła), natomiast za czystą zawartość, za intelektualne czy emocjonalne dobro (które Kapitał chce, tak jak każdą rzecz, zmonetyzować) płacimy w innej walucie. Nie tej emitowanej przez ośrodki ekonomicznej władzy.
@ausir
„podejrzewam że więcej osób zniechęcił do kupienia swoich książek niż zachęcił”
Zastanawiam się oczywiście często nad tym, czy ja tak mam. Wydaje mi się, że odrzucam głownie pisiorów (i inne formy prawicy), plus te istniejące w homeopatycznych ilościach środowiska alt-leftu. Wśród osób, które mogłyby kupić biografię Lema czy Kopernika pisiorów jest niewielu, bo oni w ogóle są mało książkowi, a całego alt-leftu jest chyba dosłownie kilkaset osób w skali kraju, więc do nich i tak nie ma sensu się odwoływać. Na pewno są też jacyś ludzie, których odrzucam Swoją Osobowością Jako Taką (nawet jeśli głosujemy tak samo), ale na to już nie ma rady – tę osobowość i tak przecież widać w książkach.
„@ergonauta
„Zamiast warować na FB mozna ten czas, z pożytkiem dla muzyki, spędzać na seksualnych ekscesach, na wymyślaniu chwytliwych bonmotów o braku satysfakcji albo na rąbaniu w gitarę aż ci się wymsknie riff do „Smoke On The Water”. ”
Wspaniale, sąsiedzi na pewno będą zachwyceni, a kto wie, może nawet polecą takiego muzyka swoim znajomym!
Można też zgłosić się do jakiegoś labelu, który pierwsze co zrobi, to sprawdzi zasięgi. Co prowadzi do logicznej konkluzji, że skoro mamy się bawić w zasięgi, to lepiej to robić samemu. Ewentualnie nie robić, ale wtedy to już zawsze granie po piwnicach ze znajomymi i znajomymi znajomych. Do tego takich organicznych grajków ze wspaniałymi riffami i bonmotami są miliony, a jeszcze mają lajki i sociale, więc dlaczego akurat nasz konkretny muzyk wyskoczyć na czoło peletonu. Do tego, oczywiście, jest AI. Spotify już powoli kieruje serwis w stronę generowanych playlist, gdzie w końcu nie będą się musieli użerać z żadnymi ludźmi, prawami autorskimi, koncernami i zachciankami.
Zapewne będą gdzieś jacyś odbiorcy, którym będzie zależeć na czystości ludzkich emocji. Pewno nawet zapełnią jakąś lokalną piwnicę.
@WO
Biografię Kopernika czyta i prawica, mam wgląd insajderski. Jakoś łykają tę jego polskość w stężeniu nie bimbrowym tylko umiarkowanym 60-75%.
@Roland
„Wspaniale, sąsiedzi na pewno będą zachwyceni”
Dziękuję – dopisuję sąsiadów do listy ludzi, o których opinię artysta powinien się martwić.
@ergonauta
„Biografię Kopernika czyta i prawica, mam wgląd insajderski.”
Pojedyncze osoby pewnie tak, ale co do generalnej zasady, można w bibliotece spotkać Znajomego Publicystę Liberalno-Lewicowego, natomiast nigdy Semkę czy Warzechę. Oni raczej oglądają debilne filmiki na jutubie ewentualnie „słuchają podkastów”.
@roland
„Wspaniale, sąsiedzi na pewno będą zachwyceni,”
No gitarzysta może przecież na słuchawkach ćwiczyć.
@wo
„No gitarzysta może przecież na słuchawkach ćwiczyć.”
Może, ale gdzieś na etapie miksu trzeba uruchomić już głośniki.
@wo
„całego alt-leftu jest chyba dosłownie kilkaset osób w skali kraju, więc do nich i tak nie ma sensu się odwoływać”
Jeśli tylko kilkaset osób, to skąd taka popularność wosio-okraskowskiego podkastu DLR? Przecież tego słucha klikanaście tysięcy ludzi.
@mnr
„Jeśli tylko kilkaset osób, to skąd taka popularność wosio-okraskowskiego podkastu DLR? Przecież tego słucha klikanaście tysięcy ludzi.”
No może, w każdym razie, słuchacze tego podkastu i tak nie kupują książek (a jeśli już, to nie takie o Koperniku).
@ alt – left i prawica-nie-czyta
Mi się zdaje, że jakiś potencjał jest. Książka Giełzaka sprzedała się raczej dobrze, a panowie Giełzak z Dymkiem wydają się coraz bardziej obecni. Miałem okazję nawet być obecnym na panelu (podczas kongresu organizowanego przez środowisko publicystyczne Nowego Ładu), na którym sobie Dymek dyskutował z byłym premierem Morawieckim na temat rozwoju, podatków, różnych rozwiązań z zakresu polityki gospodarczej (chociaż raczej był to listek figowy do ogólnie narodowo-prawicowego charakteru wydarzenia). Wydawał się całkiem zrelaksowany, nawet podczas kuluarowych rozmów z wszechpolakami. Do tego wszystkiego mam wrażenie, że „prawicowcy” (a szczególnie politycznie zaangażowani emeryci) są całkiem sporym blokiem nabywającym i czytającym książki (chociaż czy konkretnie biografię Lema albo Kopernika to nie wiem).
@mw
„Książka Giełzaka sprzedała się raczej dobrze”
Skąd ta informacja? Jakoś generalnie nie wierzę w ludzi kupujących „zbiór aforyzmów o lewicy”.
” Do tego wszystkiego mam wrażenie, że „prawicowcy” (a szczególnie politycznie zaangażowani emeryci) są całkiem sporym blokiem nabywającym i czytającym książki ”
Znów: skąd to wrażenie? Ja swoje wrażenie opieram z kolei na tym, że bywam na spędach „ludzi nabywających i czytających”, w postaci różnych festiwali i targów. Tam prawicowców po prostu nie ma, wystarczy zrobić prosty eksperyment i rzucić jakimś dowcipem o Kaczyńskim. To wywoła falę oklasków, a nie buczenia.
@WO
„Skąd ta informacja? Jakoś generalnie nie wierzę w ludzi kupujących „zbiór aforyzmów o lewicy”.”
Książka się doczekała drugiego wydania i doszło do zmiany wydawcy, bo stary nie był w stanie ogarnąć logistycznie rozmiarów drugiego wydania, na ile pamiętam. Jakby nikt tego nie kupował, to takiej akcji by przecież nie było. Do tego w różnych sklepach online znajdowała się na listach bestsellerów.
„Znów: skąd to wrażenie? Ja swoje wrażenie opieram z kolei na tym, że bywam na spędach „ludzi nabywających i czytających”, w postaci różnych festiwali i targów. Tam prawicowców po prostu nie ma, wystarczy zrobić prosty eksperyment i rzucić jakimś dowcipem o Kaczyńskim. To wywoła falę oklasków, a nie buczenia.”
Obawiam się, że chodzisz na inne targi książek i spotkania niż ci emeryci. Sama liczba różnych książek i autorów piszących pod tego czytelnika (tu się chyba ostatnio wybija prof. Wielomski, produkujący je wręcz seryjnie) albo wydawców tłumaczących różne (czasami niszowe, chociażby tłumacząca tych wszystkich Degrelli, Codreanów i Brasillachów Agencja Wydawniczo-Reklamowa ARTE) pozycje lub wznawiających stare polskie (endeckie, katolickie, szeroko prawicowe) i wydających różne czasopisma (np. Polityka narodowa) oznacza, że rynek na to jest. Z anegdotycznych dowodów to jeszcze widziałem na żywo emerytów (ale nie tylko, bo młodsi się też zdarzają) chętnie kupujących takie książki i o nich dyskutujących. Przejdź się kiedyś na targi książki prawicowej/katolickiej (odbywają się, o dziwo) to tych wszystkich ludzi zobaczysz. To po prostu bąbelek, który się z twoim nie przecina.
@mw
„Książka się doczekała drugiego wydania i doszło do zmiany wydawcy,”
To jeszcze o niczym nie swiadczy.
„Jakby nikt tego nie kupował, to takiej akcji by przecież nie było.”
Ale to nadal pasuje do sytuacji, w której autor za pierwszy nakład de facto zapłacił sam i wydał w ten sposób powiedzmy 500 egzemplarzy, a potem następny wydał powiedzmy 2000.
„Do tego w różnych sklepach online znajdowała się na listach bestsellerów.”
„W różnych sklepach” to nie sztuka, ale co z empikiem?
„Obawiam się, że chodzisz na inne targi książek i spotkania niż ci emeryci.”
Ja chodzę na takie uniwersalne, ogólego przeznaczenia.
„oznacza, że rynek na to jest.”
Tylko że to nie jest rynek na pisanie i czytanie. Ci emeryci są kasowani w inny sposób, na przykład przez namawianie ich na wpłacanie na pomnik polskich patriotów w Jedwabnem, który nigdy nie powstaje. Sumlińskiego nikt nie kupuje po to, żeby go czytać – bo tego się nie da czytać.
@WO
Z ciekawości skorzystałem z wyszukiwarki e-krs żeby zobaczyć jaką sprzedaż w zeszłym roku miała jedna z większych „prawicowych księgarni” czyli Capitalbook – wychodzi koło dwóch milionów przychodów ze sprzedaży. Nie jest to strasznie dużo, ale też niemało jak na polskie realia
Ale to nadal pasuje do sytuacji, w której autor za pierwszy nakład de facto zapłacił sam i wydał w ten sposób powiedzmy 500 egzemplarzy, a potem następny wydał powiedzmy 2000.
Pasuje, chociaż wątpię żeby zapłacił sam, raczej Napierała wyłożył pieniądze na pierwszy nakład. Nakłady książek w pl są genralnie niewielkie, o czym pewnie jako autor wiesz
„„W różnych sklepach” to nie sztuka, ale co z empikiem?”
Prawie żadna książka okołopolityczna się nie dostanie na listę bestsellerów Empiku. Musiała by wygrać z Brownem, Mrozem itd.
„Tylko że to nie jest rynek na pisanie i czytanie. Ci emeryci są kasowani w inny sposób, na przykład przez namawianie ich na wpłacanie na pomnik polskich patriotów w Jedwabnem, który nigdy nie powstaje. Sumlińskiego nikt nie kupuje po to, żeby go czytać – bo tego się nie da czytać.”
To mi się zdaje jest osobne mimo wszystko zjawisko
@mw
” wychodzi koło dwóch milionów przychodów ”
No na litość boską, przychodów.
„Pasuje, chociaż wątpię żeby zapłacił sam, raczej Napierała wyłożył pieniądze na pierwszy nakład.”
W sumie nieważne kto. Chodzi mi po prostu o to, że to nie jest branża „pisania do czytania”. Tam monetyzuje się czymś innym.
„Nakłady książek w pl są genralnie niewielkie, o czym pewnie jako autor wiesz”
Nie znamy się, więc proszę jednak bez tej poufałości. No i nadal, jacyś ludzie kupują mnie po to, żeby poczytać sobie coś ciekawego – bo innych powodów raczej nie mają.
„Prawie żadna książka okołopolityczna się nie dostanie na listę bestsellerów Empiku.”
To właśnie cały czas panu tłumaczę, że tych książek nie kupuje się dla przyjemności ich czytania. To po prostu inna branża niż Dehnel czy Szczerek. Już nie będę tego więcej tłumaczyć, po prostu wytnę.
„To mi się zdaje jest osobne mimo wszystko zjawisko”
To jest ogólne zjawisko „książek nie pisanych po to żeby komuś się je przyjemnie czytało”. Jak panu to od pewnego czasu próbuję wytłumaczyć, w świecie ludzi czytająych książki DLA PRZYJEMNOŚCI nie istnieje alt-left, a PiS to może kilka procent.
@WO
@Roland sp-404
„No gitarzysta może przecież na słuchawkach ćwiczyć.”
„Może, ale gdzieś na etapie miksu trzeba uruchomić już głośniki.”
Powiedzcie mi, bo może ja nie nadążam za zwycięskim marszem kapitalizmu, czy u was już powymierały wszelkie dzielnicowe/gminne ośrodki z salami, gdzie młodzież może pograć?
Bo w moim regionie jeszcze wieczorami docierają na ulicę rockowe łomoty, a to z piwnicy młodzieżowego domu kultury, a to z parteru dzielnicowych ośrodków tejże. Owszem, to już nie jest to zagęszczenie, co w latach 80. i 90. ubiegłego wieku, ale nadal jest dokąd pójść i porzępolić na gitarach. Kiedy robię sobie rowerowe przejażdżki po okolicznych wioskach, to takich niedużych świetlic środowiskowych widuję chyba więcej niż za PRL-u, niektóre wielkości barakowozu, ale są, mają podłączany prąd, czasem jakieś aneksiki kuchenne z czajnikiem. Sporo budowano równolegle z Orlikami, za tego Tuska od ciepłej wody w kranie. Budyneczki z szyldem „Gminna świetlica” są w zaskakująco zapadłych dziurach. Tam raczej jest problemem, że nikt nie gra, a już broń boże razem z kimś, bo każdy siedzi sam w domu na smartfonie, a nie. że nie ma gdzie muzycznie pohałasować z kumplami. Wiadomo, kapitalizm, zarastają boiska piłkarskie (sorry, WO), bo dzieciaki wolą strzelać w CS-ie, pustoszeją sale prób, bo trzeba monitorować karierę zespołu na socjalach, a nie grać. Jednak nie mam wrażenia, że wzrosła wrażliwość sąsiadów i dlatego zmienił się stosunek młodzieży do muzyki.
Byłem na przełomie wieków jurorem na lokalnym festiwalu rockowym, no i teza, że „takich organicznych grajków ze wspaniałymi riffami i bonmotami są miliony” absolutnie nie znajdywała potwierdzenia na etapie kwalifikacji. Owszem nadchodziło mnóstwo zgłoszeń – ale od sprawnych imitatorów, schludnych naśladowców swoich muzycznych idoli; organicznych grajków było parę sztuk co roku, a potem coraz mniej i mniej, za to coraz sprawniejszych technicznie imitatorów przybywało. Każda mikroepoka ma swój koniec, więc to nie dziadowskie utyskiwania, tylko sobie, jako dziad, po prostu kpię z tej mikroepoki, co nadeszła.
@ergonauta
Wydaje mi się że kol. Roland mówił o home recordingu. I ja, owszem, znam pare osób które sobie dłubią muzykę w domu i miksują wstępnie na słuchawkach a dopiero w finalnej fazie miksu odpalają monitory i żaden sąsiad nie ucierpiał. Jeden mój znajomek ma fart mieszkania w budynku pełnym mieszkań na airbnb, gdzie wszyscy mają wywalone na hałas, więc sobie może miksować na monitorach do woli. A jeżeli ktoś jest tak wkręcony że non-stop coś nagrywa i robi miksy to jednak zwykle kończy w jakiejś własnej kanciapie jak inny mój znajomy, który podnajmuje kapelom salkę do prób zarabiając częściowo na czynsz a sam ma obok reżyserkę gdzie miksuje swoje rzeczy.
Natomiast w pełni zgadzam się z Twoją obserwacją o sprawnych imitatorach. Jak jeszcze mieszkałem w Kielcach to często graliśmy w różnych domach kultury or compatible i dużo było tam bandów które sprawnie rzeźbiły covery na markowych gitarkach, perfekcyjnie kopiując sound tego czy tamtego. Natomiast było też obok trochę dzieciaków zmagających się z tanimi instrumentami i łupiących punkowe czy blackmetalowe hałasy, czasem coraz sprawniej z próby na próbę. W Krakowie znam kilka miejsc typu salka z perkusją i paroma piecami, które można wynajmować na godziny za 5 dych, co przy 4 osobowym składzie wychodzi w cenie piwa w knajpie. Jedna w której grałem była nawet samoobsługowa – rezerwacja online, wejście na kod, kasa blikiem albo włożona do skrzyneczki przy wyjściu i wyglądało że mają obłożenie. Więc opcji jest sporo, wystarczy chcieć, a przyzwoite instrumenty można teraz kupić za grosze więc nie jest to też taką przeszkodą jak te 20-30 lat temu
@ergonauta
Aż sprawdziłem z ciekawości – dla mojego rodzinnego, powiatowego miasta (wciąż jeszcze w okolicy 100k mieszkańców) google podaje jedną salę prób w odpowiedzi, zresztą chyba już zamkniętą.
W Krakowie, owszem, trochę łatwiej, ale z tego, co zaobserwowałem:
1) Z 10 sal prób to jest lokalny monopol jednego człowieka. Na razie ma niezbyt dobrze i tanio, ale na potrzeby moje i kolegów starcza.
2) Kilka salek z gatunku opisanego przez Cpt. H., ktoś zbierał muzyczne graty i teraz chce jakoś je skapitalizować. Owszem, można wynajmować, ale trudniej z terminami i ogólnie drożej, a jak to jest regularne studio nagrań, to już w ogóle. Plus często właściciele to mali faszyści, którzy chuchają i dmuchają na te swoje wzmacniacze i prawie-że mówią grajkom, co i jak mają grać (zresztą trudno się dziwić – head lampowy to kilka tysięcy złotych, a można go spalić na kilka osobnych sposobów).
@kopiowanie
Sporo ludzi traktuje muzykę jako rzemiosło manualne, coś jak szydełkowanie. Odtworzą idealnie kawałek tego i tamtego i są w pełni zadowoleni, tak, jak szydełkujący są zadowoleni, gdy udziergają sweter.
Zapewne część z tych grajków ma zapędy bardziej kreatywne – ale tutaj wracamy do pierwszego komenta – albo odbijać się od sociali, wzruszenia ramion przebodźcowanej publiki i ciągłych kosztów, albo grać sobie „Enter Sandman” na salce i mieć radość z tego, że umie się grać czyjeś kawałki.
Nie wchodząc zbytnio w dyskusje, chciałem tylko o legitymacjach. Coś mi nie pasowało, ale się bałem, że mnie WO skanceluje… Więc sprawdziłem. Nadal szkoły wydają fizyczne legitymacje. Dwójka wnuków (jeden podstawówka, drugi liceum), obaj mają fizyczne legitymacje.
Może w Warszawie nie dają. Może tylko w prywatnych eksluzywnych szkołach nie dają. Może tylko w szkole WO nie dają. W każdym razie przesadne generalizacje są nieuprawnione.
@pewuc
„W każdym razie przesadne generalizacje są nieuprawnione.”
Ale przecież to nie ja je robię! Nigdzie nie napisałem że „w absolutnie wszystkich szkołach już nie dają”. To dlatego właśnie tak bezsensowne wydają mi się polemiki typu „w tej jeszcze tak” – to jakby że jakaś komunikacja jeszcze ma kartoniki miało być argumentem przeciw tezie o ogólnym wycofywaniu kartonikowych biletów.
@Roland sp-404
„dla mojego rodzinnego, powiatowego miasta (wciąż jeszcze w okolicy 100k mieszkańców) google podaje jedną salę prób w odpowiedzi”
Moje rodzinne miasto jest tak samo powiatowe, też w okolicy 100k mieszkańców – i google również podaje jedną czy dwie sale prób. A tymczasem takich sal jest więcej, tylko trzeba wyjść z telefonu i poszukać na piechotę.
Pamiętajmy, że wyszukiwarka google jest częścią systemu, który nie chce, aby istniały niekomercyjne sale prób dla młodych muzyków, oraz nie chce, aby właściciel czegokolwiek nie był małym faszystą.
@Cpt. Havermeyer
„o home recordingu”
Mój znajomy ma pokoik w peerelowskim bloku, 12 metrów kwadratowych, zmieniony w takie studio nagrań, upchany po sufit (dosłownie!) konsolami i rozmaitymi przetwarzaczami dźwięku. Parę razy zdarzało mi się tam z nim pracować (mój tekst, jego muzyka), no i wydaje mi się, że spełnił dwa warunki wstępne – zanim zaczął tworzyć domowe studio. Po pierwsze mieszkał w starym i nieco dekadenckim bloku peerelowskim, wśród sąsiadów co pamiętają i transportery skot grzechoczące na ulicy w grudniu 1981, i tę laskę, co okrutnie ćwiczyła na skrzypcach dziesięć lat później, i pana Kazia z III p. który balował do samej śmierci w 2005. Zaś po drugie, znajomy przeszedł się sumiennie po sąsiadach, grzecznie przeprosił za to, że jest artystą, i ustalił z nimi godziny, kiedy przełącza się na monitory i trochę trzęsie blokiem. Drugi warunek wynikał poniekąd z pierwszego.
Nowi studenci w tym roku generalnie wszyscy i tak składają wniosek o fizyczną legitymację, po prostu dlatego, że używanie mObywatela jest upierdliwe, jak musisz za każdym razem wpisywać hasło żeby pokazać, że masz zniżkę studencką.