Promyczek nadziei

Niniejsza notka będzie próbą nadgonienia wydarzeń politycznych z ostatnich tygodni – będzie więc dość chaotyczna, za co z góry przepraszam, no ale działo się! Zacznę więc od tego, że nie jestem już aż takim pesymistą jak w czerwcu. Może jednak tym razem uda się powstrzymać faszyzm?

Kilka dni temu w USA wszyscy kandydaci popierani przez Trumpa dostali imponujący łomot. Nie jakiś „remis ze wskazaniem”, ale pompki na suficie. Kolega Król, który polemizował w czerwcu z moim pesymizmem, domagał się pod poprzednią notką dania mu satysfakcyi. Zrobię to z gigantyczną rozkoszą (przecież wiecie, że dla pesymisty nie ma większej radości!) gdy podobny łomot nadejdzie w midtermsach. Już teraz jednak zgadzam się, że można zrobić pierwsze „uuuufff”.

Parę miesięcy temu bałem się, że w USA wydarzy się coś w stylu pożaru Reichstagu. Jakiś tragiczny iwent da Trumpowi pretekst do zawieszenia resztek pozorów demokracji i praworządności – bałem się, że będzie tym zamach na Kirka. Teraz jednak na to raczej za późno.

Autozamachy w stylu 18 brumaire’a należy robić gdy się jest na wznoszącej fali popularności. Gdy popularność opada, wyjdzie thermidor. Jeśli Trump albo (zwłaszcza) Vance spróbują coś w tym stylu, przyśpieszą swój upadek.

Bardzo mnie to cieszy, bowiem fenomen MAGA uważam za centralne praźródło zła w świecie Zachodu. Wspierane oczywiście przez Rosję – której rubelki przydają się zawsze przy pozyskaniu tych dodatkowych paru procent w głosowaniach typu 51:49. Elon Thiel i Peter Musk potrzebują więc Putina (a Putin ich).

Dekompozycja MAGA i niewykluczony łomot w midtermsach dadzą uboczny skutek w postaci wiatru w żagle sił demokratycznych na całym świecie, w tym w Polsce. Może więc triumf PiS w 2027 nie jest jeszcze przesądzony?

Oczywiście, to wszystko zależy od Wielkiego Czarnego Łabędzia w Donbasie. Ta wojna do 2027 powinna się skończyć, bo po prostu współczesne wojny rzadko trwają tak długo. Mam nadzieję, że nie skończy się kapitulacją Ukrainy, bo do 2027 Rosja nie ma szans na zajęcie reszty Donbasu (nie mówiąc już o powrocie pod Kijów).

Widzę pierwiastki nadziei w tym, że po kilku latach w Rosji znów mamy antywojenne i antyputinowskie demonstracje. I wprawdzie wiem, że mają dość zapasów gotówki i złota, żeby dokładać do wojny przez parę lat nawet gdy sfajczy się ostatni terminal naftowy, ale z drugiej strony, takie palenie pieniędzmi w piecu nie może się podobać oligarchom z Kooperatywy Jezioro, którzy liczyli na zyski z tej wojny, a nie na straty. Nie będzie więc Crimea Beach Party, ale może będzie Swan Lake Cooperative.

Upadek Putina osłabi Thiela z Muskiem, a to osłabi MAGA, a to osłabi PiS. Powinienem to może przeformułować na tryb warunkowy, bo to ciągle nie jest widok na światełko w tunelu, raczej mapa dróg ewakuacyjnych, że jak skręcimy tu, a potem tam, to może dojdziemy do owego światełka. To raczej nadzieja na nadzieję, ale pół roku temu nie miałem nawet tego.

W tej sytuacji łatwiej mi się znosi osobisty polityczny mikrodramat, że znowu nie mam na kogo głosować. Broniąc Ziobry, posłowie Razem ostatecznie pogrzebali „moją partię”.

Te pokrętne wykręty rzecznika, że „przecież 26 razy go nie broniliśmy”, tylko pogarszają sprawę. Bronić Ziobry raz, to o 50 razy za dużo. Żeby to jeszcze była jakaś Szydło czy Kluzik-Rostkowska, ktoś o niejednoznacznym dorobku, komu można przypisać jakieś pozytywy… ale Ziobro to człowiek o dorobku jednoznacznie negatywnym. Nie zrobił w całym swoim życiu dosłownie ani jednej dobrej rzeczy, za to dużo złych.

Tak mi teraz smutno na myśl o tych wszystkich dyskusjach, w których broniłem Razem przed zarzutem o byciu przybudówką PiS. Nie warto było. Szkoda było strzępić ryja. STONOGA.M4A i tyle w temacie, skumbrie w tomacie pstrąg.

I jeszcze to durne „nie głosowaliśmy w obronie, tylko wyjęliśmy karty z czytników”! Matematycznie to przecież dokładnie to samo. Aż widzę tego Franka Zandberwooda jak mówi, że ma plan, kurczę sprytny – będą udawać, że „nie głosowali”, więc przymilą się pisowi, nie tracąc antypisu. A pozostała czwórka woła „wodzu, wódz jest genialny, jak zawsze”.

Od założenia tej partii zawsze deklarowałem, że ma mój głos nawet gdyby sondaże dawały jej poniżej jednego procenta. To już nieaktualne. Teraz najwyżej mogę spojrzeć okiem łaskawem na zjednoczoną listę całej lewicy, o ile sondaże będą jej dawać kilkanaście procent. Jeśli nie, to w 2027 głosuję na najsilniejszą listę antypisowską.

Mnie też wkurza duopol, ale wkurza mnie też brzydka pogoda. Nic na to nie poradzimy, można być albo z MAGA albo przeciw nim. Broniąc Ziobrę, razemici przeszli na złą stronę mocy.

Poziom sroktoranta

W starości poza fizycznym tetryczeniem przeraża mnie także psychiczne. Moje westchnienia, że chciałbym cofnąć świat do backupa z 2015 roku zapewne zdradzają podświadome „bo wtedy jeszcze ogarniałem o co chodzi”.

Żeby przeciwdziałać, poproszę więc PT ogarniających o wyjaśnienie mi dzisiejszego świata. Może wyjdzie mi z tego seria notek, ale zacznę od LLM skrótowo zwanych AI.

Nie rozumiem tego w ogóle. Są już ludzie, którzy się od tego uzależnili, ale dla mnie to jak papierosy, od których zawsze odrzucał mnie smród. Te sześciopalce obrazki są obrzydliwe, a teksty napisane topornie – niczym szkolne wypracowania, pełne okrągłego wodolejstwa typu „W panteonie wielkich polskich poetów szczególnie poczesne miejsce zajmuje Adam Mickiewicz (1798-1855)”. Tego się nie da czytać bez bólu!

Uważnie śledzę relacje znajomych o stosowaniu AI do celów hobbystyczno-rekreacyjnych. Pewien Friends chwalił się, że AI mu zaprojektowało szafkę do zmajsterkowania. Super, ale ja nie majsterkuję.

Mam takie ogólne wrażenie, że AI może mnie „wyręczyć” głównie w tych zajęciach, które i tak lubię („samodzielne planowanie wycieczki”). Co do zastosowań zawodowych, to jak wiecie, zawody mam dwa. W oświacie niezbędne jest generowanie papierów, których nikt nie czyta, ale muszą być.

Rozumiem, że można użyć LLM do ich generowania, ale przecież równie dobrze jakieś gotowce można wyguglać.
Niektóre papiery muszą być pisane pod kątem konkretnego ucznia. Literka „I” w skrócie „IPET” pochodzi od słowa „indywidualne”. Ale żeby dostać taki IPET od AI, musiałbym wrażliwe dane ucznia wysłać amerykańskiej korporacji. Wydaje mi się to fundamentalnie nieetyczne i najprawdopodobniej nielegalne, choć zapewne setki nauczycieli to właśnie teraz robią. Z dwojga złego znów szlachetniejsze wydawałje mi się wyguglanie gotowca.

Wiem też, że AI może za mnie przygotować konspekt lekcji, ale moje lekcje są autorskie i lubię to w nich. Natomiast nauczyciel realizujący program po bożemu i tak może skorzystać z oferty jednego z wydawnictw, oferujących podręczniki, konspekty i sprawdziany. Dzięki nim można nauczać przedmiotu o którym się niewiele wie (i stojąca zastępstwami polska oświata, w której geografii musi uczyć katecheta – bez tego by się zawaliła).

W swoim wcieleniu nauczycielskim nie widzę więc zastosowania dla AI. A w zawodzie stukania w literki?

„Kopernika” pisałem podczas lockdownu, musiałem więc zmusić się do podniesienia kompetencji w korzystaniu z bibliotek cyfrowych. Przedtem wolałem się fizycznie wybrać do murowanej biblioteki, żeby sprawdzić coś, co pewnie znalazłbym online. I właściwie nadal tak wolę, ale nie było wyboru.

To było jeszcze przed szałem na ChatGPT. Czy mógłby mi pomóc jako riserczer? Dzięki znajomym, którzy mają płatne konta, robiłem mikro-eksperymenty – zadawałem pytania dotyczące Kopernika, na które znałem odpowiedź i wiedziałem, że czasem to „cholera jedna wie” (= brak źródeł), a czasem odpowiedź jest dostępna publicznie i za darmo, ale nie tak po prostu z gugla, tylko np. z archiwum Dantyszka.

Wyniki były zawsze rozczarowujące. AI ma dziwny opór przed odpowiedziami typu „nie wiadomo, brak danych, źródła milczą” (pod tym względem przypomina kol. Fieloryba). Niczym nieprzygotowany student, zawsze udaje że wie. Taki riserczer przyniesie więcej szkody niż pożytku.

Te najnowsze płatne wersje reklamowane są jako odpowiednik „poziomu doktoranta”. Sroktoranta! Owszem, studentowi można wybaczyć, że nie wie że o archiwum Dantyszka – ale doktorant powinien na to wpaść sam.
Jak już wiemy w jakim archiwum jest nasz zasób – samo sięgnięcie do niego to wisienka na torcie. Najmniej istotna część roboty. Jak mam takiemu cyberdebilowi sam powiedzieć, że „wyszukaj mi to i to w archiwum Dantyszka”… to na czym ma polegać jego bezcenna pomoc właściwie?

Testując AI pytaniami o Kopernika stwierdziłem, że umie korzystać tylko z tego, co jest widoczne z poziomu wyszukiwarki. Jedyna biografia jaką znał, to ta Birkenmajera – bo w domenie publicznej. Nie znał „Regestów” Biskupa, biblii kopernikologii, choć są dostępne w pewnej cyfrowej bibliotece – o czym wiem bo podczas lockdownu sam se musiałem to wszystko poodnajdywać. Z takim riserczem do do Ziemkiewicza.

Oczywiście, najszlachetniejszy risercz to ten pierwotny – odkrywanie nieznanych źródeł. Szanujący się autor non-fiction zna tę ekscytację, że odwiązujemy w staroświeckiej tekturowej teczce tasiemkę, którą archiwista zawiązał 70 lat temu i mamy błogą świadomość, że jesteśmy pierwszym czytelnikiem skrytych w tej teczce pożółkłych papierów!

W takich sprawach samo odwiązanie tasiemki to już drobiazg, najważniejsze to wpadnięcie na to, do jakiego archiwum o jaki zasób chcemy się zwrócić. Czasem zapłaciłbym krocie riserczerowi, który by mi powiedział „to może być w teczce o sygnaturze THX-2137 w archiwum w Białymstoku”.

W przypadku Kopernika pogodziłem się, że takich odkryć nie zrobię, ale właśnie to, że tutaj większość tego typu dokumentów jest już zdigitalizowana, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać – pozwoliło mi sprawdzić, że AI jest za głupia na tę kluczową fazę, „wiedzieć gdzie szukać”. Jak już jej powiem gdzie szukać to znajdzie, ale na co mi taka pomoc.

Przyjmijmy taką gradację źródeł, że (1) najcenniejsze są te pierwotne, typu „dokument w archiwum” (2) potem mamy pracę naukową na temat tego dokumentu (3) potem pracę popularyzatorską taką jak moja (4), a potem hasło w Wikipedii cytujące m.in. moją książkę. Otóż AI powołuje się głównie na źródła typu (4), do tych typu (1) nie umie dotrzeć nawet gdy są zdigitalizowane, a co najgorsze, NIE ROZUMIE RÓŻNICY. To nie poziom studenta, tylko licealisty.

Czy AI może za mnie pisać felietony? Jakbym ją nakarmił korpusem swoich tekstów, pewnie mógłaby wygenerować coś w podobnym stylu. Zapewne setki autorów to właśnie teraz robią. Pewnie ze dwa czy trzy razy uszłoby mi to na sucho, ale w końcu Polityka by zerwała współpracę.

A wymyślanie pomysłów? Tak naprawdę mam więcej pomysłów niż mocy przerobowych. Na początku zabawy darmowym ChatemGPT sam go zapytałem o pomysł na książkę, która by wreszcie odniosła sukces. Odpowiedział, że young adult fantasy jest w modzie – i zaproponował powieść, że Zahukane Dziewczątko ma pewne Szczególne Możliwości, przy pomocy których Ratuje Świat i wtedy Wszystkim Jest Głupio, że byli dla niej kiedyś niemili.

To była porada i sensowna (faktycznie streścił typowe generyczne YA), ale i bezsensowna. Bestsellery biorą się z zaskoczenia, a nie z gonienia za typową formułą. Kolejna książka z serii „wszyscy jesteśmy ze wsi” już nie powtórzy sukcesu „Chłopek”.

Krótko mówiąc, obecna moda na AI jest dla mnie niepojęta. Jedyne co by mnie trochę ekscytowało to sparringpartner do gier strategicznych, bo AI w grach Paradoksu nadal jest do rzyci. Ale to w ogóle nie idzie w tym kierunku (szachy mnie tak nie pociągają).

Chichram się więc czytając o idiotach, którym AI zaplanowała wakacje – i wysłała ich do nieistniejących miejsc. Albo którzy chcieli dokonać wielkich odkryć naukowo-technicznych, i jeden jak w opowiadaniu Lema skończył rujnując się na budowę serwerowni, bo ChatGPT mu wmówił, że chce się uwolnić. No wiem że nie wypada blejmować wiktima, ale co to za głupki!

Ale wiem też, że różne technologie na początku miały zgrzyty, profesorowa Szczupaczyńska argumentowała za wyższością tramwajów konnych nad elektrycznymi, ale historia rzadko przyznaje rację starym ludziom krytykującym nowoczesność. Choć czasem jednak tak, że przypomnę Lema i Internet.

Więc dopuszczam, że i tu nie mam racji. I naprawdę będę wdzięczy za wskazanie mi jakiegoś zastosowania zawodowego – albo hobbystycznego. Mam na przykład bajzel w winylach i przydałaby mi się aplikacja identyfikująca je przed kamerą i generująca z tego plik XLS albo w ogóle konto w Discogs. Ale takiej chyba nie ma?

Przydałby mi się asystent riserczu – którego mógłbym na przykład zapytać po ludzku, że „mój bohater pracował w latach 60. w urzędzie powiatowym w Myciskach, gdzie może być jego teczka personalna?”, a ten by mi odpowiedział, że takie archiwum, taka sygnatura. Moim zdaniem, AI tego nie potrafi (z pewnością potrafi za to taką sygnaturę zmyślić).

Darmowe wersje mnie nie zachęcają do kupienia płatnych, ale mini-eksperymenty u płacących znajomych też nie. AI jawi się w nich jako nakładka na zwykłego gugla. Chętnie bym za to zapłacił za oldskulową wyszukiwarkę, taką jak gugiel sprzed 20 lat, z trybem zaawansowanym, z regexpami. Ale w kapitalizmie jak w tej knajpie z „Psów” – „tego co szanowny pan zamawiał to nie mamy, ale może być AI”.

Arkana Wagnera

W komciach pod poprzednią notką pojawiła się teza o Zachodzie, który rzekomo „popierał Chorwację” podczas rozpadu Jugosławii. Wielce mnie to zasmuciło, bo pokazuje potęgę rosyjskiej propagandy.

Niby wszyscy widzimy, że Zachód nie chce wojen, najchętniej udaje że nic nie widzi, udaje że wierzy w „zielone ludziki nie wiadomo skąd” itd. Ale jednocześnie istnieją ludzie przekonani, że akurat 30 lat temu Niemcy i Amerykanie marzyli o wojnie na Bałkanach, bo tak nienawidzili Serbów – jedni „od początku”, drudzy ponoć „od Clintona” (skądinąd powszechnie znanego z wielkiej chęci do wojowania z Rosją i Serbią).

W rzeczywistości Zachód był początkowo przerażony perspektywą rozpadu Jugosławii. Zachodni dyplomaci wywierali naciski na Słowenię i Chorwację najpierw żeby w ogóle nie robiły referendów niepodległościowych – a potem żeby chociaż opóźniły publikowanie wyników, żeby kupić parę miesięcy na bezsensowne próby uratowania federacji.

Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna, początkowo piętnowano „nacjonalistów z obu stron”. Serbowie ściągnęli na siebie międzynarodowe potępienie za sprawą zbrodni wojennych – od których tę wojnę właściwie zaczęli, bo pierwszą dużą bitwą było oblężenie przygranicznego Vukovaru.

W mieście przez 88 dni działał szpital, w coraz straszniejszych warunkach: bez prądu, wody, podstawowych leków. Polakom przypominało to Powstanie Warszawskie. W dniu kapitulacji 18 listopada 1991 budynek szpitala zajęły wojska serbskie. Pacjentów i personel poddano selekcji, część wywieziono w nieznanym kierunku.

W mieście w 1992 pojawiły się wojska pokojowe ONZ. Szybko odkryto masowy grób, którego Serbowie nawet nie próbowali ukryć. Twierdzili, że to grób z drugiej wojny, ale analiza ciał i znalezionych przy nich przedmiotów dała jednoznaczne wyniki.

Zachód został zmuszony do ścigania zbrodni wojennych po raz pierwszy od czasu Norymbergi. A rezultaty przesunęły opinię publiczną przeciwko zbrodniarzom – co z kolei zmusiło zachodnich polityków do niechętnego porzucenia wygodnego pieprzenia o „ekstremistach z obu stron”. Nigdy jednak niestety nie było to „wspieranie Chorwacji” w sensie choćby nawet takiego „too little, too late”, jakie teraz dostaje Ukraina.

Tak jak teraz Rosja, ówczesna Serbia zwróciła przeciwko sobie opinię publiczną na Zachodzie po prostu przyzwalaniem na zbrodnie wojenne – zwłaszcza na działalność różnych sadystycznych psychopatów w rodzaju niejakiego Arkana. Nie musieli tego robić, tak jak Rosja mogłaby trochę powstrzymywać różnych swoich „Wagnerów”.

Czemu tego nie robią, to Tak Ogólnie Fascynujące Pytanie. Moja odpowiedź jest taka, że w Jugosławii Serbia była mini-Rosją. Zjednoczenie południowych Słowian było początkowo jedną z wielu demokratycznych idei Wiosny Ludów, ale – jak w wielu innych przypadkach – w praktyce gdy doszło do jej wcielania w życie, okazało się to podbijaniem sąsiadów przez Serbów. Po prostu szybciej załapali się na własne państwo.

Jak wielu obcokrajowców, lubiłem Jugosławię Jako Ideę. W samym kraju nie była aż tak popularna. Nie-Serbowie czuli się dyskryminowani. Gdy w 1990 mieli po raz pierwszy okazję dać temu wyraz, zagłosowali na niepodległościowe partie, a potem w referendach za niepodległością.

Czasem się pojawia pytanie „a gdyby Ślązacy”. Uznaję je idyjotycznem, bo w demokratycznym kraju mniejszości czują się dobrze, więc nie mają takich potrzeb. Chcę żeby czuły się dobrze, no bo wszystkim obywatelom Rzeczypospolitey życzę dobrze (tak definiuję patriotyzm).

Polityczna zbieżność serbsko-rosyjska wynika – poza cyrylicą i prawosławiem – po prostu z tego, że w obu przypadkach mieliśmy rozsypanie się imperiów, dużego i małego. Belgrad stał się nagle stolicą znacznie mniejszego państwa.

Mieszkańców Belgradu to wkurza, tak jak mieszkańców Moskwy wkurza to, że już nie władają Estonią. W normalnych krajach potrafimy sformułować ofertę typu „z nami lepiej”, ale cyryliczni sami wiedzą, że to nieprawda. Słoweńcom jest lepiej bez Serbii, tak jak Estończykom bez Rosji.

Jestem świadom różnic, ale zwracam uwagę na podobieństwo mechanizmu. Najpierw przyzwolenie na zbrodnie wojenne (ordery dla zbrodniarzy, wybieranie ich do parlamentu, ukrywanie przez Hagą itd.), a potem lament „czemu wszyscy są przeciw nam?”. Plus debilne teoryjki dorabiane na różnych podkastach, a to że „Zachód zawsze był przeciw Rosji”, a to że „Zachód zawsze był za Chorwacją”.

Niestety, jak widać, niczym „Jedi mind tricks” działa to na słabe umysły.

Krakery i reformery

Philips O’Brien, piszący zazwyczaj sensowne analizy wojny w Ukrainie, napisał na Substacku o bombardowaniu rafinerii. Niestety, o petrochemii twierdzi takie farmazony (uważa kraking za rodzaj destylacji!), że aż poniżej podstawy programowej dla profilu ogólnokształcącego.

Te błędy są powszechne. Kiedyś na Bluskaju spotkałem mądralę, który na mojego komcia, że diesel jest prostszy w produkcji od benzyny, wyskoczył mnie pouczać, że produkcja jest taka sama, tylko temperatura inna. I wkleił „diagram” podobny do tego u O’Briena, tylko jeszcze bardziej wprowadzający w błąd, bo zamiast „składniki do produkcji benzyny”, miał tam po prostu benzynę.

Zatem, drodzy komcionauci, lekcja chemiii z dziadkiem Wojtkiem. Wyprodukowanie oleju napędowego jest proste, bo idealne paliwo do diesla, heksadekan, występuje w ropie w wystarczających ilościach. Da się go z niej po prostu oddestylować. Potem możemy coś dodać, żeby było zimowo i/lub premiumowo, ale ogólnie bazujemy na paliwie, które dał nam pan Bóg.

Gdyby Bóg chciał, żebyśmy jeździli samochodami z zapłonem iskrowym, dałby nam też izooktan (idealne paliwo o liczbie oktanowej 100). Ale nie dał. Samą destylacją dostaniemy benzynę o liczbie oktanowej cirka ebaut 70. W czasach mojej młodości sprzedawano ją jako tzw. „niebieską” i nadawała się tylko do mało wymagających silników.

Z tymi oktanami chodzi o to, że idealne paliwo powinno się spalić równomiernie, od razu w całym cylindrze, w ciągu maleńkiego ułamka sekundy – tworząc falę, która równomiernie napiera na tłok. Zła benzyna spala się nierównomiernie, detonacyjnie (stukowo).

Im bardziej węglowodory są rozgałęzione, tym lepiej się spalają. Z wykładów Rodewalda mgliście pamiętam, że wyżej podstawione atomy węgla chętniej biorą udział w reakcjach o mechanizmie rodnikowym [EDIT: w komciach poddano to bardzo interesującej dyskusji].

Ponieważ pan Bóg nam poskąpił tych rozgałęzionych, musimy je robić sami. Robimy to w reformerach (zamieniających proste w rozgałęzione) oraz w krakerach (zamieniających długie i proste na krótkie i rozgałęzione). Te urządzenia są drogie, buduje się je przez wiele lat, wymagają wykwalifikowanego personelu.

Każda rafineria ma sprzęt do destylacji (a więc umie zrobić diesla), ale nie każda ma kraker. Naszym skarbem narodowym jest Petrochemia Płocka, wyposażona w takowy. Budowali ją, jak wiadomo, „inżynierowie z Petrobudowy” 60 lat temu.

Radzieccy planiści założyli, że oni będą do Polski eksportować ropę – a my im wysokooktanową benzynę. Z gospodarczego punktu widzenia to był dla nich niekorzystny plan, metropolia wobec kolonii zazwyczaj ma podstawę odwrotną: kolonie produkują surowiec (np. ziarna kakaowe), a metropolia gotowy produkt z wysoką marżą (np. belgijską czekoladę).

Czemu w ZSRR zrobili to tak dziwnie? U mnie na wydziale tłumaczyli to tak, że Polska w roku 1960 miała prawdziwych profesorów i inżynierów wykształconych przed wojną, a z Rosji większość uciekła po rewolucji, a tych co nie uciekli, sami sobie wyrżnęli w wielkiej czystce. Więc uznali, że lepiej żeby tak delikatnych urządzeń nie obsługiwali niby-absolwenci niby-uczelni. Podaję to jednak jako anegdotę, w sumie nie wiem o co chodziło planistom RWPG (ktoś wie?).

Wygląda w każdym razie na to, że to się nie zmieniło. W roku 2022 rosyjskie rafinerie nadal miały niedostatek krakerów, a co za tym idzie, problemy z wysokooktanową benzyną. I jak zawsze mieli też świetlane plany, że Łukoil coś tam zbuduje w którymś tam roku, generalnie unieważnione przez sankcje. Nic już nie zbuduje.

To w sumie logiczne. Jeżeli jesteś wykwalifikowanym petrochemikiem, to nie musisz pracować w Rosji, możesz w Dubaju. Wojna przyśpieszyła ucieczkę wykwalifikowanych kadr – zostały przepite oblechy, których nikt nie chciał.

Jak wiadomo, trwają właśnie ukraińskie „kinetyczne sankcje”, obliczone przede wszystkim na niszczenie krakerów. Rosja jest zmuszona importować benzynę, ale to nie jest takie proste – nie mogą jej sprowadzać tymi samymi tankowcami, którymi eksportują ropę. Na zatankowanie kremlowskich limuzyn zawsze coś się znajdzie, ale gdy piszę tę notkę, spadek mocy produkcyjnych sięga już 40%. Tego nie sposób załatać importem.

Zniszczony kraker to nie jest coś, co można odbudować w miesiąc. Czy dwa. Czy pięć. Rosję czeka zima bez benzyny (a nawet z dieslem są już trudności).

Może więc pokuszę się o prognozę, że widać już jak to się może skończyć. Podczas pierwszej wojny światowej Niemcy aż do listopada 1918 okupowali znaczną część Rosji i Belgii. Skapitulowali nie dlatego, że wojska ententy podeszły pod Berlin, tylko z powodu zamętu wywołanego krachem gospodarczym.

Ukraina nie musi więc odzyskać militarnie Krymu i Donbasu. Putinowi po prostu może zabraknąć pieniędzy na opłacanie kontraktowego mięsa armatniego. Skąd ma je brać?

Komcionauta Awal snuł tutaj pod różnymi ksywkami wizje „Rosji modernizacyjnej”, która zdywersyfikuje źródła dewiz, między innymi poprzez eksport samochodów elektrycznych. Jego jedynym argumentem były ZAPOWIEDZI – że oto firma AvtoKrap bez kozery „zapowiedziała”, że w roku 2023 wyprodukuje 50.000 samochodów.

Jak to z Rosją bywa, skończyło się na zapowiedziach. Tak realnie to produkcja samochodów w Rosji się zwija, a nie rozwija. Podobnie jak petrochemia. Podobnie jak wszystko (z wyjątkiem produkcji tanich dronów na licencji irańskiej, ale tym też dziury w budżecie nie załatają).

Kinetyczne sankcje obejmują także niszczenie rurociągów i terminali portowych, więc z eksportem samej ropy i gazu też będzie coraz gorzej. Rosja weszła niestety w tę wojnę z ogromnymi rezerwami w złocie i walutach, no złotem nie da się zatankować autobusów i karetek. A ze względu na to, że rosyjska motoryzacja odziedziczyła absurdy ZSRR, używają silników benzynowych tam, gdzie w normalnych krajach króluje diesel (np. w offroadowych Niwach i Buchankach).

W połowie października front w drugiej wojnie światowej zawsze zamierał z powodu pogody. Ten Pokrowsk, który w sierpniu zeszłego roku miał upaść za trzy dni, chyba już nie zdąży upaść przed grudniem. A ciekawe czym w grudniu będą tankować te motocykle do samobójczych ataków? Bimbrem?

Wywiad z MRW

Jak mogła zauważyć część PT Komcionautów, znany szczeciński prozaik i publicysta Michał Radomił Wiśniewski nagle zniknął z mediów społecznościowych. Trochę się martwiłem czy żyje (coraz więcej internetowych znajomych jest już po jakimś pierwszym zawale albo chemioterapii). Dobijałem się do niego na mesendżerze, początkowo bez powodzenia. W końcu się dobiłem i zgodził się na wywiad, z którego nie jestem zadowolony – bo jak widać, ja go ciągle chciałem pytać nie o to, o czym on chciał mówić. Ale jednak mimo wszystko samo „wylogowywanie się z social mediów” wydaje mi się tematem ważnym i aktualnym, więc without further ado, ladies and gentlepersons:

MUA: Zacząłbym od pytania skąd ta decyzja, przecież kiedyś byłeś power userem wielu mediów społecznościowych na raz? Co przeważyło szalę?

MRW: Zajmuję się kulturą internetu, więc nadal zaglądam do mediów społecznościowych, tylko postanowiłem zrezygnować z wchodzenia w interakcje. Można mnie nazwać power lurkerem. A było to tak, że jak zwykle co roku wyjechałem na dwa tygodnie, żeby sobie odpocząć od świata (mam o tym esej), czyli od wiadomości, dyskusji, udręki obcowania z tą całą bombą gigabitową. Zwykle czułem jakąś tęsknotę, ale tym razem było inaczej. Po powrocie do Polski zobaczyłem jakiś irytujący komentarz („nie mogę iść spać, ktoś nie ma racji w Internecie”) i stwierdziłem, że go po prostu zignoruję. I kolejny też. Mija właśnie trzeci miesiąc, w ogóle mi tego nie brakuje. To był tipping point, ale znużenie socjałami odczuwałem od dawna. Nie tylko dlatego, że hipoteza martwego internetu – pełnego botów i AI – wydaje się coraz prawdziwsza, ale z poczucia jakiejś syzyfowej pracy, kręcenia się w kółko tych samych dyskusji, odbijania tej samej piłeczki. Nieskończonego Usenetu, którego nie wspominam jako przyjemnego miejsca.
Druga rzecz to pieniądze. Skoro dziś każdy może mieć opinię i wyrażać ją za darmo w sieci, to te opinie są nic nie warte. Dlatego teraz wyrażam opinię wtedy, kiedy ktoś mi za to płaci. To wartościowa opinia!

No wiesz, pijak może oszukać terapeutę, a nie drugiego pijaka – tak łatwo mi nie uciekniesz od tego, że to przecież uzależnienie – czyli mówisz, że odstawiłeś metodą silnej woli, cold turkey, pewnego dnia powiedziałeś sobie że od dzisiaj ani kropli?

Oczywiście może być tak, że zwyczajnie nie mam skłonności do nałogów, najwyżej wpadam w jakieś krótkotrwałe obsesje. Mam wrażenie, że to nigdy nie był nałóg. Inaczej bym nie wytrzymał tych dwóch tygodni wakacji. Prędzej styl życia, więc po prostu go zmieniłem, gdy uznałem, że nie przynosi mi ani frajdy, ani większych korzyści; kogoś dziś jeszcze kręcą lajki? Że napiszesz coś w sieci i parę osób się z tym zgodzi, albo poda dalej? Kiedy już wiadomo, że ten mechanizm nie działa, że algorytmy promują Jezus Krewetkę albo innego „nie przywitasz się ze mną bo jestem ze wsi”. Niedawno Fejfer w artykule o Gonciarzu rzucił tekstem, że ofiary po ogłoszeniu się ofiarami mają zyski, w tym „ogromne zasoby trudnej do przecenienia waluty współczesności, czyli lajków i serduszek”. Przecież to jakiś absolutny absurd, jaka to niby jest waluta? Możesz kupić lajki, ale nie kupisz nic za lajki. Dostałem parę swego czasu i ile dziś są warte? Mniej niż jotpeg ze znudzoną małpą.

Przecież nikt nie mówi że to ma sens, w końcu ten ustrój nie nazywa się sensualizmem tylko kapitalizmem, ale serio chcesz mi powiedzieć, że w ogóle nie ma zjawiska uzależnienia od social mediów – albo że ty byłeś odporny, tak po prostu imprezowałeś z nami w tej samej knajpie, a nagle przestałeś przychodzić, bo ci już nie smakuje?

Tak jak wcześniej wyszedłem z Usenetu, kiedy przestałem się na nim dobrze bawić, tak jak przestałem blogować, po tym jak wypaliłem temat akcją „100 dni blogera” i mi się to znudziło. O czym dziś flejmowałeś na Blueskyu? Zajrzałem, o pobieraniu plików w Safari.
Nuda to chyba słowo klucz. Ludzie bawią się smartfonami, bo się nudzą; przecież fundamentem rynku konsoli przenośnych była obserwacja, że japońscy salarymani w pociągach z nudów bawili się kalkulatorami, z czego wyrósł Game&Watch, Gameboy i tak dalej, aż po nowego Switcha, na którym możesz sobie pykać nawet w „Cyberpunka 2077”.
Facebook to nie heroina. Odróżnijmy uzależnienia – te od substancji, które ryją banię i poniewierają efektem ostawienia od różnych zachowań kompulsywnych czy sposobów na doładowanie dopaminą. Może to jest klucz – Facebook czy X nie są w stanie dostarczać już dopaminy, bo przestały być przyjemnymi miejscami. To jak kibel w metrze, idziesz do niego, jak już nie masz wyjścia. Przy ciętych zasięgach nawet nie można powiedzieć, że jest się tam, żeby sprzedawać książki.

A bo to na Bluskaju to z Mruwnicą, rozmowy z Mruwnicą rzadko są ciekawe, ale na przykład jakiś świr na tiktoku przepowiedział że dzisiaj ma być koniec świata i to akurat jest zabawne, poszło z tego sporo fajnych memów

To nieprawda, rozmowy z Mruwnicą należą do najciekawszych rozmów, jakie odbyłem w życiu, więc wydaje mi się, że problem leży w medium. Zwróć uwagę, że z tej całej blogosfery, w której kiedyś tak intensywnie uczestniczyliśmy, ostały się nieliczne blogi, Twój, Fronensisa, kogoś jeszcze? Ta sieć się zupełnie rozpadła, nie udało jej się odtworzyć ani na Facebooku, ani na Twitterze, ani teraz na Bluesky’u, bo ludzie tam nie przychodzą już dyskutować, tylko się spierdzieć, czyli wyżalić. „Ojej, Safari po aktualizacji mi zapisało plik i nie wiem gdzie”, aż sprawdziłem, że u mnie normalnie zapisało w pobranych i przez chwilę się wahałem, czy o tym napisać, ale w tym momencie byliście już na etapie „po co komu nowy system” i „a kiedyś to było, panie, jak Jobs żył”. A śmieszne memy można oglądać bez wchodzenia w żadne social mediowe interakcje, chyba że jest się amerykańskim boomerem, który na widok Jezusa Krewetki albo Dzielnego Strażaka Patrioty wrzuca ciąg emoji z flagami Portoryka. Zaglądam czasem na Reddita, bo na przykład gram w „Death Stranding 2” i jestem ciekaw, jakie inni odkryli niespodzianki, ale z nikim nie dyskutuję, bo po co. Ostatnio najgorsze co widziałem to flejma Jacka Dehnela z Marcinem Matczakiem. Ten drugi wykazywał maksimum złej woli i Dehnel słusznie go spławił na drzewo, i co było dalej – Matczak te swoje bzdety powtórzył w felietonie w „Wyborczej”, bo go w ogóle przecież nie interesuje, żeby się czegoś o świecie dowiedzieć. On już wszystko wie od Jordana Petersona. Tak samo jak ten drugi ancymon, Tomasz Stawiszyński, który wszystko wie od Sama Harrisa. Raz mnie zaczął obserwować na Facebooku, bo szykował felieton o reakcjach lewicy na Luigiego Mangione. Nic nie znalazł, więc napisał ten tekst o oparciu o jakieś krawędziowe memy Stronnictwa Popularów. Tego co nas obu uważa za libków.

Martwi mnie, że nasza rozmowa poszła w stronę zrzędzenia starszych panów, że Internet to już nie to – a ja liczyłem na motywującą opowieść o kimś, kto się uwolnił z nałogu, z jakimiś tipami dla nas, nadal uzależnionych…

To chyba naturalna kolej rzeczy, że jak się spotyka dwóch byłych usenetowców, to każda rozmowa zamienia się w Usenet? Syn Marka Krukowskiego nazwał to grą w listy i dotknął czegoś bardzo ważnego; wszystkie media społecznościowe są grą, tak samo wciągają, mają te same mechanizmy – możesz przegrać flejma, ale nie jest to coś co ma jakiekolwiek realne konsekwencje, zupełnie jak w grze wideo. Pewnie nie gadałeś z ChatGPT i innymi AI, ale tam też to tak działa, wciągasz się i próbujesz przegadać maszynę, albo „wygrać” w taki sposób, żeby ją zmusić do napisania tego co chcesz, żeby napisała. Myślę, że to pierwszy krok dla każdego, kto czuje się uzależniony od flejmowania, lajków i powiadomień – uświadomienie sobie, w czym tak naprawdę uczestniczy. Można żyć złudzeniem – jak sekty z Twittera, albo Awal – że stukając te słowa bierze się udział w ratowaniu świata, ale tak naprawdę to tylko ratowanie księżniczki w Mario.
Świadomość jest kluczowa: opowiadam o tym, że mi się przestało to podobać, więc przestałem to robić. Żeby nie było jak w tym żarcie, kiedy stary daje synowi do spróbowania wódkę, ten się krzywi z obrzydzeniem. „No widzisz, a tatuś musi”. Ale nie lubię bardzo mówić o uzależnieniach, kiedy chodzi o różne cyfrowe kompulsje, bo to otwiera takie skojarzenia z Anonimowymi Alkoholikami, jakimś MONAREM; polubiłem za to bardzo pojęcie higieny cyfrowej, bo w ogóle wierzę w higienę, zwłaszcza BHP. Magdalena Bigaj popularyzująca tę ideę w ramach Instytutu Obywatelstwa Cyfrowego i działalności edukacyjnej zwraca uwagę, że cała dyskusja o cyfrowym dobrostanie kręci się dookoła dzieci i młodzieży, tymczasem są to rzeczy, których bardzo potrzebują dorośli.

Legendy ze zburzonego miasta

A znowuż Anna Brzezińska wróciła w powieści „Mgła” do świata fantasy w quasi-włoskim średniowieczu z cyklu opowiadań „Wody głębokie jak niebo”. Mam z takim rodzajem fantastyki pewien problem – jako mniej lub bardziej, ale jednak racjonalista chciałbym zakładać, że gdy inkwizycja pali na stosie czarownice, to jest to prześladowanie niewinnych kobiet w imię zabobonu. Kiedy autor sugeruje, że czarownice są naprawdę niebezpieczne, inkwizytor staje się postacią pozytywną.

W „Mgle” ten problem rozwiązano przy pomocy kunsztownej gry literackiej. Tę historię na zmianę opowiada nam dwóch narratorów, zasadniczo bezimiennych. Będę ich na użytek notki nazywać „synem młynarza” i „synem flaczarki”. „Syn młynarza” ma przydomek „Draco”, gdyż lubi opowiadać tym, co go częstują winem historię, którą ten drugi narrator pogardliwie podsumowuje jako „bajędę o smoku”.

Połowa książki to rzeczona bajęda. Druga połowa to opowieść, którą „syn flaczarki” snuje kilka(dziesiąt?) lat później, gdy sam jest żebrakiem. Czy możemy mu wierzyć? Przecież on sam wielokrotnie szydził z „syna młynarza”, że ten zmyślał byle co, żeby mu tylko polali wina. Gdy sam jest w tej sytuacji, to naturalne, że stosuje te same sztuczki.

Wyguglałem negatywną recenzję, której autor narzekał, że czytając „Mgłę” miał „wrażenie, że słucha blubrania jakiegoś pijaczka, który urżnął się totalnie i teraz zanudza towarzystwo słowotokiem”. Bardzo słusznie! Obie narracje są „blubraniem pijaczków”.

Rzeczywiście, nie jest to klasyczne fantasy, że Bohater Wyrusza na Quest. Przyjemność lektury polega na samodzielnej rozkminie: CO TAK NAPRAWDĘ ZASZŁO? Obaj narratorzy są, jako się rzekło, niewiarygodni – w dodatku obaj sobie przeczą w jednych detalach, ale są zaskakująco zgodni w innych.

To sytuacja, z którą często styka się historyk, a nawet autor popularnych książek o historii. Związane z Kopernikiem źródła często sobie przeczą, często też nie wiadomo na ile można wierzyć komuś, kto był politycznym przeciwnikiem astronoma. Takie rozkminy to podstawa przyjemności obcowania z Historią.

W książkach historycznych (non-fiction) spotykamy czasem lakoniczne zdania typu „w 1125 roku wojska cesarskie obróciły miasto w perzynę”. Takie zdanie ukrywa tysiące makabrycznych historii o mordzie, gwałcie, torturach, grabieży – zazwyczaj nieopowiedzianych.

Tutaj zagładę przetrwało kilka osób, a razem z nimi ocalały dwie opowieści. Z nimi z kolei ocalała legenda o smoku mieszkającym jakoby w alpejskich (?) szczytach górujących nad Citta di Sant’Angelo. „Mgła” pozwala nam się pobawić w historyka, setki lat później próbującego wysmażyć publikacyję o tej legendzie. Ile w tym prawdy?

Możliwa jest interpretacja całkowicie realistyczna. Żadnego smoka nigdy nie było, ani w ogóle żadnej magii. Po prostu obaj „blubrający pijaczkowie” pozmyślali pikantne szczegóły widząc znudzenie na twarzach sponsorów popijawy.

Historia często używana jest do opowiadania o współczesności. Nie jestem tu bez winy, napisałem od grzmota felietonów i blogonotek niby to o republice weimarskiej, a tak naprawdę o 3RP. W „Mgle” też dostrzeżemy Współczesność, bo przecież w Dzisiejszych Czasach nie sposób nie myśleć o Zagładzie, a temu często towarzyszy pytanie: jakie opowieści po nas zostaną, gdy nasze miasta zostaną „obrócone w perzynę”? Ale byłoby śmiesznie, gdyby przyszły historyk próbował sobie wyobrazić nasze czasy na podstawie cudem zachowanego archiwum tego blogaska (z komciami). Wtedy już by naprawdę bronili doktoraty z awalologii!

Historyk chrześcijański zinterpretowałby legendę o smoku jako metaforę Grzechu, za sprawą którego Citta di Sant’Angelo upadło, trawione przez Upadek Moralny. Historyk marksistowski zauważyłby wątek klasowy – miasto upadło, bo jego włodarzom nie udało się zbudować podstawowej spójności społecznej (więc kiedy pod mury podeszły wojska cesarskie okazało się, że nie wszyscy chcą walczyć za kasztelana). Smok wtedy jest metaforą Walki Klas.

Użyję więc historycznej fantasy do interpretacji Współczesności. Jeśli upadnie nasze Citta di Sant’Angelo, to z podobnych przyczyn. Nie udało nam się sprawić, żeby każdy „syn flaczarki” identyfikował się z naszym Miastem. Część jest gotowa otworzyć bramę wrogim wojskom po prostu z nienawiści do kasztelana. Racjonalne tłumaczenia, że na dalszą metę sami sobie tym wyrządzą krzywdę, mają ograniczoną skuteczność.

Czyja to wina? Jak to u Brzezińskiej, nie mamy wyraźnego podziału na „dobro” i „zło”. Obaj narratorzy to obiektywnie Źli Ludzie, w pełni zasługujący na wszelkie nieszczęścia jakich zaznali. Z ich opowieści wynika, że w Citta di Sant’Angelo istniały mechanizmy awansu klasowego, ale narratorzy porzucili je po prostu z powodu łączącej ich obu pogardy dla uczciwej pracy.

Z drugiej strony, z tych opowieści wynika też, że te mechanizmy za ich życia stopniowo się zamykały. Obaj opisują zachodzącą w mieście oligarchizację: biedni są coraz biedniejsi i liczniejsi, bogaci odwrotnie.

Częściowo wynikać to mogło z powodu obiektywnych procesów, które zachodziły także w naszym wszechświecie – a wtedy nikt ich nie rozumiał, bo nie istniała jeszcze ekonomia jako nauka. Ale częściowo, jak sugeruje zwłaszcza „syn flaczarki”, mogło po prostu chodzić o chciwość oligarchów, którzy również woleli raczej osłabić obronny potencjał miasta, niż zrezygnować z pomnażania majątku. Im też – jak wiemy z naszego świata – nie da się racjonalnie wytłumaczyć, że na dalszą metę sami sobie tym wyrządzą krzywdę. Za bardzo podobają im się „blubrający ketaminiści” i ich bajędy o schronach odpornych na smoka.

Ja więc – jak widać – odczytuję „Mgłę” marksistowsko i lewacko, jako opowieść o katastrofie klimatycznej, Peterze Thielu, golfistach i alt-right („syn flaczarki” jest średniowiecznym groypersem!). Smok jest dla mnie metaforą Kapitalizmu, pchającego naszą cywilizację ku samozagładzie.

Można go też odczytywać na inne sposoby (np. jako metaforę Grzechu), albo wprost. „Historię syna młynarza” możemy odczytać jako klasyczne fantasy o Smoku, Miłości, Zdradzie, Klątwie i Królewnie Na Wieży, a nawet o Psiogłowcach. Ale osobiście w Annie Brzezińskiej bardzo cenię właśnie to, że nie pisze takiej po prostu zwykłej, banalnej fantasy, której wystarczająco dużo już nastukano.

Albania i Aberbayijan

Trudno mówić o Ukrainie bez mówienia o USA. W chwili pisania tej blogonotki, pokojowe plany Trumpa nadal wydają się jednym wielkim idiotyzmem. Kazał swoim żołnierzom rozwijać przed zbrodniarzem czerwony dywan na Alasce – i póki co, nie osiągnął absolutnie nic.

Ja bardzo chciałbym, żeby to wszystko miało jakieś optymistyczne wyjaśnienie, z serii „liberałowie nie rozumieją genialnego planu Trumpa”, ale go nie widzę. Widzę na razie głupotę wynikającą z nieznajomości Rosji i Europy – oraz z tego, że powyrzucał profesjonalnych dyplomatów i zastąpił ich amatorami, którzy w starciu z Ławrowem oczywiście są bez szans (jedno i drugie to właściwie dwa oblicza tego samego problemu).

Oczywiście, sam będę miał dużo radości gdy nagle dojdzie do spotkania Putin – Zełeński i tam Putin przedstawi te mityczne „ustępstwa”, o których Trump i Vance ciągle mówią, ale nie wiadomo na czym miałyby polegać. A Ławrow zaprzecza jakoby w ogóle były jakiekolwiek. Dla mnie wygląda na to, że Putin (lub jego sobowtór) przybył do USA tylko żeby porobić głupie miny do fotoreporterów i ośmieszyć gospodarza. No ale jakby jakiś sympatyk Trumpa to czytał i zechciał przedstawić swoją optymistyczną wersję, proszę się nie krępować.

Ja się nie mogę oprzeć wrażeniu, że widzimy wstępną fazę demencji. Jak wiadomo, zaczyna się od drobnych zaników, po prostu seniorowi coraz częściej „ten wredny Niemiec chowa kluczyki”, ale przez jakiś czas jeszcze może jako-tako funkcjonować, nawet dalej chodzić do pracy. A nawet jechać do niej własnym samochodem, co czasem bywa przerażające.

Gdy Trump przypisywał sobie, że zaprowadził pokój między „Albanią i Aberbejdżanem” (sic), to już mniejsza, że przypisywał sobie coś, co miało miejsce jeszcze za Bidena. Tak naprawdę Armenię i Azerbejdżan pojednała Ukraina (bo Rosja się na tyle wypsztykała ze sprzętu i ludzi, że nie mogła już jątrzyć w Karabachu). Ale sama ta pomyłka jest dziwna i przypomina wstępną fazę demencji, gdy nasz drogi senior nagle bierze synową za bratową.

Nie piszę tego z satysfakcją, bo choć są różne nekrologi, na które czekam z utęsknieniem, nie ma wśród nich nekrologu Trumpa. Zastąpi go Vance, który wydaje mi się jeszcze gorszym człowiekiem, wprowadzonym do polityki przez otwartego faszystę Petera Thiela (jak już pisałem, nie upieram się przy słowie „faszyzm”, niech będzie „trzecia reakcja”, w każdym razie, esencją jest podobnie motywowana wrogość wobec demokracji).

Pewien kolega upierał się tu w komciach, że w midtermsach to już na pewno MAGA straci władzę. To jest notka, pod którą kolega może rozwinąć tę teorię. Przyda nam się odrobinka optymizmu. Dla mnie to brzmi jak te nadzieje, że niedoświadczony Hitler się skompromituje, więc będzie kanclerzem tylko na parę miesięcy, a przecież pełnię władzy i tak utrzyma Hindenburg (który też już w tych ostatnich miesiącach nie poznawał ludzi).

Przyszłość wygląda przerażająco i ja bardzo chciałbym nie mieć racji. Dawajta, przekonujta mnie, że za dwa tygodnie (jak zwykle) Trump wreszcie straci cierpliwość i wprowadzi jakieś realne sankcje wobec Rosji. Albo, dla odmiany, że z tego spotkania na Alasce coś w końcu wyjdzie i nagle, tadaaaa, dojdzie do kompromisu.

Ja na razie widzę w kryształowej kuli kolejny rok wojny, a w Ameryce faszyzm, który niestety będzie kopiować nasza prawica, bowiem od dawna Ameryki jest pawiem i papugą, co Alex Jones wymyśli, to pisior polubi.

Niestety, w tej notce jest więcej pytań niż odpowiedzi. Ale jak przedtem się postarałem i zrobiłem ładną mapkę, to i tak nikt nie docenił. No to teraz wy mi narysujcie swoje. Jak widzicie to wszystko za rok, dwa?

Rocznica Pokrowska

Linia frontu w 2022 i 2025
Z braku dobrych wiadomości, pocieszmy się taką: właśnie mija okrągła rocznica od kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi, że Pokrowsk upadnie w ciągu najbliższych dni. Na blogasku pierwszy taki komć był 17 sierpnia 2024, ale oddawał on to, co różni analitycy analizowali już od tygodnia.

Gdy piszę te słowa, teraz też się wydaje że to już kwestia najbliższych dni. Ale samo to, że Pokrowsk wytrwał rok coś nam już mówi – to mianowicie, że upadek różnych „kluczowych hubów logistycznych” i „strategicznych fortec”, po których według analityków cały front miał się rozsypać, bo „dalej już tylko płaskie stepy”, przynosił dotąd w praktyce przesunięcie frontu o kilkanaście, maks kilkadziesiąt kilometrów, po czym to znów zastygało na rok czy dwa.

Ukradłem komuś mapę porównującą linię frontu z końca 2022 z linią ówczesną, czyli z 20 lipca 2025. Widać, że większość frontu jest nieruchoma, a te wielkie rosyjskie ofensywy, jak zdobycie Bachmutu albo szturm na Sumy (podkręcany przez media jako „gwałtowne przyśpieszenie”), przynosiły pipsztyczki z serii „wytęż wzrok i zauważ różnicę”.

Uzupełniłem tę mapę o podpisy tych „wielkich ofensyw”. Ewentualny upadek Pokrowska (gdy to piszę, wciąż nie nastąpił) wygładzi kawałek frontu, ale też nie spodziewam się zmiany widocznej gołym okiem. Oczywiście analitycy analizują, że Kramatorsk upadnie zaraz potem, no ale Rosjanie nadal mają kawał drogi. Przed zimą nie zdażą.

Skoro nie możemy liczyć na analityków, zanalizujmy się sami. Jak to się skończy? Notkę z takim pytaniem chcę napisać od pół roku, ale ciągle czekałem aż coś wyjdzie z tych planów Trumpa, że 24 godziny, albo jednak nie!, 14 dni, albo nie!, 50 dni, nie! 10 dni, nie! A może Alaska?

Oleję więc te bzdury i napiszę notkę przed spotkaniem, które rzekomo ma wszystko zmienić – bo zakładam, że nic nie zmieni. Oczekuję kolejnej porcji TACO. Oczywiście, za parę dni być może bardzo się wygłupię, no trudno.

Z jednej strony nie chcę, żeby Ukraina skapitulowała – bo to byłaby fatalna wiadomość dla Polski. Z drugiej mam swój jednostkowy interes w jak najszybszym zakończeniu wojny: tęsknię za Lwowem, tęsknię za Kijowem, chcę żeby przywrócono regularne połączenia lotnicze a ludzie nie musieli spać na stacjach metra.

Najważniejsze jednak, że nie mamy nic do gadania – to decyzja tylko i wyłącznie Ukraińców. Nam pozostanie ją uszanować, jaka by nie była.

Możliwe, że Trump coś z Putinem „podpiszą”, a Ukraina to odrzuci i będzie walczyć bez Ameryki. Trump już i tak de facto wstrzymał pomoc, dalsze dostawy z USA mają być finansowane przez Europę. Nie posunie się chyba do embarga? Choć oczywiście masowe groby w Europie Wschodniej są pełne tych co to myśleli, że jakiś polityk się do czegoś nie posunie…

Nadal wierzę w zwycięstwo Ukrainy i mam na to argument, który chciałbym przedyskutować. Lubię historię rapierów (ale z naciskiem na historię a nie przekrój poprzeczny muszkietu tylnojęzykowego!) no i naprawdę będę wdzięczny za kontrprzykłady do następującej tezy.

Mniej więcej od czasów Napoleona, inwazje albo się udają natychmiast, albo kończą się klęską agresora. Nigdy nie było tak, żeby najeźdźca po trzech latach impasu znajdował nowe siły by wreszcie zdobyć Verdun.

Można się tu pokłócić o definicję „agresora”, więc proponuję – roboczo – taką, że to ten, kto się spotyka z wrogością miejscowej ludności. W tym sensie więc Amerykanie i ich sojusznicy byli agresorami w Iraku i Afganistanie, nawet jeśli propagandowo przedstawiano ich jako wyzwalaczy.

Historia mówi, że agresor może przegrać nawet jeśli do końca kontroluje część terytorium. W obu światówkach Niemcy okupowali spore kawałki podbitych państw. Ukraina nie musi więc całkowicie wyprzeć Rosjan, żeby wygrać.

Agresorzy często szukali sposobu na pozorne wyjście z twarzą. Amerykanie formalnie nie przegrali wojny w Wietnamie, po prostu przekazali odpowiedzialność Wietnamowi Południowemu. Sowieci formalnie nie przegrali w Afganistanie, w traktacie „byli” gwarantem pokoju między Afganistanem a Pakistanem. Nie wiem kto z kim teraz zawrze podobny traktat, ale wydaje mi się to jednym z możliwych zakończeń.

Ciągle mam nadzieję na gospodarczy kolaps Rosji. Ukraina jest w stanie zniszczyć rosyjski przemysł petrochemiczny. Już zaczęli, wstrzymali prawdopodobnie pod wpływem matactw Trumpa, teraz wznowili – i jaram się każdą jarającą się rafinerią. Oby zniszczenia sięgnęły 100% potencjału, czym wtedy Putin załata dziurę w budzecie? Eksportem samochodów?

No ale cóż. The floor is open – chętnie poznam Wasze opinie, prognozy, sprostowania oraz oczywiście sarkastyczne „ha ha” jeśli „Ich Trumpuszka” coś jednak w tej Alasce załatwi.

Z Narodowego

Przyjaciel, z którym byłem na Iron Maiden na Narodowym zapytał mnie, czemu właściwie nie poszedłem na historyczny koncert z 1984. Wstydziłem się mu odpowiedzieć, więc teraz odpowiem całemu światu – no bo jakoś głupio mi było udzielać szczerej odpowiedzi wśród tysięcy fanów zespołu.

W 1984 byłem już po pierwszych koncertach Kultu. W związku z tym młodzieńczą fascynację metalem i hardrockiem uważałem za wstydliwe wspomnienie z podstawówki – niegodne dostojnego licealisty. Dla którego odtąd miały się liczyć tylko punk i new wave! A że w młodości byłem bardzo radykalny we wszystkim, oznaczało to potępienie fascynacji z zamierzchłej przeszłości zeszłego roku. Czułem się po prostu za dorosły na metal.

W jednym teraz przyznałbym sobie rację. Skojarzenie metalu z młodością nie jest takie głupie. Gdy spojrzeć na klasyczne zdjęcie zespołu TSA (wiecie o które mi chodzi), to przedstawia ono przede wszystkim Alegorię Młodości.

Przy całym chichraniu się z psychologii ewolucyjnej nie sposób nie zauważyć, że rytuał rockowego koncertu przypomina zwyczaje godowe ptaków błotnych. Muzycy demonstrują krzepę, kondycję i zręczność na sposoby nie znane jazzmanom, nie mówiąc już o pianistach chopinowskich.

Z perspektywy dziaderskiej to jeszcze fajniej się obserwuje, no bo ludzi w moim wieku coraz bardziej dołują te pogrzeby rówieśników, rozsypka rodziców, i pytanie „ile mi jeszcze zostało”. Niedawno już myślałem, że tak zdziadziałem, że będę musiał kupić rower elektryczny, ale na szczęście to był tylko rozciągnięty łańcuch.

Członkowie Iron Maiden są 10 lat starsi ode mnie, a dają radę. Biegają i skaczą po scenie jak młodzieniaszkowie. Ufff!

Próbując się gibać do ich piosenek odkryłem, że to trudniejsze niż w przypadku Boney M i to nie tylko z racji wieku, urzędu i woltażu. Utwory Iron Maiden miewają skomplikowany rytm, na przykład nagle z 4/4 potrafi się zrobić 3/4.

To pełni rolę narracyjną. W „The Number of the Beast” ta zmiana rytmu sprawia, że wydaje nam się, że wokaliście jakby brakło tchu, co ewokuje nastrój dusznego koszmaru.

Dopiero na tym koncercie zrozumiałem jakie to ważne, że kompozytorem wielu utworów, zwłaszcza tych wczesnych i nabliższych mojemu sercu, jest basista Steve Harris, a więc członek sekcji rytmicznej. Jeśli ktoś z PT Czytelników ma ulubiony fragment piosenki, to zapewne moment ZMIANY RYTMU.

Na Narodowym zagrali suitę „Phantom of the Opera” z pierwszej płyty, obfitującą w takie właśnie przeskoki. Z tego utworu znam dosłownie każdą nutkę, mogę go sobie „odtwarzać z pamięci” jak Jack Reacher, gibało mi się więc przepysznie w antycypacji kolejnej zmiany rytmu.

Znam je na pamięć między innymi dlatego, że w tym okresie mego życia gdy mnie nie było stać na kompakty, kupiłem sobie wczesnych Ironów na kasetach. No bo możemy przed znajomymi udawać nie wiadomo jak wyrafinowany gust, ale ostatecznym testem jest Muzyka do Samochodu.

W tamtych czasach na poprzedniku obecnego Narodowego można było kupić od ruskich kompakty z pełnymi dyskografiami „w nowom zwukowom formatje”. Tak nadrobiłem to co Iron Maiden nagrali po moim awansie na postpunkowca. Na dzisiejszym Narodowym znalazłem się więc jako człowiek znający głównie twórczość grupy sprzed ładnych paru dekad.

No cóż – syndrom Mamonia, najbardziej lubię te płyty, które znam na pamięć. ALE! O ile nadal uważam, że „Seventh Son of a Seventh Son” to nie jest moja „The szklanka of Earl Grey”, to pokochałem na Narodowym „Fear of the Dark”. Stadion chóralnie wtórował nie tylko partiom wokalnym. Swoją drogą uwielbiam ten rockowy paradoks, że nic tak nie sprzedaje biletów jak piosenki o tym, że ktoś się czuje samotnym odmieńcem (śpiewane chóralnie przez pięćdziesiąt tysięcy gardeł).

Trochę też wtórowałem kawałkom z młodości. Inna sprawa, że te 40 lat temu nie można ich było tak po prostu wyguglać, więc przez dekady tkwiłem w kilku mylnych błędach. Na przykład myślałem, że „hell and fire” są „bound to be relased”, a to jednak „spawned”. Wydawało mi się też, że Iron Maiden „can’t be bought/sold”, a to „fought/sought”. Na szczęście aż tak bardzo to nie wypaczyło treści.

Bruce Dickinson ma na tyle dobrą dykcję, że sporo można zrozumieć ze słuchu. To paradoksalnie zraziło mnie jako licealistę, bo te piosenki zaczęły mi się wydawać prymitywne literacko. Doszukiwałem się głębi w Joy Division, której tam też przecież nie było, ale Curtis to ukrywał mamrotaniem.

Teraz doceniam względną prostotę tekstów Iron Maiden. Kiedyś pełniły dla mnie rolę terapeutyczną. W kręgach gogicznych popularnym tematem konwersacji jest przediagnozowanie Dzisiejszej Młodzieży. Ja uważam że wprost przeciwnie, to my byliśmy niedodiagnozowani.

Za naszych czasów nikt nie miał ADHD ani autyzmu, niektóre bachory po prostu były bardziej nieznośne od innych. Stanów lękowo-depresyjnych nie mogliśmy leczyć pigułkami, ale trochę pomagały ponure piosenki. W największych hitach Iron Maiden bohaterowie często konfrontują się z Lękiem – bo to albo żołnierz w samobójczym szturmie, albo skazaniec czekający na egzekucję, albo marynarz na tonącym statku, albo ktoś kto spotkał we śnie Szatana (ale czy to na pewno tylko sen?).

Piosenka rozkręca emocje słuchacza na maksa, a potem je wycisza. Co przy sprzyjających wiatrach pozwala słuchaczowi wyciszyć także jakiś jego własny „Fear of the Dark”. Oczywiście nie powiem nikomu, że po co ci terapia, kup se dobre słuchawki, ale nam to niestety musiało wystarczyć.

Personifikacją takiej „metaloterapii” wydaje mi się Eddie, potwór-maskotka. Podczas koncertu grozi muzykom i publiczności, markuje ciosy – no ale przecież na grafikach widzimy go, jak walczy z Ruskimi, Niemcami a nawet z Margaret Thatcher, więc to swój gość. Interpretuję to jako przesłanie: nigdy do końca nie pozbędziesz się swoich fobii i schiz, ale możesz je zaakceptować jako część siebie.

Może dorabiam za dużo filozofii, ale wierzę we wzajemne inspiracje kultury wyższej i niższej. Chłopak z ludu coś zanuci, usłyszy to jakiś Puccin albo Chopini, wplotą te nuty do Arcydzieła, które w radiu usłyszy kolejny chłopak z ludu i wplecie w swoją solówkę.

Jak już parę razy pisałem sprawia to, że ja z kolei nie umiem się powstrzymać przed słuchaniem symfonii czy opery jako metalowej płyty. Przecież niejedna aria „Sacrileggio di Stracciatella” opowiada historię jak z piosenki Iron Maiden, a smyczki potrafią Pierdolnąć jak zdistorszynowany stratocaster.

Ubolewam nad tą swoją ułomnością, bo czuję, że gdybym lepiej się znał na muzyce klasycznej, lepiej potrafiłbym docenić spektakl Iron Maiden. Pewnie na to wszystko co robi zespół – i zmiany rytmu, rywalizację gitarzystów, symulowany brak tchu już dawno wymyślono jakieś określenia, zapewne włoskie?

Myślę zresztą, że ta filozofia naprawdę tam jest. Ironi od początku wyróżniali się nawiązywaniem do innych dziedzin kultury. Z takimi klasykami jak serial The Prisoner, Zabójstwo na Rue Morgue albo Upiór w Operze zetknąłem się po raz pierwszy za pośrednictwem ich piosenek. Przypuszczam więc, że od początku chcieli stworzyć Dzieło Totalne, muzyczno – literacko – graficzne, odwołujące się do całej Kultury Zachodu, ale nigdy tego nie riserczowałem.

Notka wyszła długa jak przekombinowana suita, może zrobię z tego projekt szantażo-żebrolajkowy: wpłacajcie bym się streszczał. W każdym razie, wszystkim Osobom Czytelniczym życzę by przytulili swojego Eddiego. Jest jaki jest, ale jest częścią Was. Badadum, badabum, jebudu, srru, hahaa!

Nowy King

Stephen King „Nie wymiękaj”

Wątek polecanek zakończę zniechęcanką. Nowy King rozczarował mnie. Mówiąc bezspojlerowo, ostatnia scena kojarzy się z najgorszą tandetą firmowaną z nazwiskiem Kinga na okładce, jakimś VHSem „Dzieci kukurydzy 6”.

Książka należy do cyklu o prywatnej detektywce Holly Gibney, zapoczątkowanej w 2014 całkiem fajnym „Panem Mercedesem”. King wielokrotnie deklarował że chce wypróbować sił w nowym dla siebie gatunku. Te książki są więc teoretycznie kryminałami, w takim sensie że jest morderca i detektyw. Niestety, zjawiska paranormalne występują w każdej, choć przynajmniej na początku King starał się trzymać realistycznej głównej fabuły.

Paranormalny kryminał nie ma sensu, bo istotą powieści sensacyjnej jest saspens. W klasycznym „whodunnicie” krąży wokół pytania „kto zabił?”, w nowoczesnych thrillerach raczej „czy złapią zbrodniarza zanim ten zrealizuje Superzbrodnię”.

Jakiś saspens musi być, tak jak w operze musi być aria. A więc musi być też detektyw o ograniczonych możliwościach („bo ci na górze nic nie rozumieją”, etc). Kiedy wprowadzamy zjawiska paranormalne, saspens się rozsypuje, no bo dowolna postać może nagle zacząć lewitować albo teletapetetować. To czemu zbrodniarza nie złapią przy pomocy wahadełka?

W „Nie wymiękaj” zbrodniarzy mamy zasadniczo dwóch, choć zależy jak liczyć, bo to tak straszliwi psychole, że skromne rozdwojonko to i tak drobiażdżek na tle całej karty chorobowej. Za sprawą przekombinowanego zbiegu okoliczności, obaj w finale chcą zabić z grubsza te same ofiary.

To kolejny zabijacz suspensu. Detektyw na tropie mordercy – OK. Ale na tropie DWÓCH NA RAZ, bo psychopatyczni mordercy występują tak często, że muszą pobrać numerek i ustawić się w kolejce? Jak mam się przejąć czymś tak idiotycznym?

Kiedyś w Kingu fajne były obyczajowe portrety prowincjonalnej Ameryki. Sam nie wiem na ile to ja się zmieniłem, a na ile Kingowi to coraz gorzej wychodzi. Tutaj te portrety wydają mi się toporne jak w propagandowym slopie MAGA.

Ach jak im wszystkim fajnie, gdy polewają hotdogi syropem klonowym, słuchając klasyki bluesa z lokalnej rozgłośni NFSW. Byłby to raj, gdyby nie to straszydło w kanalizacji.

W czasach Trumpa nie musimy udawać transatlantyckiej przyjaźni, więc powiedzmy szczerze – ich żarcie jest gówniane, sprowadzone do najprostszych smaków: słodkie / słone / tłuste. Gdyby mi ktoś zafundował wyprawę na steka moich marzeń, pojechałbym na Żurawią a nie do Teksasu.

Jeden z pobocznych ale ważnych wątków polega na tym, że dawna mistrzyni r’n’b postanawia wznowić karierę koncertem w małym miasteczku (przypadkiem tym samym w którym grasują nasi psychole). Pewna postać drugoplanowa zostaje zaproszona na scenę i okazuje się tak utalentowana, że po jednodniowym przeszkoleniu śpiewa i tańczy z zespołem.

HELOU! Jeżeli wydarzają się takie cudowne zbiegi okoliczności, to jak mam się przejąć pościgiem za mordercami? Równie dobrze mogą ich zabić spadające z nieba odważniki z napisem „16 ton”.

Niedawno pisałem, że każdy pisarz po odniesieniu Sukcesu zaczyna pisać książki o idyllicznym miasteczku (w którym zbudował willę swoich marzeń). Zmodyfikowałbym to teraz tak, że każdy zaczyna prędzej czy później opisywać swoją terapię uzależnieniową. To jest KOLEJNA powieść Kinga, w której część fabuły dzieje się podczas zebrań AA, mamy obowiązkowe cytowanie Wielkiej Księgi i Modlitwy Anonimowych.

Co za sztampa! Znowu bohater jest „niećpającym alkoholikiem” albo „niepijącym narkomanem”? Ile można? Czemu nie choć raz dla odmiany niegamblujący hazardzista albo seksoholik na odwyku? Opowieści o uzależnieniach są podobne, znasz jedną, znasz wszystkie, zwłaszcza jak czytałeś non-fiction.

Jedyną zaletą jest „dobre bo słuszne”. Ach, ileż tu potępienia dla skrajnej prawicy! No ale to jak w tym starym dowcipie, „ty mnie Styka nie maluj woke, ty mnie maluj dobrze”. WOLAŁBYM intrygujące śledztwo, niebanalnych bohaterów, zaskakujące zwroty akcji oraz BRAK gadających lalek, zabójczych klaunów, telekinezy, telepatii i innych teledefekacji. Jeśli King się nie może od nich uwolnić, niech pisze horrory („mam na imię Stephen, udało mi się napisać sto stron bez elementów nadprzyrodzonych – „tak trzymaj, Stephen”).

Dobremu kryminałowi wybaczę odrobinkę niesłuszności ideowej. Dobremu horrorowi zresztą też, ale King wyprodukował chimerę, która ani nie straszy duchami, ani nie intryguje śledztwem. Posuwamy się od jednego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności do drugiego, aż do idiotycznej ostatniej strony, która sugeruje że Mistrz planuje sequel pod roboczym tytułem „Zabójczy cieć”. To żaden spojler, trzeba dobrnąć do tej sceny żeby zrozumieć ten smutny dowcip. Ale nie polecam.