Nauka i seks

Onieśmielony i wzruszony, ale też potężnie zmotywowany (wszystkim Patronom i Matronom kłaniam się nisko) – strzelam następną notkę. Postanowiłem rozwinąć przykład, który podaję w opisie profilu na Patronite. Jak wygląda płeć od strony nauki?

Ideologicznie zmotywowani humaniści często mówią o „genach”. Jakby geny działały tylko przez to, że są. Ale jak, magicznie?

Działanie genów to chemia. Zrobię tu na chwilę przerwę filozoficzną. Ten pogląd zwany jest „redukcjonizmem” i od setek lat spierają się o to filozofowie nauki.

Mój prywatny stosunek do redukcjonizmu jest jak w tym koanie, gdy uczniowie proszą Nauczyciela o rozstrzygnięcie sporu, a on przyznaje rację wszystkim na raz. Z jednej strony to oczywiste, że nie można mówić o biologii bez mówienia o chemii. Ale z drugiej strony chemik opisuje reakcje in vitro, a biolog in vivo. Różnica jest być taka, jak między sztuką prowadzenia wojny wykładaną na West Point i stosowaną w praktyce w wietnamskiej dżungli.

W metodologicznej praktyce redukcjonizm prowadzi do wniosków trywialnych lub bezużytecznych. Ma on jednak heurystyczne zastosowanie w popularyzacji, dlatego się ośmielę go tu uprawiać, zapraszając zaglądające tu Osoby Biologiczne do prostowania nadmiernych uproszczeń i dzielenia się „true grit from the trenches”.

Gen sam z siebie jest tylko molekułą (w ogólności: zespołem fragmentów molekuł, ale redukujemy, proszę mi tu już bez flashbacków z Da Nang). Żeby zadziałać, musi ulec ekspresji.

W naszym organizmie w typowym scenariuszu polega to na tym, że specjalne molekuły, które mają uprawnienia do pracowania wewnątrz jądra komórkowego rozplątują nici DNA i sporządzają roboczą kopię, mRNA. Ta kopia wędruje do maszynerii zwanej rybosomem, który na jej podstawie sporządza białko (w ogólności: zespół białek).

Z punktu widzenia inżynierii ten proces jest fatalnie skonstruowany. Chronimy kod przed czynnikami mutagennymi zamykając go w sejfie (super!), ale potem przepisujemy go niewyraźnym pismem na zmiętym karteluszku i otwieramy drzwi do skarbca, by wyrzucić tę kartkę w nadziei że dotrze do adresata (rybosomu).

Przez te drzwi może wtargnąć złoczyńca, który nas zmusi do produkowania własnych kopii (wirus). Kartka może zaginąć po drodze. Kopia może mieć literówki (błąd transkrypcji). Rybosom może spartaczyć robotę (błąd translacji).

Że to wszystko w ogóle działa, to cud boski – rzekłbym, chociaż przyglądając się tej partaninie nie umiem uwierzyć w Inteligentny Projekt. Jedyne wyjaśnienie, czemu właściwie to jest tak głupio rozwiązane to wyjaśnienie ewolucyjne: jesteśmy pra-pra-potomkami organizmów jednokomórkowych, gdzie to miało sens, bo one właśnie miały często mutować.

No ale załóżmy że transkrypcja i translacja się udały. Mamy białko, gen uległ ekspresji. Co dalej?

To białko czasami działa samoistnie, tzn. jest poleceniem dla komórek, żeby robiły to czy tamto. Czasami działa przez pośredników: jest enzymem, czyli nano-maszynką do produkcji innych molekuł, które są tym poleceniem.

Molekuły-polecenia nazywamy „hormonami” (od greckiego „hormen”, pobudzać). Jednym z najsłynniejszych jest testosteron, który stał się bohaterem popkultury, tak jak dopamina, serotonina czy adrenalina. Śpiewa się o nich piosenki i pisze książki, co obserwuję z niesmakiem, bo w efekcie część ludzi zaczyna im z kolei przypisywać magiczne działanie, że same z siebie przydają męskości czy szczęścia. Mylimy gwiazdy z ich odbiciem w kałuży.

Metaforycznie mówimy, że coś jest „na sterydach” – tymczasem sterydem jest także cholesterol. Sterydami w chemii nazywa się po prostu molekuły, które mają charakterystyczny układ czterech pierścieni (jeden z nich może być otwarty – to „sekosterydy”, czyli dosłownie „przecięte sterydy”).

Ewolucja sięga po to, co ma pod ręką. A pod ręką (nawet dosłownie w ręce) ma dużo cholesterolu, bo stanowi on ważny element błony komorkowej.

W roli „molekuły wysyłającej sygnał” często występuje więc zmodyfikowany cholesterol, któremu oderwano albo przyczepiono jakąś nową grupę funkcyjną. Tym sygnałem może być na przykład obwieszczenie o wprowadzeniu stanu zapalnego. Kiedy sobie smarujemy podrażnienie maścią z hydrokortyzonem, wysyłamy sfałszowany sterydowy sygnał o odwołaniu tego stanu, żeby już to immunologiczne ZOMO przestało pałować niewinną tkankę.

W ogólności hormony nie muszą być sterydami, ale hormony płciowe (chyba?) wszystkie są, więc trzymajmy się tej grupy. Ich produkcją steruje specjalna część mózgu, zwana przysadką. To ona wygłasza (na sposób chemiczny) sakramentalne polecenie „szanowne jądra, od dziś jesteście jądrami dorosłego mężczyzny”.

I znów, nie należy sobie wyobrazić procesu „wysyłania poleceń” tak, że przysadka zwraca się bezpośrednio do docelowej tkanki. „Halo, dzwonię z centrali, w przyszłym roku planujemy rozpoczęcie menopauzy, chcielibyśmy tam z kimś u was pogadać od procedurach wdrażania”.

O ileż to wszystko dałoby się lepiej zaprojektować! To działa jednak tak, że przysadka wkłada dyrektywę do butelki i ciska ją na falujące wody oceanu, to znaczy, do płynów ustrojowych. Może kiedyś dopłynie? Może adresat będzie umiał odczytać?

W odróżnieniu od transkrypcji i translacji, przynajmniej odpada tu ryzyko zrobienia literówki. Nasza butelka jednak płynie obok innych butelek, które nie niosą żadnego sygnału, albo niosą sygnał na inny temat, ale dla laika wyglądają BARDZO PODOBNIE.

Że receptory komórkowe nie są laikami? A założysz się o własne życie? Kiedyś zresztą musisz, o ile nie umrzesz wcześniej na coś innego.

UWAGA, TO CO TERAZ NAPISZĘ TO JUŻ TYLKO MOJA LUŹNA HIPOTEZA: przypuszczam, że towarzyszące pokwitaniu, przekwitaniu, terapiom hormonalnym i koksowaniu anabolikami komplikacje takie jak skoki nastroju czy wykwity na skórze mogą się brać z tego, że jakaś część organizmu błędnie odczytuje hormony płciowe jako sygnały typu „OGŁASZAM ZESTRESOWANIE” (jeśli to było głupie, to wytnę – zapraszam do komciania).

Faktem bezspornym jest już to, że tkanka może przegapić sygnały. Mówimy wtedy o zespole odporności na hormony (w ogólności na różne, w interesującej nas szczególności – na androgeny).

Skąd to się bierze, nie zawsze wiadomo. Być może (uwaga, znów hipoteza) jeśli z powodu stresów naprodukowano za dużo innych sygnałów, to szum w eterze zagłuszył te o rozpoczęciu pokwitania?

Krótko mówiąc, może być tak, że ktoś ma męskie geny, ale wyrósł na piękną kobietę. Bo albo nie było ekspresji, albo hormony nie zadziałały.

Zauważmy też, że to nie jest binarne. Ekspresja może być, ale niepełna. Hormony mogą działać, ale mizernie. W efekcie ktoś ma prawidłową budowę tego co i owszem, ale produkuje za mało plemników. Albo nieregularnie owuluje.

Binarna może być najwyżej kwestia tego, czy ktoś ma penisa czy nie. Zajmuje się tym gen SRY, który ulega ekspresji na wczesnym etapie rozwoju płodu. To przykład tego, o czym pisałem na wstępie – białka, które nie czeka na żadne przysadki, tylko samo jest sygnałem. Wiąże się z DNA w roli „metadanych”, czyli dopisku „tego genu nie odczytywać, a ten odczytywać na maksa”.

Choć tu mechanizm jest prostszy (jakby projektował to inżynier, dla którego penis miał szczególne znaczenie?), to nadal nie ma stuprocentowej gwarancji, że zadziała. Można mieć gen SRY, ale rozwinąć się jako kobieta.

Humaniści często podają kryterium „zdolności do spłodzenia potomstwa” jako biologiczną definicję płci. A przecież jest wielu ludzi 100% cis-hetero, którzy są bezpłodni z Tryliona Różnych Powodów!

Powyższe rozważania dotyczyły płci biologicznej homo sapiens (w sensie „sex”). Gender, czyli płeć kulturowa, to jeszcze inna para loboutinów.

Niezależnie od tej całej chemii, istnieją kulturowe schematy, że na przykład jeden nosi krawat, a druga sukienkę. W idealnym scenariuszu osoba, która jest biologicznie męska, akceptuje wszystkie kulturowe wzorce męskości dla danego czasu i miejsca. Ten scenariusz w stu procentach nie spełnia się już chyba nigdy, bo wzorce kulturowe są niespójne i ewoluują.

Tu więc już mamy pełne spektrum od płodnej osoby cis-hetero, która po prostu lubi od czasu do czasu wykazywać jakieś kulturowe zachowania przeciwnej płci, po dysforię wymagającą korekcji. Ale nawet bez wprowadzania genderu mamy spory galimatias, w którym ktoś na przykład może mieć geny mężczyzny a hormony kobiety.

Gdy mówimy o „kryteriach biologicznych”, możemy mieć na myśli hormony, chromosomy, gen SRY, a także fenotyp, czyli budowę narządów. W typowym scenariuszu („cis”) wszystkie są zgodne, ale mogą być niezgodne na wiele sposobów (hormony takie, budowa siaka), te niezgodności często nazywane są od nazwiska odkrywcy (typu „syndrom kogoś tam”).

To się robi jeszcze bardziej skomplikowane gdy oderwiemy się już od homo sapiens i spojrzymy na biologię jako całość. Nie wszystkie gatunki mają płeć kodowaną w schemacie XY. Ja tylko pamiętam, że jest jeszcze alternatywny schemat ZW, ale biolodzy naodkrywali tego dużo więcej.

Wyjątkowo ciekawy wydaje mi się schemat hermafrodytyzmu sekwencyjnego. Występuje u zwierzątek, które mogą się zmienić z samca w samicę (lub odwrotnie).

Gdy wskazuję taki przykład prawicowemu humaniście, zwykle odpowiada, że nie można porównywać ludzi do ryb. Proszę bardzo, ale niech on nie twierdzi, że przyroda „nie zna zmiany płci”, bo to po prostu nieprawda.

Z tą binarnością w biologii jest tak jak z binarnością w informatyce. Wszystkie cyfry w komputerze to zera i jedynki. Ale to przecież nie znaczy, że nie umie on przetwarzać liczb zmiennoprzecinkowych.

Zakładając na chwilę, że wszystkie biologiczne kryteria są binarne (a nie są!), to by oznaczało, że możemy kolejne bity przypisać kolejnym wartościom – „chromosomy / chromatyna / ekspresja SRY / hormony / budowa ciała / płodność”. I wtedy typowy osobnik cis będzie miał wprawdzie 1111111, ale ktoś inny może mieć 1110101. Pozostanie nam wiele przypadków nie mieszczących się w tym schemacie.

Moje prywatne zdanie w tej materii jest takie jak w przypadku redukcjonizmu, który przywołałem na wstępie. Możemy sobie zapostulować MĘSKOŚĆ i KOBIECOŚĆ jako platońskie, zerojedynkowe ideały, ale wtedy się okaże, że w realnym realu mało co do nich pasuje. Wyjdzie nam coś jałowego poznawczo.

Należy się po prostu pogodzić z tym, że prawdziwy świat jest pełen paradoksów, osobliwości, wyjątków, niedyskretnych widm. I to chyba dobrze?

PS. Postaw mi kawę, żebym tyle nie gadał i wrócił do krótszych notek!

Kerowniku, jest taka sprawa…

Aleksander Orłowski (1777-1832), „Żebrak polski”

I znów piekło zamarzło – uruchamiam crowdfunding. Głupio się z tym czuję, bo w moim pokoleniu uważano żebractwo za rozwiązanie po które należy sięgać w ostateczności.

Skoro jednak zbierać na siebie może nawet wzięty prawnik i rozchwytywany felietonista, Profesor Matczak – to czemu nie skromny nauczyciel? Hosting bloga kosztuje mnie coraz więcej, a zarabiam tak ogólnie coraz mniej.

Nie piszę tego żeby narzekać (tzn. nie bardziej niż zwykle – mam rezydualną potrzebę Narzekania Na Wszystko), bo zgadzam się, że to moja wina. Piszę książki na niszowe tematy, ba – w ogóle piszę zamiast podkastować i lajfować! – nie dlatego, że nie wiem, że więcej bym zarobił komentując meczyki na tiktoku. Albo podkastując na temat kryzysu męskości.

To mój wybór. Tematy popularne i dochodowe po prostu mnie nudzą. Blogasek od 18 lat (latem tego roku stał się pełnoletni) jest dla mnie czymś w rodzaju rezerwatu dla dziwolągów takich jak ja.

Nie mam pojęcia jak ten crowdfunding połączyć z moderacją – która oczywiście zostanie. Z jednej strony jako weteran korporacyjnych mediów akceptuję weselną zasadę, że kto zapłacił za wódkę, ten może zamówić u didżeja „Daj mi tę noc”. Wszelako z drugiej strony jest też odwrotna zasada, że nawet płacący klient może być wyproszony z knajpy, jeśli psuje atmosferę innym klientom. Specyficzną wartością tego miejsca jest rozmowa na zasadzie argument/kontrargument, czego tak bardzo brakuje mi w social mediach.

Jako doświadczony człowiek porażki nie robię sobie oczywiście żadnych nadziei. Jeśli nikt nic nie wpłaci, to trudno. Nikt nic nie wpłacał przez poprzednie lata, bo mi się nie chciało przebijać przez formalności związane z uruchomieniem crowdfundingu.

Z drugiej strony: wspomniany Profesor Matczak nie przebił progu płacy minimalnej (i to netto). W porównaniu do mnie to zawodnik esktraklasy, więc na co tu może liczyć taki oldboj z ligi okręgowej jak Mua? Byłoby super, gdybym mógł wreszcie przestać dokładać do tego interesu, to wszystko.

Nigdy nie przywiązywałem przesadnego znaczenia do mojej pisaniny. Nic się nie stanie, gdy pewnego dnia blogasek zniknie, albo napiszę ostatni felieton czy ostatnią książkę.

Krótko mówiąc, doskonale rozumiem większość czytelników, którzy nie wpłacą figi z makiem, bo mają pilniejsze wydatki. Sam bym na siebie nie wpłacił, gdybym nie był sobą (ale jestem więc wpłacam, jak by powiedział znany filozof).

Nie da się jednak ukryć, że o (ewentualnych) wpłacających będę myśleć szczególnie ciepło. Ucieszą mnie i ci wpłacający jednorazowe napiwki (przez suppi) jak i płacący regularny abonament (na zwykłym patronite). Jakby co, mam „Daj mi tę noc” na oryginalnej siódemce Polskich Nagrań!

Sen o Dolince

No jasne, że ja też już kupiłem nowego Sapkowskiego. Całkowicie bez spojlerów powiem, że czytało się nawet przyjemniej niż „Sezon burz”, wszystkie moje krytyczne uwagi sprowadzają się de facto do „szkoda że takie krótkie”. W dalszej części notki klasycznie rozumianych spojlerów też nie będzie, no ale będę się ogólnie odnosić do fabuły – więc proszę czytać dalej na własne ryzyko.

(słup graniczny)

Mówiąc obrzydliwym językiem współczesnej popkultury, jest to prequel typu „origins”. Poznajemy nie tylko wcześniejsze przygody naszego bohatera, ale dowiadujemy się jeszcze skąd się wzięły różne jego słynne atrybuty.

Prequele często prowadzą do problemów ze spójnością (continuity). Ich twórcy zwykle mają więcej pomysłów niż podczas pisania pierwszego opowiadania czy kręcenia pierwszego odcinka. Raczą nimi odbiorcę, a ten doznaje aporii: skoro R2D2 potrafi latać, czemu nie lata w oryginalnej trylogii?

Fani oczywiście potrafią dorobić hipotezy. Może R2D2 do latania potrzebuje części zamiennych, ktore po upadku republiki przestali produkować? Po apokalipsie samochody przecież dalej będą jeździć, ale już raczej bez klimy.

W „Rozdrożu kruków” są drugoplanowe postacie, które Geraltowi sporo zawdzięczają. Czemu potem nic o nich nie słyszymy? Jasne, da się do tego dorobić milion wyjaśnień, ale jednak wolę prequele totalne, takie jak „Better Call Saul”, wyjaśniające wszystko do najdrobniejszego detalu („Did Lalo send you? It wasn’t me, it was Ignacio!”).

Większy problem widzę w tym, że wprawdzie mamy tu klasyczne wiedźminowskie dylematy – kilka osób składa Geraltowi sprzeczne ze sobą oferty, każda jakoś tam umotywowana, a on biedaczek musi wybrać „Mniejsze zło” – ale brakuje nam tego gravitas, które pamiętamy z opowiadań i sagi. Tam zdarzało się, no cóż, uronić łezkę, bo rozumieliśmy wybory Geralta, ale trochę nam było szkoda tych postaci drugoplanowych, które w efekcie zginęły. Albo i gorzej.

Tutaj Geralt dokonuje wyborów błyskawicznie, autor zasuwa z akcją jak Lee Child czy SA Cosby. Czytelnik nie ma czasu na oddech, a tym bardziej na zainteresowanie się postaciami drugoplanowymi, w większości płaskimi i stereotypowymi.

Jest tu wyjątek przez ogromne Wu – Preston Holt, mentor Geralta. To postać taka że ho ho, nakreślona z rozmachem przypominającym najlepsze strony klasycznej sagi. Nie upierałbym się zresztą przy tej „drugoplanowości”, w finale dowiadujemy się, że Holt był w pewnym sensie obecny nawet tam gdzie pozornie go nie było wcale.

Mamy tu znowu problem continuity. Jeśli Holt odegrał taką rolę w życiu Geralta, to czemu nigdy o nim potem nie wspomina? Byłoby naturalne, gdyby – szkoląc Ciri – powiedział coś typu „tej finty nauczył mnie pewien wielki człowiek…”.

Dorobienie fanowskiej teorii jest proste. Geralt myśli o Holcie nieustannie, ale ponieważ te wspomnienia są raczej boleśnie, woli o nim nie mówić. Nawet gdy dosłownie cytuje jego słowa.

Pociągnąłbym tę teorię dalej. Holt – zauważcie – parokrotnie zwraca się do Geralta tak, jak pisarz mógłby się zwrócić do swojej postaci. Na samym początku poucza go, by się nie wypowiadał jak prostak („no weź!”) – potem przykładów jest więcej. Może jest to więc alegoryczne podsumowanie przez Mistrza własnych czterech dekad z wiedźminem?

Pozostałe postacie są takie płaskie, bo Geralt jest w tej opowieści jeszcze młody a durny. Czytelnik nie odczuwa gravitas, bo nie odczuwa jej sam Geralt. Uczestniczy w cudzych dramatach, ale ich nie rozumie. Szuka w nich tylko pretekstu by znów łyknąć eliksir i pomachać mieczem. Dla niego miłość jest czymś co można kupić w zamtuzie, a kreski na mapie są ciekawostką dla akademików z Oksenfurtu.

Jak szalony fan przekonany, że idol śpiewa wyłącznie dla niego, widzę też tutaj alegorię swoich czterech dekad z „Wiedźminem”. Kiedy wyszło pierwsze opowiadanie miałem, muj borze, 17 lat. Byłem młody i głupi, a wszystkie przygody były przede mną.

Teraz jestem stary i głupi, a wszystkie przygody są za mną. Identyfikuję się więc bardziej z Holtem niż z Geraltem. Gdybyśmy śledzili tę opowieść oczami Prestona, byłyby gravitas, katharsis, mimesis, serek feta i ouzo do popicia. A tak, to z wszystkich greckich wynalazków mamy tylko agon, bo tylko tyle młody Geralt ma w głowie. Stąd wrażenie, że to gra zaliczona na speedrunie.

Oto moja fanowska teoria – sprowadzająca się do tego, o czym mówiłem na początku: że fajne, ale szkoda że takie krótkie. PT Dyskutantów na koniec uprasza się o unikanie nieoznaczonych spojlerów.

Now Playing (203)

Na poważne tematy i tak nic mądrego nie wymyślimy, proponuję więc wrócić do kategorii „plejlista”. Jak pisałem, kolekcjonuję muzykę taneczną z lat 70., 80. i 90.. Czas na bieda-teoryjkę wyjaśniającą, co tak szczególnego jest w tych trzech dekadach.

Warta rozważenia jest oczywiście hipoteza zerowa: nie ma nic, to zwykła nostalgia za dzieciństwem i młodością. Nie mogę jej odrzucić, ale mam słaby argument przeciw: jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów na piosenki nagrane przed ich urodzeniem. Zresztą wszyscy znamy fale nagłego zainteresowania Abbą, Kate Bush czy A-ha wśród Dzisiejszej Młodzieży, za sprawą takiej czy innej popkulturowej przypominajki.

Kalendarzowe granice są jak zwykle umowne. Zdarza mi się puścić piosenkę formalnie z lat 60., która jednak brzmi jakby była już z następnej dekady (typowy przykład – Sam & Dave „Soul Man”). Tym ciekawsza wydaje mi się próba zdefiniowania co to znaczy „jakby z następnej dekady”.

W latach 60. ludzkość powoli oswajała się z koncepcją „tańczenia do muzyki z płyt”. Na początku dekady każdy nawet umiarkowanie szanujący się lokal musiał mieć zespół grający na żywo, pod koniec lokale zwane „discotheque” zaczynały się robić modne (choć nigdy tak do końca nie wyparły koncepcji „Jede Abend Live Music”).

Tej ewolucji towarzyszyły zmiany zachowania publiczności. Przez stulecia taniec był czynnością wysoce sformalizowaną, a te wymogi często oznaczały, że bez partnera nie mamy czego szukać na parkiecie.

W dyskotekach pojawiły się kroki typu „two step” czy „hustle”, w którym partner jest wskazany, ale niekonieczny, a formalne wymogi były tak rozluźlione, że wyewoluowało to do fristajla. Że przypomnę hymn tamtej epoki, „Łakamakafą”.

Im więcej swobody miała publiczność, tym sztywniejsza robiła się sama muzyka. Każdy hicior po 1970 na przykład określone tempo, dajmy na to 128 bpm. Współczesna konsola to automatycznie wyświetla, a analogowi didżeje je sobie wypisywali na kopertach płyt dla ułatwienia miksowania.

Tymczasem jeśli sobie z didżejskiego oprogramowania puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy że te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.

Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe. Robili tak choćby Bitelsi. Pod koniec dekady wyłaniają się z tego dwie osobne ścieżki ewolucji: rock grany do tańca (a więc konserwatywny w kwestiach rytmu i harmonii) i rock progresywny do słuchania.

Brak mi wiedzy muzycznej, zapewne piszę więc jakieś głupoty – i będę wdzięczny za destruktywną krytykę, zawsze miło się czegoś dowiedzieć. Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować. Albo ci, albo tamci. Narastający konserwatyzm muzyki tanecznej był odbiciem coraz luźniejszych obyczajów na densflorze.

To, co dziś zbiorczo nazywamy „disco”, było spotkaniem odmiennych tradycji muzycznych. Abba wywodziła się z ruchu „svenska dansband”, Farian i Moroder z niemieckiej „Schlagermusik”, Bee Gees i ELO uważali siebie za rockmanów, amerykańskie gwiazdy grały soul i funky.

Gdybyśmy puścili dziś to, co ci sami muzycy nagrywali kilka lat wcześniej, densflor opustoszeje. Mało kto chce tańczyć do WCZESNYCH Bee Geesów. To kolejny argument za tym, że w latach 1970. następuje jakaś przemiana.

Dyskoteka sprowadziła te różne nurty do wspólnego mianownika maksymalnej prostoty rytmiczno-aranżacyjnej. 4/4, dur/mol, okolice 125 bpm. Dobrze to pokazuje kurczący się skład i upraszczanie kolejnych przebojów ELO. W latach 80. okazało się, że to wszystko można zagrać na jednym keyboardzie, a w latach 90. pełna cyfryzacja sprawiła, że zatarły się same pojęcia „instrumentu” czy „piosenki”.

Stąd górna cezura. Po 2000 muzyka zaczyna lecieć już nawet nie z cedeka, tylko z laptopa. A ten i Pendereckiego może nam przerobić na C-dur i 125 bpm oraz dobrać housowy beat do tego.

Ludzie faktycznie zaczęli robić takie przeróbki, stąd moda na mashupy, a potem electroswing czy jazzowe przeróbki Technotronic. To już jednak wykracza poza temat notki.
Moja teza jest więc taka, że okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej, zakończonego pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim. W zalewie strukturalnej prostoty lubimy takie oldskulowe mini-komplikacje jak żywe smyczki, analogowy syntezator czy funkujący bas – stąd nostalgia.

To moja teoria na temat tych trzech dekad, raz jeszcze zapraszam do dyskusji. A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, że w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, że nawet oni nie wolą Aryjczyka).

D’Agostino coverował hity z lat 80. takie jak „You Spin Me Round” albo „Riddle” i jego przeróbki dobrze pokazują tendencje do upraszczania. Gigi kasuje wszelkie solówki i sprowadza rytm do najprostszego „umcyk umcyk”.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „L’amour tououjrs” myślałem, że to przeróbka jakiejś arii. Zakładałem, że to jakiś zsamplowany operowy Enrico Palazzo – tym bardziej, że nazwiska wokalisty nie ma na płycie.

Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, że to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, że jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.

A nie żeby tych sukcesów miał zbyt wiele. Ze strony wynika, że jego ostatni publiczny występ miał miejsce w 2019 w Nowym Jorku, w prestiżowej hali „Pub u Joego”. Poza tym już tylko czasem lajfuje z domu.

Jak wiecie, uwielbiam takie tematy, więc gdy dziś tego słucham, myślę o sytuacji faceta w Tym Wieku, kiedy już wiadomo, że co się miało osiągnąć, to się osiągnęło. Dwudziestolatek jeszcze może marzyć, że dziś pub u Joego, jutro Madison Square Garden, ale sześćdziesięciolatek już wie, że dziś lajfuje z domu, jutro z domu opieki.

„L’amour toujours” królowało na listach przebojów w tych ostatnich chwilach, kiedy świat zmierzał w dobrym kierunku. Na całym świecie miały zapanować demokracja i prawa człowieka, można było wznieść za nie toast w restauracji „Windows on the World” na szczycie World Trade Center, a w cyfrowych nowinkach widzieliśmy wolność, a nie zniewolenie.

„Gazeta Wyborcza” miała po kilkadziesiąt stron i milionowy nakład. I mało kto się spodziewał, że tak szybko to się wszystko rozpierniczy. W każdym razie ja na pewno nie.

Zdrada Zachodu

Fragment francuskiego drzewa decyzji

W Polityce piszę o tym, jak hasło „zdrady Zachodu” opisywane jest w różnych wersjach Wikipedii. W skrócie, pełne spektrum – od udawania że nie ma tematu (polska, niemiecka, włoska), poprzez „temat budzi kontrowersje” (angielska), aż po „oczywiście że jest temat” (hiszpańska, rumuńska).

Stąd od razu moje pierwsze „a wy jak myślicie”. Czy poza mocno już zdeaktualizowaną książką Jemielniaka, znacie jakieś poważne prace porównawcze? Wydaje mi się wdzięcznym tematem badawczym porównanie na serio, jak w różnych językach pisze się na tak kontrowersyjne tematy jak aborcja czy majonez.

Zgodnie z tradycją, że na blogu piszę na tematy zbyt żenujące jak na felieton, tutaj o zdradzie Zachodu napiszę na podstawie jeszcze bardziej tandetnego źródła. Czyli, ma się rozumieć, mechaniki „Hearts of Iron”.

Zacznę jednak od deklaracji serio. Temat jest moim zdaniem ważny i aktualny. „Czy nas znowu sprzedadzą Putinowi”, to jedno z tych pytań, od których zależy wszelka nasza przyszłość – także wybory z 2027, co do których niektórzy już wiedzą, że Nowa Lewica nie weźmie niewiernego Razem na listy.

W ujęciu historycznym to też jest ciekawe. Francuzi nie chcieli umierać za Pragę i Gdańsk, a dwa lata później ginęli w Belgii w znacznym stopniu z broni, którą Niemcy skonfiskowali podbitej Polsce i Czechosłowacji.

Z naszego punktu widzenia to było z ich strony samobójczo głupie. Przecież gdyby w 1938 wypowiedzieli wojnę Niemcom, wyszedłby z tego w najgorszym wypadku pat, ale nie Blitzkrieg. Sami by na tym wyszli dużo lepiej, a co dopiero my – w alternatywnej ścieżce bez Holokaustu i Katynia, którą usiłuję budować w tej grze.

Ale jak to wygląda z ich punktu widzenia? Oczywiście, człowieka Zachodu mogę tylko kosplejować, ale „Hearts of Iron” pozwala zrozumieć mechanizmy decyzji, a co za tym idzie, zadać sobie pytania co (i czy) dziś wygląda inaczej.

Otóż najfajniejsze w tej grze jest to, że w niej nie można grać „Zachodem jako takim”. To pewne novum. W gry symulujące 2WŚ gram od kiedy one w ogóle są (czyli od czasu ośmiobitowców).

W tamtych grach były zazwyczaj dwie-trzy strony (Axis, Allied, Soviet, Japan). Pasowało to do powojennej mitologii, w której każdy był albo neutralny, albo sojusznikiem jednej z tych stron. Historia Polski (ale także Chin, Finlandii, Rumunii, państw bałtyckich itd) była anomalią, stąd problem w jej pełnym przedstawianiu po obu stronach Żelaznej Kurtyny.

HOI4 zaczyna się w 1936, kiedy te sojusze jeszcze się nie rozstrzygnęły. Kraje alianckie jeszcze nie wiedzą, że nimi będą – na początku 1936 jest między nimi wiele sprzeczności.

Wiele małych państw wierzy, że uda im się utrzymać neutralność dzięki demonstracyjnej demilitaryzacji – jak Holandii czy Danii w I Wojnie Światowej. Niby czemu z nową wojną miałoby być inaczej?

Belgia odebrała bolesną nauczkę, że to nie musi zadziałać, więc z niechęcią patrzy na Francję. Linia Maginota to przecież pomysł na przeniesienie wojny na jej terytorium. W 1936 stara się więc dystansować od Francji, przymilać Niemcom, a jeśli jakiś inny sojusz – to z Wielką Brytanią.

W tej jednak wtedy jeszcze idea „continental commitment” jest kontrowersyjna. Nikt nie ma ochoty na wysłanie kolejnego pokolenia by gniło w okopach pod Verdun. Dominuje nadzieja, że nadchodzącą wojnę uda się rozstrzygnąć na wodzie i w powietrzu, po prostu odmawiając Niemcom dostępu do surowców.

Ta idea oczywiście bardzo się podoba w Belgii, ale we Francji już mniej, bo bez „continental commitment” Francja nie da rady Niemcom. Dlatego na początku 1936 jeszcze liczy na antyniemiecki sojusz z Mussolinim.

Z punktu widzenia Zachodu my tu na Wschodzie jesteśmy zbyt nieprzewidywalni. W 1936 jeszcze nie było wiadomo, czy Polska i Rumunia nie dołączą do Hitlera (mogło się nawet wydawać, że Polska zrobi to szybciej, bo Rumunia całą swoją tożsamość budowała wtedy na byciu „małą Francją”).

W dodatku jesteśmy skłóceni, więc oczywiście mój ukochany sojusz polsko-czesko-rumuński sprzymierzony z Francją nie wchodzi w grę. W HOI4 coraz ciężej go stworzyć (od pewnego czasu mechanika gry sztucznie go blokuje), a historycznie w ogóle jest wykluczony. Stawiając na jedno z tych dziwnych nowych państw Anglia i Francja psułyby sobie relacje z pozostałymi.

Jakie z tego dla nas wynikają nauki historii od mgr Wita? Że to, co my postrzegamy jako „zdradę Zachodu”, brało się tak naprawdę z dwóch czynników.

Pierwszy to konflikty między krajami Zachodu. Powstanie Osi Hitler – Mussolini było nieprzewidzianym skutkiem ubocznym rywalizacji anglo-francuskiej. I dopiero jej powstanie wymusiło ponowne zjednoczenie dawnych aliantów z pierwszej światówki (częściowe, bo aż do 1945 mieli odmienne pomysły na powojenny ład, co elegancko rozgrywał Stalin).

Drugim czynnikiem był brak zaufania do nas. Zachód w 1936 był skłócony, ale Wschód to wtedy jedna wielka zimna wojna w wielokącie wileńsko – zaolzio – komarno – dobrudżańskim (periodycznie eskalująca do strzelanin i zamachów).

No i teraz pytanie, od którego zależy nasza przyszłość: czy to się może powtórzyć? Tworząc podwaliny Unii i NATO, Ojcowie Założyciele wyciągnęli wnioski i zbudowali te instytucje tak, żeby konflikt między państwami członkowskimi był jak najmniej prawdopodobny.

Nie jest jednak niemożliwy, a historia pokazuje, że gdy do niego dojdzie – np. między Grecją a Turcją – te instytucje są zasadniczo bezradne. Mogą tylko udzielać azylu uchodźcom.

Czy my – kraje naszego regionu – jesteśmy dziś bardziej przewidywalni i mniej skłóceni? Hm. Bardzo hm.

Straszliwą głupotą ze strony naszej prawicy wydaje mi się ta ich ciągła nadzieja, że Unia się rozpadnie. Na szczęście od 20 lat te ich nadzieje (że Le Pen, że Farage, że AfD) ciągle się nie spełniają, ale to są przecież marzenia karpia o Wigilii.

Czy zjednoczony Zachód nas sprzeda Putinowi – może tak, może nie. Ale rozpadnięty sprzeda nas już na pewno, bo takie „sprzedaże” historycznie brały się właśnie z braku jedności (automatycznie uruchamia licytację „kto da więcej”).

Magister Wit wyjaśnia nam także, czemu każdy lider naszego regionu, który ucieleśnia pisowskie marzenia o „wstawaniu z kolan” – obecnie są to Fico i Orban – natychmiast wdziewa onuce. Po prostu w tym regionie nie można grać solo, wszelkie próby są efemeryczne.

Ogólne wnioski są więc niewesołe. Oba czynniki „zdrady zachodu” mogą zaistnieć ponownie, częściowo już się materializują. Ewentualna wygrana Trumpa potężnie to przyśpieszy.

I wtedy Zachód nas zdradzi ponownie. Nie na zasadzie świadomej decyzji „a gdyby tak zdradzić Europę Wschodnią?”, tylko tak jak 90 lat temu, z powodu ogólnego niedogadania.

Z ktorej jestes frakcji?

Na niszowym blogu nie można nie odnotować rozpadu niszowej partii Razem. Wreszcie się o coś będziemy mogli pokłócić, więc niechaj PT zaglądający tu pisowcy szybko biegną do Żabki po popkorn.

Jeśli dobrze rozumiem sytuację, partia zmierzała w kierunku odejścia z klubu Lewicy. Uprzedzając ten krok, jej parlamentarzystki ogłosiły odejście z partii (i pozostanie w klubie).

Razem w Sejmie reprezentowane więc będzie przez nieliczne grono, w którym – jeśli dobrze rozumiem – pozostaną Zandberg, Stożek, Zawisza i Konieczny. Dotychczasowych wyborców Razem czeka więc wybór jak przy rozwodzie rodziców – czy bardziej kochasz mamusia czy tatusię?

Zacznę oczywiście od autodeklaracji, w końcu po to piszę tę notkę. Jestem #teamzandberg. Tak zwana „sprawczość” lewicy w tej koalicji i tak jest symboliczna, czuję się zmęczony świeceniem oczami za kolejne decyzje Tuska.

Nie jestem oczywiście zwolennikiem PiS, Platforma to dalej dla mnie moje ulubione mniejsze zło, w drugiej turze wyborów prezydenckich oczywiście poprę dowolnego Antypisa, choćby i Hołownię. Moje niezadowolenie z koalicji 13 grudnia bierze się z tego, że skręca w prawo, w stronę bycia Pisem light (tylko 2 kalorie).

Odejście posłów Razem nie oznacza jednak powrotu PiS do władzy. Koalicja dalej będzie miała swoje 231 szabel. Jajako zwolennik lewicy nie widzę więc powodów dla dalszego robienia dobrej miny do złej gry. Czy to będzie oznaczać definitywny koniec mojej ulubionej partii? Nie wiem.

Wiem za to, że do następnych wyborów w 2027 mamy gwarantowanego przynajmniej jednego czarnego łabędzia w polityce (a zapewne znacznie więcej). I tak wydarzy się jakieś Wielkie Nieoczekiwane Wydarzenie, wywołujące przetasowanie jeszcze w obecnym Sejmie. W polityce możliwe są przecież ponowne zejścia, czyli w grę wchodzi odpowiedź, której dziecko w takiej sytuacji udzieliłoby najchętniej („a nie możecie się po pogodzić?”). W ramach pełnoskalowej wojny z Rosją i tak powstanie przecież Rząd Zgody Narodowej.

Jeśli lewica w wyborach prezydenckich wystawi Dziemianowicz-Bąk, ma ona oczywiście mój głos w pierwszej turze (w drugiej – teoretycznie – tym bardziej). Wiem że członkowie Razem mają jej za złe to, że kiedyś ich „zdradziła”, ale jajako prosty wyborca nie mam o to żalu, za to każdy kto do lewicy trafił z tego klucza budzi u mnie więcej sympatii niż ktoś, kto trafił z SLD czy od Palikota (serio, jak głupim trzeba być żeby zaufać Palikotowi?).

Ewentualny dobry wynik ADB może być pierwszym „czarnym łabędziem”. Ale (przewidywalnie) zły też nie będzie końcem świata. Byle tylko nie wystawili tego pana, co to zasłynął spamowaniem schroniskami dla źwieziątek, spam o źwieziątkach hejtuję chyba nawet bardziej niż Palikota, w takiej sytuacji już w pierwszej turze głosowałbym na Trzaskownię.

To tyle moich deklaracji. Planów wychodzących poza 2025 po prostu jeszcze nie mam. A jak u Was? #Teambiejat, #teambiedroń, #teamczarzasty, #teammatysiak? Tylko grzecznie i kulturalnie, żeby lurkający prawacy się nie zadławili popokornem…

Mobbing w rytmie kung fu

Kung Fu (1979), reż. Janusz Kijowski

Im jestem starszy, tym bardziej doceniam kino moralnego niepokoju. W młodości uważałem je za fenomen czysto PRL-owski, teraz widzę tam uniwersalne mechanizmy.

W tych filmach grała garstka aktorów, wcielających się w zestaw stereotypowych postaci. Byli to głównie stereotypowi inteligenci – Cynik, Idealista, Mater Dolorosa, Imprezowiczka. Klasa ludowa była na drugim planie, też sprowadzona do stereotypów: Cham, Ofiara, Sól Tej Ziemi.

Aktorzy zamieniali się rolami, czasem dekonstruując swoją kreację z poprzedniego filmu. Nie można było zakładać, że ktoś jest postacią pozytywną tylko dlatego, że gra ich Komorowska czy Zapasiewicz. Plot twist często polegał na tym, że rzekomy idealista okazywał się cynicznym manipulatorem.

Polecam „Kung Fu” Kijowskiego z 1979. Warszawski ściślak doceni kapitalne rozegranie schodów Politechniki!

Na początku czwórka studentów rozgrywa na tych schodach dramat – Idealista #1 (Olbrychski) uderzył docenta za molestowanie koleżanki, koleżanka (Teresa Sawicka) informuje że właśnie z Imprezowiczki zmienia się w Mater Dolorosa, Idealista #2 (Fronczewski) chce wystąpić w obronie kolegi a Cynik (Seweryn) proponuje strategię obrony, która może ocaliłaby Olbrychskiego, ale sankcjonując bezkarność obleśnego docenta.

Bohaterowie spotykają się po 10 latach. Z dialogów wynika, że wtedy w 1968 odrzucili propozycję Cynika. Ale oto historia zdaje się powtarzać. Idealista#2 pada ofiarą prowokacji sitwy, z którą zadarł – podsunęli mu Chama (Zdzisław Kuźniar), który swoim Chamstwem sprowokował pana inżyniera do rękoczynów, dając sitwie pretekst do dyscyplinarki.

Cynik znów ma plan jak uratować przyjaciół. Idealiści tym razem współpracują. Udaje się aż za dobrze.

Przyjaciele celebrują zwycięstwo na domówce. Uczestniczy w niej ich trener kung fu, więc w pijackim gwarze pojawia się tytułowy temat.

Cynik doznaje epifanii, że jego przyjaciele są być może bardziej cyniczni od niego – tylko są dość mądrzy by to ukrywać. Szczery cynik to przecież dupa nie cynik.

Paczka przyjaciół właśnie zmieniła się w sitwę. Gdy Seweryn o tym mówi, Mater Dolorosa, która znów stała się Imprezowiczką, dogaduje mu – „i dlatego nic ci w życiu nie wyszło”. Ugodzony w samą szczepionkę Seweryn woła „cała sala tańczy kung fu” i wdaje się w chaotyczny taniec (na skrinie)

Oglądany dzisiaj, ten film wydaje się proroczym ostrzeżeniem, że kiedy pokolenie 1968 dojdzie do władzy stanie się sitwą, może nawet gorszą od poprzednich. Wskazuje mechanizm – bohaterowie często mówią, że mają tak wielu wrogów, że muszą się wspierać choćby nie-wiadomo-co.

Ostatnim ciosem kung-fu tego pokolenia jawi mi się list boomerów w obronie zwolnionej za mobbing Marii Anny Potockiej. „Co z tego, że mobbowała, ale przecież Zasługi!”. Hu-ha!

Czy następne pokolenia są inne? W końcu wśród moich rówieśników (i młodszych) można wskazać podobne mechanizmy w rodzaju chwalenia sobie nawzajem książek.

Nie wiem czy ktoś to badał socjologicznie – i będę wdzięczny za polecajki lekturowe – ale chodzi mi po głowie pewne kryterium. WIEM, bo życie mnie parę razy stawiało przed taką próbą, że kiedy mój kolega okazuje się mobberem czy molestatorem nie bronię go, tylko zrywam koleżeństwo (i pewnie dlatego niczego w życiu nie osiągnąłem, kiai!).

Nawiązując do powiedzonka, że z „kimś można konie kraść” zaryzykowałbym, że każdy ma jakiś próg. Ten od przysłowiowych koni wybaczy koledze zabór mienia o znacznej wartości, ale przecież nie morderstwo.

Taki próg można skwantyfikować, na przykład od 0 do 5, gdzie zero to Robespierre, a pięć to mafia. Cztery to „kradzież koni”, trzy – lżejsze przestępstwa, dwa – wykroczenia.

Siebie oceniłbym na jedynkę. Przymknę oko na drobne grzeszki typu „victimless crime” – posiadanie grama na własny użytek, spiracenie serialu albo jazda rowerem z zero cztery. Ale z kryciem mobbingu proszę na mnie nie liczyć.

Sitwy mogą tworzyć tylko ludzie co najmniej trójkowi. Tacy co to gwałt komentują per „No cóż, kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech rzuci pierwszy kamień…”.

To oczywiście cytat z Ziemkiewicza, który ma obsesję na punkcie tropienia Układu, uber-mega-sitwy rządzącej Polską. Zaryzykowałbym tezę, że ludzie odruchowo zakładają, że inni mają równie wysoki próg. Czyli jak ktoś by krył kolegę, który „wykorzystał nietrzeźwą”, to inni też.

To ich skazuje na błędne diagnozy i prognozy. W tej sprawie nie mogą zrozumieć, że jedni dziennikarze „Wyborczej” demaskują mobberkę, inni jej bronią. Po każdym środowisku oczekują, że będzie monolitem. A gdy nie jest, wymyślają coraz bardziej wariackie teorie spiskowe, mające wyjaśnić – powiedzmy – „co chcą przykryć Palikotem” (pewnie te tysiące ofiar śmiertelnych powodzi?).

Co najważniejsze, nie rozumieją, że większość ludzi ma jakieś gusty i poglądy niezależnie od powiązań towarzyskich. Wydaje im się, że chwalimy Żulczyka i Tokarczuk, bo ich promuje sitwa – więc kiedy sami obejmą władzę, zaczną promować Wildsteina i Tomczyka i presto.

Próbowali przez osiem lat, nie wyszło. Jak buldog z dowcipu, pewnie do dziś nie rozumieją czemu. Ale zostawmy ich już.

Wydaje mi się, że te postawy są testowalne naukowo. Żyjących ludzi można by kwantyfikować na podstawie ankiety typu „co z tej listy uznałbyś za powód do zerwania koleżeństwa” – wycięcie filtra z diesla? handel mefedronem? gwałt ze szczególnym okrucieństwem? plagiat doktoratu? nielegalne wyścigi po mieście?

Postawy postaci historycznych można by z kolei kalibrować na podstawie środowiskowych kontrowersji typu Iredyński / Polański / Krollop / Maleszka. Przecież nigdy nie było tak, że wszyscy potępiali gwałt albo że wszyscy wybaczali współpracę z SB.

Wracając do tematyki pokoleniowej – mam intuicyjną hipotezę, że najwyższe średnie progi „wybaczalności koledze” przypadną rzeczywiście pokoleniu boomerów. Z memuarystyki i epistolografii wiemy, że w pokoleniu ich rodziców zrywano znajomości z powodów, które dziś mogą się wydawać niewarte tego (np. rozwód). Używano wtedy pojęcia „zachowania niehonorowego”, czyli niekoniecznie zabronionego formalno-prawnie, ale dyskwalifikującego towarzysko. Boomerzy unieważnili to pojęcie, częściowo słusznie widząc w nim nietolerancję.

Po latach jednak widać, że zakazy formalne i nieformalne są niezbędne by chronić najsłabszych. Jeśli „zabronimy zabraniać”, otrzymamy tyranię Bogatych, Sławnych, Zasłużonych, Ustosunkowanych i Kierujących. Damy im carte blanche na gwałt, mobbing, defraudację. Czyli wejdziemy w lata 80. na Zachodzie oraz lata 90. w Polsce.

Doświadczenia tych dekad sprawiły, że następne pokolenia, od mojego poczynając, znów zaczęły ten próg obniżać. To oczywiście tylko moja hipoteza, którą warto by zbadać – ale to by tłumaczyło czemu boomerzy boją się „cancel culture”. To po prostu powrót „zdolności honorowej” pod innym szyldem.

W moich oczach mobber czy molestator po prostu ją traci. Nie czekam na wyrok, bo wiem z doświadczenia, że w takich sprawach wyrok jest rzadkością. Ja nie jestem sądem, a zerwanie znajomości ze mną to nie jest kara (powiedziałbym raczej że wprost przeciwnie).

Nie upieram się przy skali 0-5, być może wynajduję tu Amerykę w konserwach i od dawna jest w użyciu jakaś fachowa, ale upieram się przy potrzebie gradacji. Zerojedynkowość to narzędzie sitwiarzy – jedni mówią, że układ kontroluje wszystko, a więc wszystkie konkursy są ustawione, wszystkie recenzje skłamane, wszystkie hierarchie fałszywe. A potem próbują je zastąpić własnymi, z góry obmyślonymi jako sitwa.

Drudzy z kolei niby bronią Wartości, ale de facto wychodzi im panświnizm. Mówią: zasługi Saville’a, Weinsteina, Gulbinowicza, Krollopa dla Filantropiji, Monarchii, Opozycji, Kultury, Dziedzictwa i Kościoła są tak ogromne, że nie ośmielaj się krytykować Wielkich, ty motłochu co to niczego nie osiągnął w życiu, bo nie było procesu, gdzie domniemanie niewinności, wszystko nieprawda, to się nigdy nie wydarzyło, a poza tym sama mu weszła do łóżka, to było tylko „daj ciumka”, rowerzysta wymusił pierwszeństwo, szef musi czasem podnieść głos, a zresztą wy też nie jesteście bez grzechu.

Potrzeba jakiejś gradacji by móc odpowiedzieć „no jasne że z grzechami, ale nie tego kalibru”. Inaczej wiecznie będziemy dostawać ciosy kung-fu od obu stron, unisono zabraniających nam powiedzieć, że mobberów trzeba zwalniać.

Teroz grane (202)


Dawno temu w odległej galaktyce u zarania bloga po raz pierwszy napisałem o legendarnym spacerze Davida Bowie po depresyjnych okolicach Dworca Gdańskiego, który zaowocował pozbawioną tekstu piosenką o strasznym miejscu o nazwie „Warszawa”. Piosenka trochę przypomina muzykę ludową, stąd popularna wówczas hipoteza, że Bowie przypadkiem kupił jakąś płytę i się zainspirował.

Ale jaką? Gdzie? To zależało od tego, dokąd skręcił po wyjściu z dworca – w stronę Żoliborza czy w stronę Śródmieścia. Dominowała ta pierwsza hipoteza (choć o ile dobrze pamiętam, kol. Marek Krukowski sugerował Śródmieście – gdzie stosunkowo blisko Bowie natrafiłby na ówczesny sklep muzyczny na dzisiejszego Andersa).

W stronę centrum zobaczyłby głównie pustkowia po ruinach getta, zajęte raczej zniechęcającą architekturą parkingowo-magazynowo-barakową. Nie było hotelu Ibis, biurowca Intraco, apartamentowców Inflancka.

W stronę Żoliborza linia pierwszych zabudowań była mniej więcej tam gdzie teraz. Bowie mógł nawet błędnie uznać, że to jest Śródmieście, którego sercem wydawałby mu się Plac Komuny Paryskiej. Tam był empik (dziś Rossman) oraz księgarnia Domu Książki (dziś kebab).

Dziś wiemy o tym dużo więcej – co się da ustalić, to ustalił mój kolega z „Polityki”, Bartek Chaciński. Wiadomo więc, że to utwór „Helokanie” i jedyna płyta, która go wówczas zawierała to „Śląsk. The Polish Song and Dance Ensemble vol. 2” (nr katalogowy Muza SX 0183) z roku 1964. To jej okładkę widzimy na jutubce.

Mam jednak wątpliwości. Z ustaleń Bartka wynika, że postój Bowiego trwał 42 minuty. Musiałby w obcym sobie mieście ruszyć sprintem, zgarnąć pierwszą z brzegu płytę i wrócić tuż przed odjazdem. Nierealne.

Bartek sugeruje taksówkę. Ale na postoju na dworcu stała wtedy kolejka pasażerów, a nie kolejka samochodów. Poza tym co miał powiedzieć kierowcy, zapewne nieznającemu angielskiego: „quick, to the nearest record store”? „Tego co szanowny pan zamawiał to ja nie mam, ale może być Lala albo Buba”.

Płyta sprzed 9 lat nie byłaby tak eksponowana, żeby mu się nawinęła jako „pierwsza z brzegu”. Raczej nie byłoby jej już w ogóle w sprzedaży – za komuny podobnie jak dzisiaj, poza evergreenami typu Lenin czy papież, niewiele było tytułów w ciągłej sprzedaży.

Moja hipoteza: niczego wtedy nie kupił. Nie ma przecież żadnych dowodów że cokolwiek.

Znacznie później w Berlinie albo Paryżu, gdzie przecież były polskie ośrodki kultury, ktoś jemu (albo on sam sobie) kupił w prezencie inne wydanie, jubileuszowe i szykowane jako „prezentowe”, „The Polish Song And Dance Ensemble 25 lat vol 9” (SX 1781). Nie ukrywam, że twierdzę tak przede wszystkim dlatego, że sam je mam.

Było szykowane na prezent (niechciane prezenty to skarb dzisiejszych kolekcjonerów winyli!), z kiczowatymi złocistymi zdobieniami, oraz bardzo dziwnym okolicznościowym tekstem. Wyobrażam sobie, że ktoś to mógł dać Bowiemu ze słowami „yo dawg, I heard you like Poland…”.

Poza powyższym mam taki argument, że jak przystało na wydanie „prezentowe”, jest tu okolicznościowy tekst, napisany po polsku przez Celestyna Kwietnia i przetłumaczony na angielski przez Ludwika Wiewiórkowskiego. Tekst w kilku momentach robi „łodafaka?” niewtajemniczonemu czytelnikowi.

Wyguglałem, że Celestyn Kwiecień był śląskim działaczem literackim, który sam pisywał niewiele. W dzieciństwie mogłem czytać jego książkę „Od papirusu do bibliobusu”.

Sam czasem pisuję coś okolicznościowego, więc jestem zdumiony tym co zrobił mój kolega po fachu. Nie wiadomo dlaczego dwukrotnie przywołuje Gustawa Morcinka, literata który wystąpił z wnioskiem o przemianowanie Katowic na Stalinogród, czym zasłużył sobie na wieczny dopisek „słusznie zapomnianego”.

Cały tekst jest utrzymany w klimacie dowcipno-agresywnym, który źle wygląda w zbyt dosłownym przekładzie. Wynika z niego, że zespół Śląsk zajmował się przez te 25 lat głównie wojną z Warszawą, W 1954 „hass (sic!) enruptured Warsaw”, a potem ponownie „took Warsaw by storm … the Varsoviens were dumbfounded”, i tak dalej.

Oficjalna nazwa to „The State Song and Dance Company”, ale nikt tak nie mówi – Kwiecień nie wiedzieć czemu zaczyna od tej ciekawostki (na okładce nazwa to The Polish Song and Dance Ensemble). Zaleca nazwę „The Sunny Republic”, wymyśloną przez Gustawa Morcinka.

Cóż u diabła z tym Morcinkiem, jak powiada stary Fredro? Sztabem bojowym Słonecznej Republiki jest „The Koszęcin Castle”. W finale autor wyraża „pewność” że „boys and girls from Koszęcin (…) will go on winning hearts and continents”.

Zgaduję, że Celestyn Kwiecień chciał sparodiować język ówczesnej propagandy. Dla mnie po latach to jest słabo czytelne, a co dopiero dla Anglika czytającego przekład. Jako kolega po fachu uważam to za błąd warsztatowy: tekst jubileuszowy powinien być o jubilacie, nie o autorze czy o Gustawie Morcinku.

Moja hipoteza wyjaśnia czemu choć inspiracją była płyta „Śląska”, Bowie nie zatytułował swojej piosenki, dajmy na to, Bytom albo Chorzów. To jedyne (!) miasto wymienione w tym tekście (w pewnym sensie jest Cieszyn, ale jako „mountain region of”, więc Bowie mógł pomyśleć że to pasmo górskie). Warszawa jest pięć razy, Stalinogród wcale.

Anglik po przeczytaniu tego tekstu mógł się spodziewać różnych rzeczy (mi się to kojarzy dystopijną zabawą a la Laibach, z totalitarną organizacją z siedzibą w Castle Koszęcin). No ale nie „Helokania”, które walnęło go od razu po odpaleniu płyty lub kasety (CX-310).

Moja hipoteza ma zasadniczą wadę, że według Discogs płyta wyszła w 1977, a Bowie musiał ją dostać w 1976. Mam na to jednak easy-peezy ripostę – wierzyć w daty na Discogsie, to jak wierzyć że Palikot zwróci pieniądze. Na samej płycie nie ma żadnej daty, a prezentowo-jubileuszowe wydania często są robione z wyprzedzeniem.

Ale mogło oczywiście też być tak, że ekspres Moskwa-Paryż miał nieplanowany dłuższy postój z powodów technicznych. Dziś to nie do sprawdzenia. Bowie mógł mieć ze dwie godziny do zabicia, co by wystarczyło na leniwy spacer i rozmowę ze sprzedawcą, który mu wyciągnął spod lady osobistą rekomendację, vol. 2…

Sen chataskrajnika


Konsekwentnie nie mogę o niczym innym myśleć, więc wbrew własnym deklaracjom, chciałbym jednak zaprosić do wróżenia z fusów o tym, Jak Się To Wszystko Skończy. Zaglądającym tu do nas z przyszłości przypominam, że jeszcze nawet nie wiemy, kto wygra wybory prezydenckie w USA – więc mamy potężny czynnik niepewności.

Zaglądający od dawna wiedzą zaś, że wróżę nie tyle z fusów, co z rosyjskiej blogosfery – którą śledzę z niezdrową obsesją. Uważam ją za cenne źródło informacji oczywiście nie w takim sensie, że wszyscy tam piszą świętą prawdę tylko w takim, że zdradzają tendencje, nastroje, walki frakcyjne itd.

Sprawa śmierci „Ernesta i Gudwina” (o której pisałem na substacku) żyje tam do dziś. Trochę to przypomina sprawy Murza, Berega czy Prigożyna.

Na początku jest dużo smrodu i oburzenia. Potem jednak co przytomniejsi zauważają, że oficjalna linia władz jest taka, że żadnej sprawy nie ma i nie było (jak u Gogola: „wdowa sama się wychłostała”) i się dostosowują. Niedostosowani lądują w pierdlu albo na cmentarzu.

Tutaj linia władz (oficjalnie sankcjonowana przez samego Sołowiowa) jest taka, że nie było żadnej śmierci operatorów dronów, bo w tej jednostce nigdy nie było takich etatu dla operatorów dronów. Ernesta, Gudwina i pozostałych wysłano zaś w bezpiecznej misji na tereny kontrolowane przez Rosję, więc zginęli z głupoty („sami się wychłostali”).

Sołowiow po swojemu opluwa blogerów „nieprzystosowanych”, z okrzykami typu „a kto tobie, zdrajco, w ogóle daje przepustkę na front?”. Ktoś oczywiście daje i można się domyślać, że to ktoś równie wysoko ustosunkowany jak Sołowiow, ale z innej mafii.

Ci „nieprzystosowani” kontrują, że rosyjskie jednostki pełne są fikcyjnych etatów. Niejaki „Healer” pisał niedawno, że teoretycznie rosyjska armia nie ma też wsparcia medycznego, istniejący medycy są (formalnie) na innych etatach.

A żołnierze wysłani po ciała Ernesta i Gudwina też zginęli, więc jednak ten teren nie jest pod rosyjską kontrolą. Oficjalna wersja jest kłamstwem, ale wygra, jak to w Rosji (nikt tam się nie odważa kwestionować, że Prigożyn i Utkin zginęli „w wypadku”).

Wśród wszystkich frakcji furorę ostatnio robi esej niejakiej Żanny Walewskiej „Śpij, strano ogromnaja”. Nawiązując do hiciora Aleksandrowa, esej ten opisuje strategię władz, ujawnioną jakoby przez Rusłana Puchowa.

Władze otóż podobno od razu miały sobie uświadomić, że „specjalna operacja” nie poszła zgodnie z planem i nie ma szans na sukces. Dla ochrony stabilności zaczęto więc propagandowo usypiać społeczeństwo tak, żeby wojna toczyła się dla niego w równoległej rzeczywistości.

Po trzech latach usypiania Rosjanie są bardziej zdemobilizowani niż w pierwszych dniach wojny. To dlatego w magazynach amunicję układa się na stosie, to dlatego mieszkańcy Sudży nawet nie próbowali stawać oporu.

Przeciętny Rosjanin nie wierzy, że wojna może go bezpośrednio dotknąć aż do ostatniej sekundy życia. A że strana jest agromnaja, to mieszkaniec Riazania ciągle może sobie myśleć, że co go obchodzi jakiś Twer, on jest poza zasięgiem – aż mu na łeb spadną „odłamki zestrzelonego ukraińskiego drona”. Ale wtedy to samo pomyśli mieszkaniec Kazania.

Esej Walewskiej wywołuje różne reakcje. Jedni, chyba zgodnie z intencjami autorki mówią: w takim razie my musimy wziąć mobilizację na siebie! Tu się często pojawiają kombatanckie wspomnienia typu „jacy byliśmy osamotnieni gdy w 2014 szliśmy z Girkinem na Donbas”.

Drudzy z kolei przyznają rację Puchowowi. Największym zagrożeniem dla Rosji jest destabilizacja. Niejaki Czadajew pisze, że wielka Rosja dwukrotnie upadała w 1917 i 1991 pod wpływem wewnętrznych sprzeczności i już teraz dwa razy było blisko (podczas „przegrupowań” jesienią 2022 oraz puczu Prigożyna w 2023). Trzeci wstrząs może ją dobić.

Przyq okazji poznałem kolejne rosyjskie słowo, którego można używać po polsku: „chataskrajnik”, czyli osoba mówiąca „moja chata z kraja”. Izwienitie, takie mamy społeczeństwo – mówi Czadajew (za Puchowem).

Wszystkie te frakcje są krytyczne wobec władzy, choć z rożnych pozycji. Putin rzadko jest krytykowany wprost, zwykle eufemistycznie mówi się o „władzy”, ale przybywa wyjątków – np. Saponkow ironizował, że Ukraińcy powinni kochać Putina, bo ten ich nie traktuje tak jak Netaniahu Arabów. A przecież wystarczyłby jeden Iskander w ulicę Bankową…

Część „opozycyjnych” blogerów zdaje się marzyć o zastąpieniu Putina kimś bardziej „w stylu Netaniahu”. Ja z kolei z nadzieją myślę o tym, o czym Czadajew pisze z obawą: że trzeci wstrząs będzie już tym ostatnim. Upadek caratu i upadek ZSRR też przecież zaczęły się od spisku twardogłowych.

Oczywiście, ja z kolei boję się tego, na co on ma nadzieję. Że w końcu Zachód się zmęczy wspomaganiem Ukrainy i sam zaśnie, zanim Rosja się obudzi.

Na razie jednak to oni mają więcej obaw. Powtarzają plotki, że Ukraina „coś” szykuje na jesień, coś w rodzaju kolejnego Kurska, coś co definitywnie obali „zaufanie do władzy”. Obie frakcje powtarzają tę frazę, choć jedni widzą to „coś” w Briansku, inni na Krymie, inni w Biełgorodzie.

Pozostaje jak zwykle mieć nadzieję na to, czego oni się boją i bać się tego, na co oni mają nadzieję. Oraz zadać sakramentalne pytanie, A Wy Jak Myślicie?

Idealnie sferyczna krowa

Jak już wykryli czujni komcionauci, wychodzi moja nowa książka. Jest to po prostu popularnonaukowa książka o chemii, nie ma żadnego twistu, że „tak naprawdę to kryminał o nauczycielu chemii”.

Nie wiem jak zachęcać do lektury. Chemia to najnudniejszy przedmiot w szkole, co do tego się z każdym zgodzę.
Czy dałoby się o niej mówić ciekawiej? Pewnie tak, choć im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym więcej mam pokory powstrzymującej mnie przed radykalnymi pomysłami wywrócenia wszystkiego do góry nogami.

Jeśli czegoś się nauczyłem przez te lata, to że podstawa programowa próbuje nauczyć zbyt wiele, przez co naucza zbyt mało. W oświacie często stykamy się z paradoksalnym „mniej to więcej” – jeśli np. ucząc o wojnie przywalimy ucznia datami i nazwiskami, to on może i zaliczy sprawdzian na stówkę, ale dalej nie będzie wiedział kto z kim o co walczył). W szkolnej chemii jest tego wyjątkowo dużo.

Przykład pars pro toto: orbitale. TEORETYCZNIE każdy maturzysta powinien umieć rozpisać konfigurację elektronową dowolnego atomu do wapnia.

Zostawmy na boku pytanie, ilu spośród PT Komcionautów faktycznie to potrafi. Ale warto zadać pytanie „po cholerę”. Ta wiedza się nie przyda w życiu nikomu, nawet zawodowemu chemikowi (poza kilkoma wąskimi specjalnościami).

Gdybym był osobą decyzyjną, dążyłbym raczej do zadbania o to, żeby każdy maturzysta wiedział, że są JAKIEŚ orbitale i skąd się biorą i dlaczego na każdym z nich jest miejsce akurat dla dokładnie dwóch elektronów. Szkoła próbuje przekazać zbyt wiele i w efekcie często nie przekazuje tego minimum.

Dydaktykiem czuję się jednak początkującym, w dodatku: z roku na rok coraz bardziej początkującym. Co roku tę samą lekcję staram się poprowadzić lepiej niż rok temu (i rumienię się na myśl o tym, jakie głupoty gadałem na początku). Ciągle się uczę jak uczyć. Nie zamierzam więc pouczać innych nauczycieli.

Czy umiem pisać, to inna sprawa. Tak w każdym razie zdają się uważać wydawcy, którzy zamawiają u mnie różne rzeczy. Np. popularnonaukową książkę o chemii (jak zwykle to nie był mój pomysł).

Reklamować ją wśród czytelników bloga jest mi wyjątkowo głupio, bo zakładam, że większość z Was uważała w szkole, więc to wszystko wiecie. A druga część się tym nie interesuje i nic tego nie zmieni. Obawiam się więc, że każdego z Was ta książka znudzi, acz z różnych powodów.

Sam najwięcej radości miałem pisząc część, która jest na samym końcu (żeby czytelnik nie odpadł w pierwszym rozdziale). Próbuję tam WYJAŚNIĆ o co chodzi w chemii kwantowej, czyli m.in. skąd się biorą te orbitale oraz w ogóle wiązania chemiczne, a więc cała chemia.

Żeby wytłumaczyć równanie Schroedingera, trzeba wytłumaczyć co to hamiltonian. A więc trzeba powiedzieć co to operator (i tu już wylatujemy poza matematykę szkoły średniej).

Jak mi to wyszło, oddam się osądowi PT Komcionautów. Przy czym starałem się tak pisać książkę, żeby dało się z niej zrobić audiobook (wyobrażając sobie młodego czytelnika, który usiłuje wyjść z zagrożenia pakując na siłowni w słuchawkach), w związku z tym wzorów matematycznych i chemicznych jest tu tyle, żeby lektor nie dostał czkawki.

Moje wywody o kwantach (i nie tylko!) zgodził się zilustrować sam Bartosz Minkiewicz. Słuchacze audiobooka więc tego nie docenią, ale czytelnicy papierowi będą mieć piękne ilustracje przedstawiające „model idealnie sferycznej krowy” a także „dyskretne i zdegenerowane widmo operatora”.

Starałem się te pojęcia WYJAŚNIĆ. Typowe popularnonaukowe teksty o kwantach często przywalają czytelnika ciekawostkami o kocie, kolapsie, nieoznaczoności itd., z czego nie układa się spójna wiedza – a co gorsza czasem zostaje pseudowiedza negatywna (gdzieś przez fandomowych znajomych znajomych natknąłem się na początkującego pisarza sf, który jest przekonany, że astrologia ma uzasadnienie kwantowe, bo panie dziejaszku fale grawitacyjne – usłyszał to na jutubie).

No to u mnie tego nie ma, ale czy mi się udało to WYTŁUMACZYĆ, jako się rzekło, nie wiem. Jest za to jeden sposób by sprawdzić…