Pluskwamperfektum

Tę blogonotkę piszę w myślach od lat, a jednak jak przyszło co do czego, mam w głowie pustkę. Otoż ukazał się mój ostatni felieton.

Będę pewnie jeszcze pisywać do magazynu „Książki”, poza tym ogólnie zgodnie z moim ulubionym formatem memetycznym „sir, this is a Wendy’s” obsłużę każdego klienta spragnionego kątętoburgera z podwójnymi frytkami. Byle nie żądał czegoś spoza cennika.

Moja ewentualna współpraca z mediami będzie jednak już na tyle nieregularna, że przestanę już spełniać rozsądną definicję „dziennikarza”. Nie będę nim bardziej niż, powiedzmy, didżejem (raz na sto lat przecież grywam dla prawdziwej publiczności).

Właściwie nie jestem, bo kluczowe decyzje zapadły dobry miesiąc temu. Przecież nie mogło być tak, żeby redakcja się dowiadywała z bloga.

Uprzedzając oczywiste pytanie „czyja to decyzja”, odpowiem, że to skomplikowane jak relacja na Facebooku. Dostałem uprzejmą propozycję, żeby nadal pisać, ale nie częściej niż raz co miesiąc.

Inga Iwasiów ją przyjęła – i życzę jej powodzenia. Niestety, moje ulubione tematy (polityka, technologie, popkultura) są jak mleko. Szybko tracą świeżość.

Przez jakiś czas się biłem z myślami, że może napisać o tym, a może o tamtym, ale w końcu postanowiłem napisać felieton pożegnalny. Nawet już taki miałem – napisałem go 3 lata temu, gdy odchodziłem z etatu.

Byłem przekonany, że to koniec. To był apokaliptyczny rok ZOZI, nie takie rzeczy się wtedy kończyły. Wtedy jednak szef „Dużego Formatu” Mariusz Burchart skłonił mnie do kontynuacji.

Teraz jest mi więc o tyle łatwiej, że już ten swój koniec kariery zdążyłem opłakać. To odroczenie egzekucji, która w końcu musiała nadejść.

Bałem się, że gdybym to odwlekał dłużej, to w końcu wszystko by się skończyło w sposób niekontrolowany. Mam spore doświadczenie w spadaniu z anteny, wylatywaniu z makiety, byciu wyciętym w cięciach budżetowych, i to doświadczenie mówi mi, że to zazwyczaj ma miejsce z dnia na dzień.

Wczoraj miałeś audycję albo felieton, dziś nie masz. A przecież planowałeś temat na przyszły tydzień, może już nawet coś zacząłeś pisać albo umawiać się z gościem – a tu sru.

Nie ma wtedy szansy na pożegnanie odbiorców. A przecież ostatni odcinek serialu powinien mieć w sobie coś specjalnego!

Póki mam taką możliwość, chcę z niej skorzystać. Schodzę z ringu nie tyle „niepokonany” (w istocie wprost przeciwnie, czuję się jak worek treningowy Tysona), ale o własnych siłach.

Wreszcie mogę rozważać rzeczy, które kiedyś wydawały mi się subiektywnie niekompatybilne z tradycyjnie pojmowanym zawodem dziennikarza. Na przykład: crowdfunding albo zamieszczanie sponsorowanych postów na blogu (gdy to zrobiłem po raz pierwszy, nikt nawet się nie czepiał – co mnie trochę zaskoczyło).

Proszę tylko nie traktować tego jako deklaracji, że na pewno zrobię to czy tamto. Prognozowanie to rzecz trudna, zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości.

Rok temu na przykład byłem PRZEKONANY, że przestanę pisać książki, kończąc to pasmo porażek „Kopernikiem”, ale nagle dostałem nagrodę „Juliusz” i wróciłem na ring książkowy. Ciężko jednak wyobrazić sobie podobną serendipicyję przywracającą mnie na ring felietonowy (tak na początek: wszystkie redakcje publikujące oldskulowe cotygodniowe felietony można policzyć na palcach).

Na koniec mam prośbę do PT Komcionautów o uszanowanie moich uczuć. Te wszystkie żarty o „wpływowości” mojej czy też mojego blogaska sprawiały mi przykrość, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca.

Jasne – ja wiedziałem że To Już Koniec, a Wy jeszcze nie, więc wychodziło to nieintencjonalnie (…chociaż? A gdyby Awal wiedział, bo był agorowym korpomenadżerem? To by tak wiele tłumaczyło, na przykład że z takim naciskiem podkreśla, że golf już w tych kręgach wyszedł z mody?), więc wszystkim hurtowo wybaczam, ale nie róbcie już tego.

Mile widziane będą komcie ponure, zrzędliwe, że te felietony i tak były nudne, o niczym i nikt ich nie czytał. Proszę uprzejmie!

Ja to nawet wolę w wersji „nie ma czego żałować”, czyli w memetycznym formacie „and nothing of value was lost”. Sir, this used to be a Wendy’s, welcome to the past perfect, a teraz jest barak do wynajęcia.

Proszę tylko o uszanowanie uczuć dziwacznego starszego pana, który gapi się na ten barak na parkingu i wzdycha, że smażył w nim kątęt przez 27 lat (za dwa tygodnie będzie równa rocznica).

Na Ural!

Jak już wielokrotnie pisałem, w grze „Hearts of Iron 4” szukam sposobu na zbudowanie utopijnej alternatywnej rzeczywistości, w której nie doszło do zbrodni Hitlera i Stalina. To niestety bardzo europocentryczne, bo straszne rzeczy działy się przecież w Chinach, ale wszystko co mogę zrobić to wysyłać im pomoc, dzięki której czasem utrzymują Nankin do końca wojny.

Kraje naszego regionu gwarantowały swoją niepodległość serią dwustronnych traktatów, dodatkowo żyrowanych przez Francję, którą z kolei gwarantowała Anglia. W teorii więc ktokolwiek by napadł na Polskę albo Grecję, powinien się znaleźć także w stanie wojny z Czechosłowacją i Kanadą.

W praktyce jak wiadomo to się zawaliło w 1938, gdy zdrada monachijska wyłuskała z tej układanki czeskiego puzzla. Jak przyszło co do czego, każdy był zdany na siebie.

Ach, gdyby w tym regionie pojawił się jakiś Mąż Stanu, który by przekonał te Syldawie, by się zjednoczyły wobec zagrożenia z Bordurii! Kogoś takiego właśnie rolplejuję w tej grze.

Mechanika z jednej strony na to pozwala, bo praktycznie każde środkowoeuropejskie państwo może – wybaczcie żargon – zrobić takiego fokusa. Z drugiej to utrudnia, bo historycznie rzecz biorąc te kraje tak się nienawidziły, że Hitler i Stalin często byli dla nich Mniejszym Złem od sąsiada.

Moim największym marzeniem jest oczywiście ZPiCz, który zresztą w Londynie naprawdę próbowały utworzyć emigracyjne rządy Polski i Czechosłowacji. Nawet wtedy jednak projekt był na tyle mgławicowy, że nie wymyślili lepszej nazwy.

W starych wersjach można było „grać Polską” i tworzyć Potężne Międzymorze, do którego udało mi się kiedyś dodać Syldawie od Finlandii po Turcję (wraz z Grecją!). W ramach antypolskich prześladowań niestety praktycznie zablokowano razem z dodatkiem „No Step Back”.

Doszedł sztuczny warunek, że żeby w ogóle zapraszać chętnych do sojuszu, Polska musi się stać jednym z głównych mocarstw. Czyli w praktyce z listy musi wypaść Francja.

Metodą prób i błędów ustaliłem, że Międzymorze teoretycznie można ustanowić już po wygranej z ZSRR. Jedynym chętnym jest wtedy Rumunia, która jest w stanie wojny z zachodnimi aliantami.

Wychodzi więc groteskowa sytuacja, w której Rumunia wprawdzie razem z nami walczy z Hitlerem, ale jak tylko gdzieś spotka aliantów – walczy także z nimi. Bez sensu, psuje imersję.

Inne kraje nie mają takich ograniczeń. Czechosłowacja może stworzyć Małą Ententę (do której z automatu wchodzą Rumunia i Jugosławia), a Rumunia Kordon Sanitarny (do którego z automatu wchodzi Czechosłowacja, a Polska jest zaproszona, ale odmawia w sposób spektakularnie obraźliwy – pojawia się komunikat o skandalu dyplomatycznym w Warszawie).

Mała Ententa może uratować Europę przed Hitlerem, ale nie przed Stalinem. Bezradnie patrzymy jak ten zajmuje całą Polskę.

Z Kordonem Sanitarnym jeszcze gorzej. Czechosłowacja i tak w Monachium oddaje Sudety, więc zostajemy z sojusznikiem, którego za chwilę trzeba będzie bronić – przy granicach niemożliwych już do obrony.

Rumunia ma alternatywną ścieżkę – „Balkan Dominance”. W niej możemy stać się Bordurią na całego, a ja stałem się Bordurią-light, taką która atakuje tylko inne Bordurie (przyszłych sojuszników Osi: Węgry i Bułgarię).

Uwerturą do zdrady monachijskiej była zdrada z Bled. W naszej ścieżce historycznej kraje Małej Ententy zostały zmuszone do zaakceptowania remilitaryzacji Węgier poprzez presję dyplomatyczną (m.in. zachodnich aliantów).

Mechanika gry oddaje to tak, że jeśli klikamy na „nie zgadzam się!”, dostajemy ostrzeżenie, że bardzo tym wkurzymy Francuzów lub Niemców. Jeśli nadal się nie będziemy zgadzać, u jednych lub drugich dostaniemy ujemne punkty do sympatii jako „uparci głupcy” („stubborn fools”).

Grając ścieżką „Balkan Dominance” dostajemy jednak casus belli („war goal”) przeciwko Węgrom. Casus belli to rzadki skarb na wczesnym etapie gry, demokracje nie mogą go prawie w ogóle uzyskać bez specjalnych eventów, a „miękkie dyktatury” wymagają „world tension” na poziomie przekraczającym 50%, czyli w praktyce dopiero w 1941.

Moja alternatywna historia zaczyna się więc wiosną 1938, gdy Rumunia napada na Węgry. Realnym powodem jest dążenie do dominacji, ale moja propaganda uzasadniłaby to łamaniem traktatu z Trianon (skądinąd faktycznie po zdobyciu Budapesztu znalazłyby się na to dowody). Mimo potajemnego dozbrajania węgierska armia jest jeszcze słabiutka, więc to jest Blitzkrieg.

Następny fokus jest na Bułgarię. Ta wobec ultimatum i koncentracji wojsk na granicy kapituluje i godzi się na los rumuńskiej marionetki.

Powstaje sojusz, ale histora robi się już tak bardzo alternatywna, że ma on nazwę „Your Faction Name Here”. Niestety, nie mogę do niego zaprosić Czechosłowacji, bo w grze z zasady dyktatury nie mogą tworzyć sojuszu z demokracjami (bez specjalnych eventów).

Pozostaje mi ostatnie działanie w stylu Bordurii. Potężna Rumunia na tym etapie negocjuje z Niemcami jak równy z równym – Niemcy akceptują propozycję podziału Czechosłowacji, w wyniku którego zyskuję kolejną marionetkę, „Free Slovak State”, a Niemcy biorą resztę.

Niemcy przeskakują dwa fokusy, więc napadają na Polskę już w kwietniu 1939. Polska ma teraz lepsze granice do obrony, więc może wytrzymać jakiś rok z Niemcami, ale na początku 1940 i tak zawsze atakuje ją Stalin. I znów jak nie Holocaust to Gułag.

Rumunia przygląda się temu bezsilnie, bo nie może dołączyć do wojny. Za niskie „world tension”.

Znalazłem na to w końcu sposób, który z jednej strony jest wykorzystywaniem mechaniki gry do obchodzenia ograniczeń. A z drugiej nie przeszkadza mi w rolpleju, bo przecież bywały historycznie takie machinacje.

Otóż zaraz po ataku na Polskę ogłaszam gwarancje dla Albanii. Najchętniej ogłosiłbym je dla Anglii albo Francji, ale nie mogę, bo jam dyktator, a to demokracje.

LECZ! Wiem skądinąd, że za chwilę Włochy skierują swoje ultimatum do króla Zoga. Historycznie ustąpił, ale teraz, naiwnie wierząc w rumuńskie gwarancje, odmawia. Wybucha wojna włosko-albańska.

Albania prosi Rumunię o pomoc, ale bezskutecznie. Przecież nie mam z nią lądowego połączenia, więc tak naprawdę nic nie mogę zrobić. Za to mam miesiąc na dołączenie do wojny, w której na razie nic się nie dzieje.

Albania więc dołącza do aliantów, a w rezultacie Włosi dołączają do Osi (pardon my pun) znacznie wcześniej niż historycznie.

Wojna włosko-albańska staje się wojną Albanii z Osią. I ja dopiero teraz ceremonialnie wypowiadam wojnę Włochom w obronie mojego wiernego albańskiego sojusznika, co automatycznie oznacza wojnę z Niemcami.

Dzięki temu rumuńskie jednostki stacjonujące na terenie Słowacji dostają zielone światło, by wyzwalać polskie terytoria. Niemcy są tym kompletnie zaskoczeni. Można im to wybaczyć, każdy byłby zaskoczony bułgarską kawalerią galopującą na Kraków od strony Tatr.

Najgorzej na tym wychodzą Włosi, wiosną 1939 po prostu nie gotowi do wojny. Odwrotnie niż historycznie, szybko tracą Afrykę wschodnią, a zaraz potem północną.

Mechanika gry próbuje odtworzyć to, że Mussolini jako sojusznik przyprawiał Hitlerowi więcej kłopotów niż korzyści. Gdy tylko Włochy zaczynają przegrywać, Mussolini zostaje obalony przez Wielką Radę Faszystowską, która następnie dokonuje zdradzieckiej zmiany sojusznika. I tak do sojuszu Insert Your Name Here dołączyła kolejna marionetka, Regno Del Sud.

Nazwa jest zawsze taka, choć ja akurat w swoich grach wkraczam do Włoch wyłącznie od północy. Projektanci z Paradoxu po prostu nie uwzględnili takiej opcji.

Mimo zdrady sojusznika, Niemcy wciąż byli dość silni, by trzymać stabilną linię frontu. Nadal kontrolowali całe swoje terytorium sprzed 1938, plus spory kawał Polski. Tymczasem 23 lutego 1940 napadł na nią Związek Radziecki.

Wojna na dwa fronty to zawsze był polski koszmar, ale tym razem Polska nie walczy samotnie. Dlatego jest w stanie utrzymać trójkąt Warszawa – Lwów – Kraków.

Niemców musiałem jednak pokonać praktycznie sam. Mechanika gry odtwarza „dziwną wojnę”: Francuzi nie ruszają się z linii Maginota póki nie muszą.

Trochę mi to zajęło, ale w końcu zająłem Niemcy. Traktatem pokojowym z 15 stycznia 1941 wykroiłem z nich kolejne marionetkowe państwa – Księstwo Pomorskie ze stolicą w Szczecinie, Księstwo Śląskie ze stolicą we Wrocławiu i marionetkowe Czechy.

Front polsko-radziecki tymczasem ugrzązł w poleskich bagnach. Niestety nie mogłem dołączyć do tej wojny w roli „obrońcy sąsiada” – mogłem tylko wygenerować casus belli w postaci „zamiaru podboju Tyraspola”, czyli wystąpić jako agresor (tak jest gorzej, opinia publiczna to źle przyjmuje).

Tymczasem w listopadzie 1941 Anglicy wysadzili desant w Estonii (AI lubi tak robić). Choć podobno nie należy iść zimą na Rosję, postanowiłem to wykorzystać i uderzyć od południa.

Większość wojsk radzieckich była już wtedy związana na istniejących dwóch frontach, więc nie byli w stanie stawić zorganizowanego oporu na trzecim. To było tak łatwe, że aż nudne – rumuńska armia dotarła do Uralu przed końcem 1942, zamykając raz na zawsze temat totalitaryzmu w Europie.

Ach, gdyby tak mogło być w rzeczywistości! Gra pomaga zrozumieć, czemu to jednak nie było możliwe.

W praktyce taki Mąż Stanu, jakiego rolplejuję, może wyłonić się tylko z jednego z najsilniejszych państw regionu – z Polski i z Rumunii. Pechowo oba w 1936 były w ustrojowym kryzysie.

Polska była dyktaturą bez dyktatora. Po śmierci Piłsudskiego wyłoniło się co najmniej trzech pretendentów, do gorzkiego konca ich rywalizacja paraliżowała politykę.

Gra to całkiem nieźle symuluje (cokolwiek zrobimy, wkurzy albo Sławka, albo Rydza, albo Mościckiego), jako jedyną alternatywę dając monarchizm. To chyba nierealne. Czy monarchiści w ogóle mieli jakieś realne poparcie w Polsce?

Rumunia z kolei ma króla, ale nieodpowiedzialnego. Gra to symuluje regularnymi aferami typu „król kupił kolejną willę kochance”, po którym tracimy albo punkty polityczne (więc brakuje nam ich np. do ogłoszenia mobilizacji), albo moce przemysłowe.

Smutny morał z tego jest taki, że w latach 1936-1937, kiedy jeszcze coś można było zrobić, wszyscy byli zajęci pilniejszymi sprawami. A potem potem było już za późno.

Na szczęście teraz na pewno byłoby zupełnie inaczej!

Wielka Powiesc Amerykanska

Powieść „Domek z piernika” Jennifer Egan reklamowana jest na okładce jako „literacka wersja świata z Black Mirror”. Dla Ludzi Takich Jak Ja to oczywiście dobra rekomendacja, ale ta książka ma więcej wspólnego z wielopokoleniowymi sagami Franzena (które też lubię).

Owszem, pojawia się tu wątek „odkrycia nowej technologii, która zmieni świat”. To digitalizacji zapisów z podświadomości – ludzie najpierw digitalizują się offline, ale zgodnie z nieuchronną logiką Internetu, w końcu wychodzi z tego zbiorowa podświadomość, w której nie ma sekretów.

Nawet jeśli ktoś odmawia korzystania z tej technologii, to i tak wystarczy, że swoje wspomnienia wrzuci rodzeństwo czy znajomi, i już i tak wszyscy zobaczą, co robiłeś na wakacyjnym wyjeździe 30 lat temu gdy myślałeś, że nikt cię nie widzi.

Ma to uboczne złe skutki, w skrajnych sytuacjach dochodzi do samobójstw, ale książka nie skręca w stronę dystopii. Może to i dobrze, bo w dużym stopniu za sprawą „Black Mirror” nawet Ludziom Takim Jak Ja to się już trochę opatrzyło.

Gdy ludzie z bliskiej przyszłości podsumowują bilans, wychodzi im na plus. Łatwiej się leczy traumy, społeczeństwo jest więc dużo bardziej wyterapeutowane. Niektóre formy przestępstwa wyeliminowano całkowicie – zwłaszcza te na tle seksualnym.

Wygląda też na to, że zniknęła ksenofobia i świętoszkowata hipokryzja – wszyscy zajrzeli sobie nawzajem do głowy i zobaczyli, że mają w niej z grubsza to samo. Zastąpił ją kult etnicznej nieokreśloności – cenioną zaletą jest Urok Podobieństwa, za sprawą którego można być uważanym przez różne grupy za „swojego”.

W świecie przyszłości siłowe rozwiązywanie odeszło do lamusa, bo już starożytni przecież wiedzieli, że lepiej kogoś pozyskać po dobroci. To się zrobiło o tyle łatwiejsze, że w świecie bez sekretów z góry wiadomo, jak sprofilować komuś idealnego partnera (towarzyskiego lub erotycznego).

Tradycyjny amerykański zamach stanu w kraju Trzeciego Świata wygląda więc teraz tak, że Generałowi X podsuwa się sympatyczną agentkę, która go łagodnie naprowadza na jedynie słuszną drogę liberalnej demokracji. Towarzyszy temu wzrost gospodarczy, więc w sumie wszyscy są zadowoleni.

Wątki science-fiction to jakieś 10% fabuły. Mam wrażenie, że pisarka posłużyła się nimi instrumentalnie, rozszerzając okna czasowe – akcja „Domku” dzieje się mniej więcej między latami 1960. a 2030.

Chronologia się trochę rozjeżdża, bo ta technologia powinna być już na rynku od dawna. To być może skutek tego, że „Domek z piernika” jest sequelem (nie czytałem pierwszej części).

Główny szkielet tej opowieści jest mniej więcej taki. Z pokolenia boomerów wyłoniła się Genialna Antropolożka, której udało się wcielić w życie utopię strukturalizmu: opisała ludzką osobowość przy pomocy algebraicznych formuł, pozwalających na kwantyfikację tego, co „w naszym świecie” jest nadal niepoliczalne.

Nie chodziło jej o zysk, kierowała się chęcią zrozumienia ludzkiej natury. Następne pokolenie (Gen X) zamieniło to jednak na komercyjne patenty, tworząc technologię, do której swoje życie muszą dostosować millenialsi i zetki.
Jest to więc w gruncie rzeczy opowiedziana na nowo formuła Wielkiej Powieści Amerykańskiej. Fabuła przenosi się z Nowego Jorku do Los Angeles, mamy tu wiele amerykańskich fetyszy, a wszystko się zaczyna i kończy rozmową o bejsbolu (!).

Przyznam, że w polskiej literaturze mi trochę brakuje takich wielopokoleniowych sag. A może ktoś z PT Czytelników mi coś zasugeruje?

Takie książki najbardziej bym sam chciał pisać, gdybym Miał Talent. Marzy mi się podobna saga o Polsce – między boomerami a zetkami, ale z flashbackami do Gułagu, holokaustu i powstania warszawskiego.

Najciekawsze z boomerami jest to, że oni naprawdę nie myśleli o pieniądzach. Zgryźliwie dodam: bo mogli za pół darmo dostać to, na co moje pokolenie musiało ciężko harować, a zetki w praktyce mogą to już tylko odziedziczyć (np. mieszkanie na Starym Czymś w Warszawie).

Często to jest nieoczywisty klucz do odpowiedzi na wiele dręczących nas pytań, czemu boomerzy coś zrobili tak a nie inaczej. Wzlotu i upadku „Gazety Wyborczej” nie da się zrozumieć nie pamiętając, że Założyciele nie spodziewali się w 1989, że to będzie dochodowy biznes – kiedy więc zaskoczyły ich strumienie pieniędzy, podjęli serię nieprzemyślanych decyzji.

Serial „Sukcesja” kochamy między innymi za to, że jest uniwersalną alegorią wielu takich sytuacji. Boomerzy coś budowali przez całe życie, by u schyłku patrzeć jak to się rozlatuje właśnie z powodu nieprzemyślenia kwestii pokoleniowej sukcesji.

Oczywiście, nas też to czeka. Jak Egan, należę do Gen X – i tę powieść interpretuję jako alegoryczną próbę zrozumienia milenialsów i zetek. Bohater, którego życie stanowi dość nieoczekiwaną klamrę tej opowieści, to milenials – w pierwszym rozdziale obgadywany przez Gen X, w ostatnim przez zetki z przyszłości.

Świat Gen Z jest dla mnie trochę niepojęty, trochę uroczy, a trochę przerażający. Przeraża mnie ich ogólna zgoda na utratę prywatności, ale trochę ich też podziwiam za to, że nie wstydzą się publicznie prać brudów, więc są pierwszym pokoleniem, które na serio zabiera się za zwalczanie mobbingu czy molestowania.

Ich skłonność do terapeutyzowania wszystkiego mnie fascynuje, choć też przeraża. Od zetek usłyszałem wiele pojęć („przebodźcowanie”, „przemocowość”, „mikroagresja”), których Za Naszych Czasów w ogóle nie było, mieszkaliśmy w jeziorze i nikt nie narzekał.

Ale czy ich nie męczy to przediagnozowanie? Że już nie można po prostu być żarłokiem – tylko ciałopozytywną osobą w kryzysie dysforii kompulsywnej? Oczywiście, odpowiedź nie ma znaczenia: następne pokolenie zawsze ma rację.

Kuriozalne SUVy

Artykuł Piotra Wójcika pt. „Zabierające przestrzeń i niszczące środowisko SUV-y jako antidotum na kompleksy” to smutny przykład jak skopać potencjalnie interesujący temat. Autor zaczyna od paradoksu popularności SUVów: „Na logikę wydaje się to kuriozalne (…) Postępująca urbanizacja (…) powinn[a] skłaniać do częstszego kupowania samochodów kompaktowych”. Czemu tak nie jest?

Głębokie przekonanie, że stoi za tym irracjonalna moda sprawia, że autor nie szuka innych odpowiedzi. Co zabawne, parokrotnie w tekście prześlizguje się obok nich, ale za każdym razem na zasadzie „dzwonią, ale nie w tym kościele”.

Autor jest więc przekonany, że SUVy są droższe od innych samochodów („Zamożni ludzie kupują wielkie samochody, bo tak po prostu wypada”), bo nawet nie chciało mu się sprawdzić cen. Posługuje się wymiennie pojęciami „SUV” i „wielki samochód”, co prowadzi go do błędnych wniosków.

„Według badania Transport & Environment poszerzają się o 1 cm co dwa lata” – pisze i znów obwinia o to irracjonalną modę na SUVy. Tymczasem WSZYSTKIE samochody są coraz większe i cięższe, dość sprawdzić np. kolejne generacje golfa. Czy za to, że obecne porsche 911 jest większe i cięższe od porsche 911 sprzed 40 lat też odpowiada „moda na SUVy”?

„Jako jedną z przyczyn wymienia się chęć poprawy bezpieczeństwa” – pisze Wójcik i tu jest blisko prawdy. Tak, dzwonią, ale w innym kościele. Znowu obsesja na punkcie SUVów sprawia, że nie zauważa, że to samo dotyczy TAKŻE KOMPAKTÓW, które proponuje jako rozsądny wybór do miasta.

W narzekaniu na „suvizację” znalazłby nieoczekiwanego sojusznika wśród wielu petrolheadów. Dla entuzjastów motoryzacji to też smutny paradoks, że o ile w większości dziedzin konsument ma dziś coraz większy wybór (spójrzmy choćby na różne rodzaje rowerów!), przy kupowaniu nowego samochodu wybór to coraz częściej „mały SUV, średni SUV czy duży SUV”.

Jeszcze głupie 20-30 lat temu było odwrotnie. Rowery były z grubsza takie same, za to SUVy były jedną z wielu opcji, między liftbackami, hot-hatchami, station wagonami, coupe i Bóg wie czym jeszcze.

Co się stało? Fizyka. Jeżeli chcemy dostać pięć gwiazdek w teście zderzeniowym, potrzebujemy strefy zgniotu. I stąd się biorą te dodatkowe centymetry, o których pisze Wójcik.

Gdyby nie to jego fiksum-dyrdum na punkcie SUV-ów mógłby zauważyć, że centymetrów przybywa WSZYSTKIM samochodom. Nawet Mini robi się coraz bardziej maxi.

Cudów nie ma, z centymetrami przybywa też kilogramów. A przecież normy bezpieczeństwa z kolei wymagają, żeby coraz krótsza była droga hamowania. Jedyny sposób to większe koła, ale to znów wymusza większe rozmiary całego auta.

Elektryfikacja to kolejne kilogramy. Im bardziej zielona hybryda, tym cięższa (od stosunkowo lekkiej, ale też niezbyt zielonej „mild hybrid” po superzielonego, ale i ciężkiego pheva).

Końcowy efekt jest taki, że nawet jeśli ktoś się uprze, że chce mieć coś małego i taniego – na przykład Volkswagena Polo – okaże się, że sensowniejszym wyborem jest mały i tani SUV – na przykład Volkswagen T-Cross. Zaglądam właśnie na oficjalną stronę: najtańsze dostępne od ręki polo to 104,069 PLN, najtańszy T-Cross to 107,290 PLN.

SUV w tej sytuacji zazwyczaj jest po prostu praktyczniejszym rozwiązaniem. Nie chodzi o zamożność, jak w fantazjach Wójcika („patrzcie sąsiedzi! stać mnie na te dodatkowe trzy tysiące różnicy!”) tylko po prostu o większą praktyczność tego typu nadwozia.

Również w mieście, bo mieszkaniec miasta też prędzej czy później pojedzie na wakacje. Albo do IKEI.

Tak wiem, na wakacje można pociągiem, a w IKEI dopłacić za transport. Nie chodzi mi teraz o wybór „samochód vs brak samochodu”, tylko o wybór „kompakt o rozmiarach SUVa” i „SUV o rozmiarach SUVa”. Po prostu im większe się robi Mini, tym sensowniejszą opcją robi się Mini Countryman (na tle swoich przerośniętych krewniaków).

Nie jest więc tak, jak to się wydaje Wójcikowi, że samochody są średnio coraz większe i cięższe, bo przybywa SUVów. Jest odwrotnie: popularność SUVów to uboczny skutek tego, że samochody są średnio coraz większe i cięższe.

Są zaś coraz większe i cięższe, bo są coraz bardziej zielone (elektryka waży swoje), a także coraz bezpieczniejsze – również dla innych użytkowników drogi. Te wszystkie układy, które samoczynnie hamują „gdy dziecko wtargnie na drogę”, też przecież nie są z gołębiego puchu.

Czy coś na to można poradzić? Pewnie nie. Ale można by pisać o tym ciekawsze artykuły, gdyby interesować się faktami, a nie wylewać na klawiaturę obsesje i uprzedzenia.

Now Playing (200)

Kolekcjonując mniej lub bardziej taneczne płyty z lat 70., 80. i 90. (kiedyś chyba poświęcę osobną notkę, czemu te dekady uważam za szczególnie interesującą – odrzucając naturalnie trywialną odpowiedź, że to czasy sprzed zdziadzienia), nie da się pomijąć słonia w pokoju, jaką są narodziny hiphopu. Bo nawet ktoś Wychowany Na Trójce w rockowej ortodoksji musi zauważyć stopniowe wplatanie rapowych nawijek przez muzyków takich jak choćby Debbie Harry.

Kupiłem sobie ostatnio singla uważanego za Pierwszą Oficjalną Płytę hiphopową – „Rapper’s Delight” Sugarhill Gang. Był to, zdaje się, zespół jednego przeboju, ale jakże istotnego!

Zdaje się, że samo słowo „hiphop” zawdzięczamy właśnie tej piosence. Przedtem i potem sam ten styl muzyki nazywano przecież „rapem”, co zdradza choćby sam tytuł.

Zaszło tu chyba zjawisko przypominające uboczne skutki zamiłowania wczesnych bitelsów do powtarzania „yeah, yeah”. W efekcie w wielu językach (na pewno w polskim, francuskim i hiszpańskim) zaczęto cały nurt europejskiego rocka nazywać „ye-ye”.

Pierwsza rapowa piosenka opowiada po prostu o czynności rapowania. Rap jest zdumiewająco autotematyczny – rock chyba nie miał tak wielu piosenek treści „Śpiewam piosenkę rockową”, natomiast raperzy często rapują, że rapują (a także że w tym rapowaniu odnoszą wielkie sukcesy, przynoszące im fortunę oraz powodzenie wśród płci pięknej).

Jakiś czas temu mieliśmy tu dyskusje o prapoczątkach rapowania w Polsce. Pół żartem pół serio sugerowałem wtedy, że ur-hiphopem być może jest „Śpiewać każdy może” w wykonaniu Jerzego Stuhra.

Napisany przez Jonasza Koftę tekst przypomina trochę tekst „Rapper’s Delight”. „Stoję przy mikrofonie /
niech mnie który przegoni”, „będą klaskać panienki / będę teraz bogaty”. No przecież wystarczy dodać „skibidibop skubiduja jou madafaka” i mamy rapa (za piątaka).

Zbieżność jest zapewne przypadkowa, bo występ Stuhra to przecież 1977. Pierwsi raperzy już zaczynali występować, ale wtedy jeszcze wyłącznie na żywo.

Co nawiasem mówiąc, nie wyklucza scenariusza, w którym Stanisław Syrewicz (kompozytor „Śpiewać każdy może”) trafił na taki występ podczas jednej ze swoich zamorskich podróży. W latach 70. już przecież stał jedną nogą na Zachodzie.

W taką stronę bym pojechał pisząc Powieść O Współczesnej Polsce, ale realistycznie zapewne wyjaśnienie jest prostsze. Piosenka była kulminacją pranku w stylu wczesnych „Spotkań z balladą”.

Stuhr, wtedy jeszcze relatywnie mało znany poza Krakowem, przez cały dzień kręcił się po scenie udając kogoś z obsługi, wkręcając niewtajemniczonych. Prowadził rzekome „próby mikrofonu”, będące tak naprawdę wstępem do właściwego występu.

Tak jak hiphopowa didżejka wyewolowała ze miksowania płyt w dyskotece, tak sztuka „bycia emsi” wyłoniła się z rymowanek, okraszanych rozmaitymi „gałza jałza”, którymi także poza rapem swoje występy okraszają wodzireje, prezenterzy i komentatorzy sportowi. Jak zauważył ten sam Jerzy Stuhr, „olbrzymia możliwości skala kryje się w prostych słowach ‘la la’”).

Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej niesamowite w „Rapper’s Delight” jest to, że tam NIE MA didżeja. Wprawdzie sekcja rytmiczna jest zapożyczona z piosenki „Good Times” zespołu Chic, ale jest zagrana na żywo. „Raper’s Delight” to produkt wspólnego występu obu zespołów, zaaranżowanego zresztą przez wspomnianą Debbie Harry.

Tak naprawdę jednak kupiłem tę płytę z powodu sympatii do hiciora sprzed dwóch dekad – „Asereje”. Pozornie bezsensowny tekst opowiada o facecie imieniem Diego, któremu zaprzyjaźniony didżej właśnie puścił jego ulubioną piosenkę – której tytułu chyba nie zna, co mu nie przeszkadza rzucić się do radosnego tanu, podczas którego radośnie śpiewa:

„Asereje ja de je de jebe tu de jebere sebiunouva majabi an de bugui an de buididipi”. Czyli: „I said-a hip, hop, the hippie, the hippie / to the hip hip hop-a you don’t stop the rock / It to the bang-bang boogie, say up jump the boogie / to the rhythm of the boogie, the beat”.

Dwa lata po inwazji

Z żalem piszę blogonotkę z okazji smutnej drugiej rocznicy wojny. Ukraińska kontrofensywa ugrzęzła w błocie, front znów przesuwa się w złym kierunku. Nadzieje na „Crimea Summer Beach Party” odsuwają się w nieokreśloną przyszłość.

Obwiniam o to przede wszystkim Zachód. Wciąż nie chce dostarczyć Ukrainie tego, czego ta najbardziej potrzebuje – a Himarsy i Patrioty pojawiły się za późno, w za małych ilościach. To i tak cud, że Ukraińcom mimo wszystko udało się tak wiele zdziałać.

Pociechy szukam teraz głównie w przeglądaniu mediów rosyjskojęzycznych. Wbrew oczekiwaniom, zdobycie ruin Avdiivki wcale nie wywołało u nich euforii.

Jeden z „milblogerów”, Andriej Morozow pseudonim „Murz”, popełnił samobójstwo, bo jego oficer prowadzący, w pożegnalnym wpisie nazywany „towarzyszem pułkownikiem”, zmuszał go do wykasowania wpisu o tym, że w walkach o Avdiivkę Rosjanie stracili 16 tysięcy żołnierzy i 300 pojazdów, podczas gdy Ukraińcy wycofali się w zorganizowany sposób, ze znacznie mniejszymi stratami.

„Towarzysz pułkownik” miał grozić Murzowi, że za szkalowanie ministerstwa obrony ukarany będzie nie bloger, ale jednostka wojskowa, z którą ten był związany. W bardzo patetycznym pożegnalnym wpisie Murz powoływał się na bushido i „Terminatora” wyjaśniając, że nie pozostaje mu nic poza samobójstwem.

Murz wspomniał tam o „politycznych prostytutkach z Sołowiowem na czele”, które wymuszają jednolity ton propagandy. Dodajmy jednak, że u Sołowiowa też nie widać euforii.

Nie ma już śladu po buńczucznym triumfalizmie sprzed 2 lat, gdy Rosjanie oczekiwali łatwego zwycięstwa. Sołowiow w swoich wystąpieniach chwilami jest bliski płaczu, niczym Hitler w „Upadku”. Biadoli, że cały świat się sprzysiągł przeciw Rosji i że agenci Zachodu spenetrowali jego kraj – w ostatniej wersji okazało się, że to oni zabili Nawalnego, bo ta śmierć przecież tylko Zachodowi przynosi korzyści.

My straciliśmy nadzieję na Summer Beach Party, ale oni już dawno stracili nadzieję na powrót do Hostomela i Buczy. Nawet ich najwięksi optymiści (te „prostytutki od Sołowiowa”) nadzieje wiążą już tylko z tym, że może Trump wygra, i może cofnie pomoc dla Ukrainy, i może wtedy uda się wreszcie zlikwidować przyczółek w Krynkach, którego likwidację ogłaszają codziennie od tak dawna, że już chyba nikt w to u nich nie wierzy.

Źródłem nadziei dla nas – a paniki u nich – są wysokie straty lotnictwa. Na drugą rocznicę inwazji stracili kolejny samolot rozpoznania i dowodzenia Beriev A-50. Zostały im podobno już tylko dwa.

Wygląda na to, że Rosjanie wciąż nie wiedzą, co się dzieje. Ich oficjalna wersja jest taka jak przy poprzednim A-50, że to pomyłka własnej obrony przeciwlotniczej. Nieliczni milblogerzy, którzy jeszcze zachowują jakąś niezależność od głównej linii propagandy, nie chcą w to uwierzyć – reszta milczy.

Dużo wściekłości po rosyjskiej stronie budzi też decyzja Armenii o zamrożeniu wojskowej współpracy z Rosją w ramach postsowieckiego traktatu CSTO – i zwrócenie się do współpracy z Francją. Zatem Francja będzie teraz śledzić nasze niebo z radarów w Armenii? – wścieka(ją?) się Dva Majors.

Niestety, coraz mniej mam radości z ich śledzenia. Ten siedzi, tamten nie żyje, siamtego zastraszono i już tylko powtarza oficjalne komunikaty. Jak tak dalej pójdzie, zostanie mi już tylko radość z płaczliwości Sołowiewa.

Ale faktycznie, póki co cieszyć się nie ma z czego. Ukraina na froncie traci swoich najlepszych ludzi a Rosja skazańców. Póki co rzeczywiście wygląda niestety na to, że są w stanie zapchać dziurę po tych 16 tysiącach poległych następnymi desperatami, którzy wybiorą piekło frontu od piekła łagru. Trudno im się dziwić.

Zakończę więc swoim tradycyjnym apelem do uogólnionej Cywilizacji Zachodu. Skoro chowamy się za plecami Ukraińców, którzy nas bronią przed moskiewską barbarią – to chociaż dajmy im wszystko, czego potrzebują do walki. Nie na jutro, tylko na wczoraj.

Stacja Dywagacja

Zgodnie z postulatem o reklamowanie moich występów w nietypowych miejscach, niniejszym obwieszcza się, że wziąłem udział w podkaście Stacja Dywagacja
.
Zazwyczaj odrzucam takie zaproszenia i nieprędko jakieś znowu przyjmę. Tutaj splotło się kilka czynników.

Po pierwsze, zostałem bardzo uprzejmie poproszony. Po drugie, było to akurat po tym, jak jeszcze ciągle czułem Smak Sukcesu po otrzymaniu pierwszej i zapewne ostatniej w moim życiu ogólnopolskiej nagrody.

Już po tym nie ma śladu („kiedy mija / tak jak wszystko / ta euforia / kilkudniowa…”), znowu czuję się Człowiekiem Porażki. Co za tym idzie, niechętnie odnoszę się do wszelkich publicznych wystąpień, które nie są płatną fuchą albo chociaż promocją konkretnego produktu.

Na stare lata już wiem, że to błędne koło. Mam znajomych Ludzi Sukcesu i wiem, że oni nie odrzucają żadnej propozycji, chętnie występują za darmo, zgadzają się na wywiady dla niszowych mediów, bo Sukces rodzi Sukces, albo jesteś w każdej lodówce, albo sam się skazujesz na porażkę.

Nie zamierzam jednak niczego zmieniać, bo i tak już za późno. Do emerytury mam już mniej niż 10 lat, jestem więc jak ten stereotypowy policjant w amerykańskim kryminale. Dopełznąć, już tylko tego pragnę.

Po trzecie wreszcie, rozmowa toczyła się na temat inny niż te dla których zazwyczaj jestem zapraszany. Mogłem wrócić do swojej wielkiej dziecinnej miłości – Hameryki.

W samej rozmowie unikam Lewackiej Propagandy, ale na własnym blogasku nie zamierzam unikać niczego co bliskie memu sercu. Mit amerykańskiej złotej ery cenię za to, że była to jedna z najbardziej udanych prób zbudowania społeczeństwa egalitarnego.

Oczywiście za najbardziej udaną uważam nadal model nordycki. Ameryka Trumana, Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona ma jednak nad nim tę istotną przewagę, że ten mit opowiadają w niej Bing Crosby, Frank Sinatra, Katherine Hepburn, Marylin Monroe i John Wayne.

To mit o społeczeństwie, w którym każdy może Odnieść Sukces. Wystarczy otworzyć budkę z hamburgerami przy Route 66.

Skąd kapitał na rozruch? Były firmy dostarczające wszystko co trzeba w leasingu – raty spłacać będziesz z bieżących obrotów. Jak spłacisz tę budkę, postawisz dwie kolejne i po chwili już jesteś McDonaldsem.

W tym micie najbardziej urocze jest to, że częściowo był prawdziwy. Wielu Amerykanów naprawdę w latach 1930-1970 zaliczyło gigantyczny awans klasowy, od „jedna para butów na troje” do „trzy samochody na jedną osobę”.

Ten awans był inspiracją dla modelu nordyckiego. Olof Palme też był zafascynowany Ameryką i towarzyszyły temu w Szwecji dowcipy, że ich model to w gruncie rzeczy model amerykański, tyle że z samobójstwami zamiast morderstw.

Amerykański był o tyle prawdziwszy, że o ile Szwecja nigdy nie wyzbyła się swoich oligarchicznych rodzin o „starych pieniądzach” (sportretowanych u Stiega Larssona w klanie Vangerów), w złotej erze Ameryki wszyscy, prezesi i robotnicy, ubierali się tak samo, pili tę samą kawę, jedli te same hamburgery. Różnice oczywiście były, ale elitom nie wypadało się wywyższać.

To dlatego 40 lat temu picie cafe latte stało się symbolem wywyższania się. Polska prawica bezmyślnie przyniosła to powiedzonko do nas, choć u nas nie ma sensu, bo u nas nigdy nie było instytucji „kawy z ekspresu przelewowego, w symbolicznej cenie, z nielimitowaną dolewką”.

W Ameryce ta instytucja też już dogorywa, ale nadal ją znajdziemy na stacjach benzynowych albo w tych knajpach i motelach, w których zatrzymuje się Jack Reacher. Ponieważ bardzo lubię takie miejsca, też lubię ją pić (w Polsce jej w zasadzie nie ma w gastronomii, bo nie pasuje do naszych modelów biznesowych).

Może kiedyś jeszcze wrócę na szlak. Obecna Ameryka coraz bardziej mnie przeraża, ale te miejsca, za którymi tęsknię najbardziej – czyli generalnie tamtejsze pustkowia – pewnie nie zmieniły się aż tak bardzo od czasów Obamy. A nawet Eisenhowera…

Ponownie przypominam też, że 22 lutego o 18:00 będę mówić o Paulu Baranie (a więc pośrednio także o złotej erze Ameryki i ówczesnych awansach społecznych) w Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu w Białymstoku, Malmeda 6.

Prokulianie i sabinianie

Napisałem biografię prawnika, więc czytałem dużo o historii jego Alma Mater. Zafrapował mnie spór między dwiema tradycjami, w cieniu którego ta uczelnia się rozwijała.

Obie kontynuowały tradycję antycznego rzymskiego sporu między prokulianami a sabinianami. O sabinianach mówi się, że mieli bardziej konserwatywne podejście do prawa, a o prokulianach że szukali pragmatycznych reinterpretacji.

Autorzy tekstów, które o tym czytałem, zaznaczali jednak że to ogromne uproszczenie. Nie zgłębiałem tego, bo była to dla mnie dygresja od dygresji. W książce zrobiłem w końcu z tego jeden akapit.

Upraszczając uproszczenia niedogłębnie zgłębione powiem więc, że postawa sabinian była jak: „taki jest duralex, może to i głupie, ale ja nie ustalam reguł”. A prokulianie na to: „chwilunia, nie wolno interpretować przepisu w oderwaniu od całego kodeksu, jaka była intencja ustawodawcy?”

Obie postawy można doprowadzić do absurdu. Utopia literalnego stosowania prawa jest może urocza, ale nierealna – i wiedzieli to już Rzymianie, którzy wymyślili tę instytucję.

Z kolei jak się rozpędzimy w pragmatyczne reintepretowanie, zaraz się okaże, że wszystko wolno, a prawo nie istnieje. Zresztą, zdefiniujcie prawo… (serio!)

Polscy prawnicy konstytucyjni mają skłonność do przegiętego sabinianizmu. Osiem lat temu to PiS mądrze wybierał swoje bitwy i idealnym kandydatem na pierwszą ofiarę znalazł w osobie profesora Rzeplińskiego, ówczesnego prezesa Trybunału Konstytucyjnego.

Opozycja spoglądała na niego z nadzieją, że coś zdziała. On owszem, chętnie udzielał wywiadów, w których opowiadał, jak zamierza uratować konstytucję. Otóż wskaże, że epsod meniętny jest niezgodny z ustępem fascykułu, a więc jest nieskuteczny i to wystarczy, jesteśmy ocaleni.

PiS ograł go jak dziecko. Starałem się go wtedy nie krytykować publicznie, ale ile mnie to kosztowało ten tylko się dowie, kto się ze mną zioma na fejsie.

Ktoś w komciach na blogu u mnie zauważył wtedy, że prawnicy konstytucyjni rzadko stosują prawo w praktyce. Wykładają je studentom, więc są przyzwyczajeni do apodyktycznego tonu Smerfa Ważniaka (nie piszę tego o żadnym konkretnym, ale pasowałoby to do co najmniej pięciu).

Realny opór PiS-owi zaczęli stawiać dopiero sędziowie, adwokaci, prokuratorzy. To było już po przegranej bitwie o Trybunał Konstytucyjny, walczyli więc na straconych pozycjach – a jednak utrzymali przyczółki.

Praktykujący prawnicy są zazwyczaj prokulianami. Szukają sposobu na rozwiązanie problemu, a nie usprawiedliwień.

Wypowiedź Bodnara, że „szuka podstaw prawnych” została przyjęta przez prawicę z jakimś przedziwnym dla mnie niezrozumieniem. To po prostu trzecia szkoła interpretacji, naiwno-infantylna.

Prawo tak działa w praktyce. Na przykład: chcesz otworzyć knajpę. Gmina się nie zgadza (i podaje podstawę prawną). Ty się odwołujesz (i podajesz podstawę prawną).

Prawo jest jak program komputerowy. Nie działa sam z siebie, trzeba kod skompilować i odpalić w jakimś środowisku. Typowy Smerf Ważniak funkcjonuje jednak w takim samozachwycie, jakby myślał że jego prywatna opinia że coś nie ma skutków prawnych miała skutki prawne.

Najłatwiej ich odróżnić zadając niewinne pytanie – „a co w praktyce wynika z pańskich wywodów”? Sabinian się na takie dictum obrazi. Czymże coś tak przyziemnego jak praktyka?

Dla prokuliana jest wszystkim, odpowie więc na przykład, że nie wynika niestety nic, bo już po terminie, zatem decyzja – choć niezgodna z prawem – uprawomocniła się. Albo odwrotnie, że przeciwnik przegapił jakąś formalność, więc mamy świetną podstawę prawną do odwołania.

Sabinianie są fantastycznym lekiem na bezsenność – mogą godzinami glossować o promulgacji derogacji. Lepsze niż rohypnol! Z konkretną sprawą do sądu lepiej jednak iść z prokulianem.

Widząc po komciach pod poprzednią notką, niektórzy dali się nabrać, że działania Hołowni / Bodnara / Sienkiewicza „nie mają skutków prawnych”. Zdaje się, że Adamczyk nadal siebie uważa za prezesa TVP? Ktoś inny uważa siebie za prokuratora krajowego albo za posła… cóż, to uleczalne, przejdzie im z czasem.

Komuś się nie podobają te metody? Polityka to nie konkurs piękności. Ja tam cieszę się że Pereira wyleciał – a czy sabiniańsko czy prokuliańsko, to już drugorzędne.

Za półtora roku Duda, Świrski, Czabański, Przyłębska et consortes będą już tylko złym wspomnieniem. Póki co jesteśmy skazani na „likwidatorów”, „pełniących obowiązki” i inne „creative workarounds”.

Kosplej w Dziku


Ogłoszenie duszpasterskie: 1 lutego będzie okazja, żeby mnie zobaczyć i posłuchać w mojej ulubionej roli jako didżeja.

Wolałbym wtedy nie podpisywać książek, bo z moich skromnych doświadczeń wynika, że te parę minut między piosenkami to akurat w sam raz żeby przygotować następną płytę. Może da się wymyślić jakąś formułę typu „zostawić na barze”.

Mile widziani są goście o gorących sercach i pojemnych portfelach, impreza ma bowiem charakter fundraisingowy. Organizuje ją moja szkoła dla zaprzyjaźnionej szkoły spod Lwowa (grafikę przygotowała Przemiła Pani od Biologii).

Jak wiecie z wcześniejszych dyskusji, filozoficznie odrzucam koncepcję Efektywnego Altruizmu. Ukraina zapewne potrzebuje teraz bardziej innych form pomocy – ale tej też, a to są moi przyjaciele, więc.

Na imprezie będzie można wrzucić banknocik do słoiczka („co łaska”), można też zdalnie wpłacić na zrzutkę. Hojni Darczyńcy zyskają prawo grymaszenia na muzykę.

Co będę puszczać, blogobywalcy już mniej więcej wiedzą. Złota era disco z dekad 70./80./90., a więc mniej więcej od Bee Gees do Fatboy Slima.

Mam fetysz na punkcie oryginalnych winyli (pierwszych tłoczeń itd.), więc niestety moje płyty czasem trochę trzeszczą. To nieprofesjonalne, ale ja cały nie jestem profesjonalny.

Nie robię też beatmatchingu, bo raz że nie umiem (tzn. umiem tak jak grać w szachy, wiem która wajcha jest od czego), a poza tym w Polsce nikt go nie robił te 40 lat temu. Oczywiście nie wiem co było „u Maksyma w Gdyni” (ktoś sypnie wspomnieniami?) – tam gdzie byłem, tam muzyka wręcz leciała z kaset.

Z kolei pokolenie moich rodziców bawiło się przy pocztówkach dźwiękowych (!). Mam w swoim zbiorze jedną, z tematem z serialu „Sandokan”. Brzmi oczywiście okropnie (ale nie trzeszczy, po prostu to jest kiepski nośnik), ale ten klimat!

Bawię się nie tyle w didżeja, co kosplejuję ulepszoną wersję swojej młodości. W rzeczywistości sama moja kolekcja winyli byłaby warta tak absurdalną fortunę przed 1989, że nikt by jej nie woził po dyskotekach. Raczej by z tego robiono mikstejpy. Ale znów, może ktoś ma jakieś wspomnienia? Nie wiem czy temat dyskotek w PRL już ktoś potraktował książką? (hm, może to pomysł na bestseler?)

Moja obsesja kospleju sprawia, że kiedy nagłaśniam domówkę, chcę żeby wszystko było vintage’owe (oczywiście z wyjątkiem współczesnych igieł): decki, mikser, wzmacniacz i głośniki, wszystko mam z zeszłego stulecia. Rzecz jasna w klubie się tak nie da (ale wezmę swoje decki, kupione za nagrodę Juliusz).

Kiedy nie larpować i kosplejować, jak w karnawale? Zapraszam więc wszystkich, żeby wyobraźnią przenieść się do czasów, gdy na densflorach królowali Boney M i Franek Kimono.

A w zupełnie innym klimacie – 22 lutego o 18:00 będę mówić o Paulu Baranie w Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu w Białymstoku, Icchoka Malmeda 6.

Ucieczka z Terytorium

Nadmiar fascynujących wydarzeń sprawił, że z pewnym opóźnieniem ogłaszam publikację opowiadania sf w serwisie „Wolne Lektury”. Gdyby nie Czujność Internautów, chyba bym nawet o tym zapomniał.

Opowiadanie umieściłem w uniwersum powieści, nad którą wszystkie prace ostatecznie przerwałem. Jest to więc dla mnie jakby widokówka z przeszłości od kogoś, kim kiedyś byłem.

Sześć lat temu byłem na życiowym zakręcie, o czym wtedy nie wiedziałem – myślałem, że to jest życiowa ślepa uliczka. Miałem już serdecznie dosyć pracy w mediach, ale wydawało mi się, że nie ma dla mnie ucieczki – lubiłem sobie wtedy puszczać w samochodzie „Kombinat” Republiki („nie wyrwę się, nie wyrwę się, to tylko wiem, wiem, wiem”).

Teraz wiem, że to po prostu było nieprawdą, ale mam skłonność do wkręcania się w takie schematy myślowe. Może nie ja jeden? Dlatego otworzę przed wami serce, jako Wilq felietonistyki, może moja szczera do bólu opowieść kogoś uratuje.

Mniej więcej w tamtym okresie pisowcy powyrzucali z Trójki wielu wybitnych dziennikarzy, w tym moich znajomych. To było bezprawie, oni wygrywali więc potem w sądzie pracy – ale nie chcieli już wracać, po prostu brali większe odprawy i szukali szczęścia gdzie indziej.

Jerzy Sosnowski wrócił do wyuczonego zawodu nauczyciela (polonisty). Pamiętam ukłucie zazdrości, że też bym tak chciał!

Jakimś cudem udało mi się niestety samego siebie wkręcić w przekonanie, że ja tak nie mogę. Udało mi się sobie wmówić, że przecież o ile nie ma żadnych odkryć co do Orzeszkowej, to w chemii tyle się przecież pozmieniało od kiedy skończyłem studia.

Teraz wiem, że to wielopiętrowa bzdura. To właśnie stechiometrii można by uczyć z podręczników sprzed 100 lat, a z kolei jeśli chodzi o literaturę poromantyczną, pojawiło się sporo ciekawych nowych odczytań genderowych, postkolonialnych itd. A poza tym te uprawnienia po prostu się ma na całe życie.

Mam więc całkiem serio apel do PT Osób Czytelniczych. Jeśli czujesz się w pułapce, w ślepej uliczce, w sytuacji bez wyjścia: może Ciebie też uwięziły Twoje własne myśli?

Oczywiście, nie znam Twojej sytuacji, jesteś dla mnie tylko figurą retoryczną. Ale może to po prostu na początek obgadaj z kimś, do kogo masz zaufanie?

U mnie to poczucie osobistej porażki nakładało się na paradoksalne wrażenie, że tak poza tym przecież jest coraz lepiej. Wszystko wokół mnie było coraz ładniejsze, nowocześniejsze, europejskie. I tylko ja się z tego nie umiałem cieszyć.

Moja mentalna mapa Warszawy była pełna nieaktualnych połączeń, zlikwidowanych linii, wyburzonych budynków. Bywało, że wybierałem się do dawno już zamkniętej knajpy albo próbowałem wjechać w ulicę, którą zlikwidowano pod ekspresówkę.

Moja dystwarzia (która tak naprawdę jest po prostu niewielką wadą wzroku) sprawiała, że często widziałem martwych ludzi, jak ten chłopczyk w tym filmie. Wystarczyło, że ktoś miał podobne okulary czy fryzurę do znajomego, który odszedł.

Chodziłem więc po pięknie się rozwijającym, dynamicznym, europejskim mieście roku 2017, ale mentalnie tkwiłem ćwierć wieku wcześniej. W legendarnych czasach fruwających popielniczek (for the record: nikt tego nie widział, tylko każdy słyszał, że od kogoś słyszał; moim zdaniem, to legenda miejska).

Mentalnie tkwiłem więc w czasach, w których jeszcze w ogóle nie było takiego słowa jak „mobbing”, więc nawet nie wiedzieliśmy, że nasi pracodawcy mówią prozą. Wszędzie śmierdziało w najlepszym wypadku papierosami, ale przeważnie jeszcze gorzej. Metro, obwodnica, ograniczenia parkowania – to było odległe science-fiction.

A jednocześnie w tych złych czasach robiłem w pracy ciekawe rzeczy za ponadprzeciętne pieniądze. A poza tym byłem młody, a świat zdawał się stać otworem. Jeszcze nie wiedziałem jakim.

Te przeciwstawne uczucia sprawiły, że miałem jak ktoś inny z jakiegoś innego filmu. Patrzyłem na piękną Warszawę z 2017, a podświadomie widziałem motywy z jakichś gier o zombiakach. Patrzyłem na centrum handlowe, a widziałem zarastające je kilkudziesięcioletnie drzewa.

Wymyśliłem więc sobie historię o pandemii, która eliminuje tzw. białą rasę. W Polsce ocaleli nieliczni Afropolacy (Arabopolacy, Wietnamopolacy itd.), państwo zaś upadło całkowicie, bo w ośrodkach władzy nie został żaden „designated survivor” – w odróżnieniu od USA i Europy Zachodniej.

W powieści tak jak w opowiadaniu, terytorium dawnej Polski jest już w większości opuszczone. Na wzór średniowiecznych bractw opiekujących się pielgrzymami wędrującymi Via Francigena czy Camino de Santiago przez ruiny dawnego imperium rzymskiego, stworzono współczesny odpowiednik, opiekujący się pielgrzymami wędrującymi do grobów Popiełuszki czy św. Wojciecha.

Powieść działaby się kilkadziesiąt lat po opowiadaniu, gdy to bractwo jest już całkowicie skorumpowane. Żyje z szabru, przemytu, paskarstwa.

Warszawa oficjalnie jest całkowicie wysiedlona, ale grupa ludzi nawiązujących do mikstury tradycji średniowiecznych i powstańczych, stworzyła wolny gród na terenie obecnego Ursynowa. Ursynów jest naturalną fortecą – od lasu oddziela go nasyp i ogrodzenie technicznej bocznicy metra, od zachodu Puławska i mur wyścigów, od północy dolina służewiecka, od wschodu skarpa. Idealne miejsce dla grupy ocalonych z apokalipsy zombie!

Mój bohater nie był związany ani z powstańcami, ani z bractwem, ale z jednymi i z drugimi robił interesy. Był kimś w rodzaju stalkera. Rezydował w Górze Kalwarii, która – w związku z zamknięciem warszawskich mostów – przejęła funkcję obowiązkowego przystanku na trasie Lizbona – Władywostok.

Pewnego dnia dostaje zlecenie życia. Misja jest ryzykowna, ale podejrzani klienci proponują mu coś, za co bohater gotów jest zaryzykować wszystko: przepustkę na wydostanie się z Terytorium.

Ma ich przeprowadzić do samego centrum, na najwyższe piętro ruin hotelu Marriott (nie doszedłem do tej sceny, więc niestety nie miałem pretekstu do riserczu). Bohater nigdy tam nie chodzi, bo w ścisłym centrum za dużo patroli bractwa, no ale wie jak iść.

Z Góry Kalwarii wyruszają o świcie wzdłuż rzeki, by dojść do ruin obwodnicy. Pod ich osłoną do tunelu, przy którym powstańcy mają jedyną bramę dla obcych. Wpuszczają za skromną opłatą.

Tam kolejny tunel – metra. Bractwo boi się schodzić pod ziemię, więc powinni tak bezpiecznie dojść do „patelni” (założyłem, że najtrwalsza w tym mieście jest prowizorka, więc „patelnia” dotrwa do apokalipsy), a stamtąd już bliziutko.

Plany biorą w łeb na samym początku. Brama w tunelu jest zamknięta, walka zakonu z powstańcami weszła w kolejną ostrą fazę. Bohater jest w pułapce. Ale…

Łatwo zrozumieć czemu identyfikowałem się z takim bohaterem, obmyślanym jako mój rówieśnik w ruinach Warszawy. Rzeczywista pandemia wyleczyła mnie z fantazji o apokalipsie.

Kiedy wszystko było zamknięte, rozpaczliwie tęskniłem za Warszawą sprzed 2020. Marzyłem, żeby wszystko wróciło do normy, żeby znowu knajpy były pełne ludzi, ulice zakorkowane samochodami, a w centrach handlowych leciała wkurzająca muzyczka. Dałbym wtedy za to wszystko, jak mój bohater za przepustkę na Zachód.

To marzenie się oczywiście spełniło, może nawet aż za dobrze. Trochę mnie denerwuje, że tak szybko o tym zapomnieliśmy – seriale na przykład często teraz udają, że pandemii w ogóle nigdy nie było.

Mam wrażenie kolejnej nieprzepracowanej traumy, ale z tym niech się już mierzą kolejne pokolenia. Wszedłem już w wiek, w którym człowiek powinien się po prostu cieszyć, że przeżył kolejny rok, z pandemią czy bez.

A ostatecznym powodem, dla którego tej powieści już nigdy nie napiszę jest to, że ten mój kryzysowy rok 2017 był – jak już teraz wiem – rokiem, w którym udało mi się wypracować jakąś tam pozycję jako autora non-fiction. Nie gwiazdorską, ale i nie zerową – halfway between the gutter and the stars.

Pozycji jako prozaik nie mam praktycznie żadnej, więc wydawcy dla ewentualnej powieści musiałbym szukać prawie jak debiutant. To trochę demotywuje.

Rety, uzasadnienie wyszło mi długie jak to opowiadanie. Ale przynajmniej nie jest takie dołujące.