„Ty czarownico! Ja ci dam!”

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów – na pewno pierwszy raz w tym stuleciu – kupiłem sobie tygodnik „Wprost”. Oczywiście, dla przeczytania obelg Rydzyka pod adresem prezydentowej. Czad! Kaczyński w sumie ma teraz dwa wyjścia – udać, że nie plują tylko deszcz pada, przez co wypadnie na wała nawet przed swoim najwierniejszym elektoratem, albo radykalnie zerwać z Rydzykiem, a wtedy, he he, nie będzie miał już przed kim wypadać na wała. Zazdroszczę tym, którzy nie jadą na wakacje i będą to śledzić z bliska 🙂
Rozłam w PiS zakończony powołaniem Chrześcijańskiego Ugrupowania Jurka wielu zbagatelizowało – ot, kolejne odejście, które wielki wódz zaklajstrował przesuwając kilku Dornów z paksu do śwaksu. Była to jednak pierwsza oznaka z tego, że z pisowskiego samolotu odpadają skrzydła – urwało się już skrzydło katolickich talibów, teraz odpada skrzydło umiarkowanych z dawnego Przymierza Prawicy. Zostaną tylko najwierniejsi z wiernych, którzy przy Kaczyńskich stali od samego początku – wielki budowniczy Mostu Północnego Andrzej Urbański, pierwsza torebka prawicy Coco Szczypińska i czołowy antykomunista PRON, Karol Karski. Słowem, żenada. Plaśnięcie kaczego dziobu o trotuar będzie tak głośne, że nawet upadek Krzaklewskiego przestaniemy wspominać jako rekord żenady.
Kiedy w zeszłym roku wyjeżdżałem na wakacje, premierem Polski był jeszcze Kazimierz Marcinkiewicz. Gdy gdzieś w Alpach poczułem tęsknotę za niusami z Bolandy, odpaliłem w knajpie laptopa i przeczytałem radosną wiadomość, że Marcinkiewicz to już non-person. Bardzo się ucieszyłem, bo popularna numerologiczna charakterystyka Ziobry tak naprawdę najtrafniej pasowała właśnie do premiera klasy Stilon-Gorzów low-noise zero-competence. Ten człowiek składał się wyłącznie z pijarowego opakowania, w którym nie było nic. W mojej ocenie był premierem nieskończenie gorszym nawet od Kaczyńskiego, bo Marcinkiewicz wstrzymał budowę autostrad, a Kaczyński ją przynajmniej wznowił. Dwa lata w infrastrukturze jednak poszły w pis-doo, co będzie miłym tematem do kampanii wyborczej ‘2009, zwłaszcza że wtedy oczywista już będzie nieuchronność eurokompromitacji Bolandy na Euro 2012.
Kaczyści tracą nie tylko czynnych polityków, tracą też sympatyków. Niekompetencja Fotygi jest już tak ewidentna, że zdaje się, że już tylko ludzie zawodowo zmuszeni podlizywać się prezessimusowi jeszcze są gotowi jej bronić (plus, oczywiście, blogosferyczne oszołomstwo, ale to może bronić nawet wstrzymywania budowy autostrad).
A najfajniejsze jest to, że Marian Krzaklewski i Leszek Miller też byli ostatnimi w swoim obozie, do których dotarło to, że się już skończyli. I też przez pierwsze dwa lata rządzenia wydawali się nie do ruszenia, chłe chłe chłe.
W sierpniu mam nadzieję zastać tu pobojowisko 🙂

Głosowałem na Nutellę

Zanim jeszcze moje pokolenie zaczęło budować kapitalizm w Polsce, mieliśmy dekadę mentalnego przygotowania do tego epokowego dzieła. Ci z nas, którzy mieli jakiekolwiek dojście do zachodnich walut – kilka dolców uciułanych z jakiejś podróży – mogli udać się do Peweksu i kupić pojedynczy słoik Nutelli, pojedynczą flaszkę Advocaata albo pojedynczą sztabkę Toblerone – i spożywać to potem w stanie mentalnego uniesienia trudnego do wytłumaczenia komukolwiek, kto nie pamięta tamtych czasów i tamtego niezwykle klarownego dualizmu: dwa polityczne obozy celują w siebie termojądrymi rakietami; jeden umie produkować piękne samochody, ciuchy i przysmaki, a drugi produkuje w najlepszym wypadku Rzyguli, Hoffland i Wyrób Czekoladopodobny w Etykiecie Zastępczej.
Czy kiedy moje pokolenie 4 czerwca 1989 stawiło się tłumnie w lokalach wyborczych, by markerami wykreślać komuchów, głosowaliśmy na Solidarność? Na Drużynę Lecha? Na Wolny Rynek? Na Prawa Człowieka? Jeśli nawet, to tylko jako barwne etykietki na słoiczku Nutelli. Bo to o nią tak naprawdę chodziło. Kuźwa, przecież nawet te markery mieliśmy z importu, bo realny socjalizm tego nie umiał wyprodukować.
Głosowałem na Nutellę, i to był jedyny głos w moim życiu, z którego do dzisiaj jestem dumny i do dzisiaj bym go bez wahania powtórzył – dla moich dzieci Nutella jest już tylko banalnym smarowidłem porannej kanapki, a nie czymś szamanym raz na rok z okazji wyjątkowo ważnego święta. O take Polske walczylyśmy.
Nutella i Advocaat spowszedniały, ale zostały jeszcze Tobleronki. Mimo pojawienia się zachęcającej formy "mini", w zasadzie wciąż tak jak drzewiej, żeby urządzić sobie wyżerkę taką jak Alan Partridge we flashbacku – trzeba pojechać gdzieś w dal. Większe opakowania tudzież bardziej perwersyjne smaki (ten biały i ten czarny) są do dostania głównie na lotniskach. Sam nie wiem, czy to celowa polityka marketingowa Kraft Foods Schweiz AG, czy po prostu ja się rozpaczliwie staram zachować chociaż jeden fetysz z młodości?

Now Playing (35)

Wylosował się mi ten kawałek dwa i pół roku temu, gdy jechaliśmy w Bieszczady na ferie zimowe – jakoś do dzisiaj bardzo dokładnie pamiętam tę chwilę, było już po zmroku i jechaliśmy mostem nad Sanem. Bezdzietnym blogokomentatorom zdradzę tutaj rodzinny sekret, doskonale znany mi i Clarkowi Griswoldowi – gdy rozpoczynają się wakacje, ojciec rodziny zazwyczaj jest totalnie spompowany dopinaniem ostatnich drobiazgów przed urlopem. O ile więc dla dzieci pierwszy dzień wakacji to już od razu jest „hura, hura, wyjeżdżamy”, dla rodziców to raczej coś w stylu „o dżiiiizas, jak fajnie mają ci, co zostają w pracy”. Prawdziwy wypoczynek zacznie się dla nich dopiero za jakiś czas, gdy podróż oczyści ich z „les acidités qui font l’malheur des grandes cités”, jak pół wieku temu śpiewał Charles Trenet.
Czasem jedna piosenka potrafi zmienić nastrój i tak się stało wtedy. Do dzisiaj więc jakoś kojarzy mi się z sympatyczną podrożą, więc zaczynam mieć na nią ochotę już sięgając po mapę samochodową Europy. Wiem, że jej – krótki ale bardzo inteligentny tekst – opowiada o czymś zupełnie innym, ale mówię teraz o inżynierowo mamoniowym skojarzeniu przez asocjację. Poza tym, czy to rzeczywiście aż tak radykalnie odmienny temat? Wakacje bez żony (czy, żeby być bardziej politycznym poprawnie, bez towarzystwa partnera lub partnerów) to przecież jak iPod bez iTunes.
Uwielbiam zresztą Touch & Go jako całość – na albumie „I Find You Very Attractive” nie ma ani jednego kawałka, który chciałbym skipować, są zaś trzy pięciogwiazdkowce – tytułowe „Would you…?”, „Tango in Harlem” i „Straight To Number One” w remiksie Dreamcatcher. Podobno to należy klasyfikować jako jazz, co mnie niepokoi, bo wolałbym siebie uważać za osobę, która nie lubi jazzu…

Owca w Wielkim Mieście

Niebawem blog mój zamilknie na pewien czas. To oznacza, że muszę zająć się od dawna obiecaną notką o serialu animowanym „Owca w wielkim mieście”.
Kocham go. Właściwie kochałem, bo Cartoon Network już go nie puszcza, więc ta miłość robi się coraz bardziej platoniczna. Wszystkiego zrealizowano tylko 27 odcinków, pilot (którego spory fragment ktoś niedobry wrzucił do jutubki) plus dwa sezony. Dzięki temu serial przynajmniej nigdy nie dżampnął szarka – każda minuta każdego odcinka jest niesamowicie zabawna, przynajmniej dla ludzi o równie chorym poczuciu jak ja.
Jak się można zorientować z pilota, serial opowiada o pewnym Owcy, ukrywającym się w Wielkim Mieście przed Tajną Organizacją Wojskową, która zamierza go wykorzystać w dziale napędzanym Owcami. Opowiada o tym zresztą nie tyle serial, co narrator Ben Plotz, znudzony i zniesmaczony idiotyzmem tego serialu (w finale sezonu pierwszego okazuje się zresztą, że w rzeczywistości został on zwabiony do tego serialu w ramach spisku mającego stworzyć działo napędzane narratorami).
Na czele Tajnej Organizacji Wojskowej stoi Generał Konkretny (General Specific), którego prawą ręką jest Szeregowy Równoległy (Private Public). Inwencji polskiego tłumacza starczyło tylko na te postacie, wobec innych nazwisk był już bezradny i tłumaczył po prostu dosłownie, nie próbując oddać dowcipu. Ale nie czepiam się, bo jak przełożyć nazwiska majorów takich jak Major Pain, Major Disaster czy Major Television Event, nie mówiąc już o generałach takich jak General Amnesia, General Store, General Dentistry, General Lee Outrageous czy General Public (ojciec Private’a Publika)?
Program przerywany jest też czasem dodatkowymi atrakcjami („na przekór powszechnym oczekiwaniom, Latający Bracia Sombrero!”), reklamami wyrobów firmy Oxymoron, które to wyroby wszystko robią z siłą wołu a także kampanią wyborczą Kanapki Z Szynką („przekazujemy oświadczenie sztabu wyborczego Kanapki Z Szynką, że jest Kanapką Z Galantyną z niewielką zawartością szynki”).
Był to najbardziej anarchiczny serial animowany w dziejach telewizji, robiący sobie jaja nie tylko z wszystkich możliwych instytucji i autorytetów, ale także z telewizji jako takiej – z jej konwencji i schematów, komentowanych sarkastycznym głosem przez znudzonego narratora. Typowym początkiem odcinka zresztą jest Coś Bardzo Nudnego W Telewizji, co Owca – wydając z siebie pełne niesmaku „Beee” – przełącza właśnie na serial o sobie.
Serial zresztą sprawia, że łatwo się identyfikować z głównym bohaterem, którego wszystkie kwestie ograniczają się do „Beee… Beee? Beee!”, wypowiadanego z niesmakiem (najczęściej) czy też z nadzieją (bardzo rzadko). Beee…

Dalej o Marsie

Przepraszam za tytuł, po prostu poczułem, że następna notka musi, no po prostu musi być tak zatytułowana, bez względu na jej temat. Chociaż będzie prawie że na temat, w dyskusjach pod poprzednimi pojawiała się już bowiem teza Maxa Webera o tym, że nie byłoby kapitalizmu bez protestantyzmu.
Teza wyglada w skrócie tak, że protestanci – wskutek wytworzenia skojarzenia sukcesu materialnego danego osobnika z jego predestynacją do bycia zbawionym – poczuli religijną motywację do zapierniczania jak małe samochodziki i z tego powodu stworzyli ustrój, w którym ludzie pracują ciężej od niewolników na budowie piramid, ale się samooszukują, że są wolni.
Marksista odczyta Webera tak, że rzeczywista zależność była odwrotna – wszystkie religie to twory człowieka, a protestantyzm to po prostu religia wymyślona przez dążące do emancypacji mieszczaństwo, które potem stało się wyalienowanym narzędziem zniewolenia. Kapitalnym symbolem tego procesu jest Herr Klaussner (ten w sweterku) z „Edukatorów” – człowiek, który stał się niewolnikiem własnego dzieła i jedyne pięć minut wolności w swoim życiu przeżył gdy go porwano.
Wnioski z Webera płyną jednak takie, że gdyby papiści wygrali wojny religijne XVI stulecia, nie byłoby kapitalizmu i Europa zatrzymałaby się w rozwoju. W roku 2007 być może znalibyśmy machinę parową, ale tylko jako ciekawostkę w stylu Herona z Aleksandrii, którą diuk de Madeurfakeur zabawiałby markizę Trou de Cul. Nie pojawiliby się jednak ludzie tacy jak James Watt, którym zawdzięczaliśmy udoskonalenie tego pomysłu tak, żeby można było oplątać Europę pajęczyną linii kolejowych.
Dlaczego jednak papiści nie wyrżnęli protestantów, chociaż mieli sporą przewagę? Znalazłem niedawno fascynujący pejper, który wyjaśnia to pojawieniem się nowego zagrożenia – inwazji imperium osmańskiego. Korzystając z katalogu konfliktów zbrojnych w Europie (ten sam w sobie jest fascynującym materiałem), Murat Iyigun wykazał spadek konfliktów katolicko-protestanckich o 25 do 40 procent, silnie skorelowany z postępami wojsk tureckich.
Innymi słowy, jeśli Grecja, ten „mały dumny naród”, jest dziś krajem bardziej ucywilizowanym od „anarchicznego słowiańskiego elementu” za jej granicami (jak patetycznie opisywał to Kaneis), to zawdzięcza to właśnie Turcji, bo unijne miliardy wpomowane w cywilizowanie Grecji wzięły się właśnie z tego, że pięć stuleci temu Turcy nie pozwolili papistom wyrżnąć protestantów, którzy dzięki temu mogli w spokoju wynajdywać banki, giełdy, maszyny parowe i samochody. I zarobić taką kasę, że im do dzisiaj wystarcza na budowanie autostrad w dzikich krajach typu Bolanda, Molvania czy inna Latveria.
Powiedziałbym, że to potężny argument za przyjęciem Turcji do UE.

Dalej o Marksie

Notka o filozofii Marksa wywołała tak sympatycznego flejma, że pójdę za ciosem i napiszę o Moim Najulubieńszym Koncepcie z myśli brodatego filozofa. To pojęcie alienacji, które Marks przejął od Hegla i jego bezpośrednich uczniów.
Alienacja jest wszędzie, nawet na tym blogu. Możesz ją zobaczyć gdy wyjrzysz przez okno albo włączysz telewizor. Czujesz ją gdy idziesz do pracy… gdy idziesz do kościoła… gdy płacisz podatki.
Sięgnąłem po cytat filmowy bo do dzisiaj się zastanawiam czy to przypadek, że Łoczałscy pisząc o Matriksie sięgnęli akurat po te przykłady, które w pierwszej kolejności wymieniłby marksista mówiąc o alienacji. W centrum filozofii Marksa było pojęcie alienacji pracy, do myślenia na ten temat zainspirowały go rozważania Feuerbacha o alienacji religii, ważnym wnioskiem z tych rozważań była alienacja władzy, które to pojęcie bardzo ożywiło minionego flejma. Ta sama triada co w „Matriksie” – praca, kościół, podatki.
Alienacja ma miejsce wtedy, gdy jakaś stworzona przez człowieka instytucja rozmija się ze swoim powołaniem. Najłatwiej pokazać to na przykładzie alienacji pracy, bo to jest coś, co jak drzazgę w umyśle odczuwa praktycznie każdy. Większość z nas tu na blogu zapewne lubi swoją pracę, wybraliśmy ją dlatego, że nas to interesowało i uprawialibyśmy tę pracę jako hobby nawet będąc ekscentrycznymi zylionerami, którzy nie muszą pracować.
Ja na pewno bym coś tam czytał i pisał nawet gdybym nie musiał, podobnie chemik coś tam by sobie pichcił w prywatnym laboratorium nawet gdyby to nie było już konieczne do jego utrzymania. Ale w chwili, w której to staje się zinstytucjonalizowaną pracą, od przysłowiowej ósmej do szesnastej, praca ulega alienacji – nie służy już nam, to my służymy jej, przejmuje kontrolę nad naszym życiem i zamienia nas w matriksową bateryjkę.
Podobnie jest z państwem, instytucją, którą teoretycznie powołaliśmy po to, żeby budowała drogi i pilnowała bezpieczeństwa. I wielu nawet naiwnie wierzy w to, że państwo to „ich” Ojczyzna – ale państwo również błyskawicznie się alienuje i staje się instytucją służącą samej sobie a nie obywatelom, a nasze podatki znikają gdzieś na utrzymanie ogromnej rzeszy powiatowych referentów do spraw zaawansowanego pierdzenia w stołek.
Fascynują mnie psychologiczne aspekty tego pojęcia – to jak szybko różne instytucje, które sami wprowadzamy w swoim życiu osobistym, mogą ulec alienacji. Marks zresztą przyznawał, że już nawet w utopijnym społeczeństwie bezklasowym alienacja zostanie, bo jest czymś przypisanym ludzkiej naturze. Osoby wierzące mogą to powiązać z metaforą grzechu pierworodnego, samsary czy innego dżihadu. Osoby niewierzące mogą zaś sięgać po cytaty z popkultury.

Marks na niedzielę

Czytam sobie właśnie „Filozofię Marksa” Balibara i zafascynowała mnie aktualność tego oto fragmentu „Nędzy filozofii”, którą za Balibarem przeklepię:
„Ekonomiści mają szczególny sposób postępowania. Dla nich istnieją tylko dwa rodzaje instytucji: jedne sztuczne, drugie naturalne. Instytucje feudalne są sztuczne, burżuazyjne są naturalne. Są w tym podobni do teologów, którzy również ustanawiają dwa rodzaje religii. Wszystkie religie z wyjątkiem tej jednej, której oni są wyznawcami, wymyślili ludzie, gdy tymczasem ich własną religię Bóg objawił. Twierdząc, że panujące obecnie stosunki – stosunki produkcji burżuazyjnej – są naturalne, ekonomiści chcą przez to powiedzieć, że w tych właśnie stosunkach tworzy się bogactwo i rozwijają się siły wytwórcze zgodnie z prawami natury. A więc same te stosunki są też prawami naturalnymi i nie podlegają wpływowi czasu. Są to prawa wieczne, które powinny zawsze rządzić społeczeństwem. Historia tedy ongi istniała, ale dzisiaj historii już nie ma”.
Marks pisał te słowa w roku 1847, jeszcze zanim napisze z Engelsem „Manifest Komunistyczny” i w ogóle zanim z szerokiego ruchu kontestującego absolutyzm wyodrębnią się jako dwa odmienne nurty lewica i liberałowie. Nie był wtedy socjalistą ani komunistą w dzisiejszym znaczeniu tych słów, był raczej rozczarowanym liberałem szukającym lepszej odpowiedzi na pytanie o drogę do wolności.
Sam Marks zresztą uznałby zapewne za głupca kogoś przykładającego do roku 1847 pojęcia w ich znaczeniu z roku 1947 czy 2007. Był filozofem przekonanym, że historia określa rozwój zjawisk społecznych i pojęcia takie jak „sprawiedliwość” czy „wolność” z natury rzeczy co innego znaczą w różnych epokach.
Jak widać z tego cytatu, jeszcze zanim Marks zaczął tworzyć marksizm, już wątpił w heglowski „koniec historii”, koncepcję przypomnianą w 1989 przez Fukuyamę i przyjętą jako założycielską myśl filozoficzną Trzeciej Rzeczpospolitej.
Jeśli bowiem, jak mówiono nam na początku lat 90., podział na lewicę i prawicę stracił znaczenie, to działo się tak dlatego, że oto w formule liberalnej demokracji ludzkość znalazła Ostateczną Odpowiedź Na Pytanie O Życie, Wszechświat i Całą Resztę. Odtąd już zbędne jej były ciągnące w różnych kierunkach partie polityczne – zastąpić je miał po wsze czasy Apolityczny Ruch Obywatelski Autorytetów Moralnych. Ekonomia też już na zawsze miała być wolna od konfliktu interesów między różnymi grupami społecznymi, bo wszelkie decyzje w sposób apolitycznie obiektywny i jedynosłusznie naukowy miała podejmować Jego Balcerowiczość.
Marks zdążył to przewidzieć i wyśmiać na półtora stulecia wcześniej…

Udawanie Greka

Kto wie, gdzie na mapie szukać kraju o nazwie FYROM, ręka w górę. No dobra dobra, możecie już schować te ręce, w końcu wiadomo, że na tego bloga zaglądają ludzie ogólnie kumaci. A teraz poproszę by ręce podnieśli ci, którzy kiedykolwiek użyli oficjalnej nazwy FYROM zamiast poczciwej „Macedonii”? Nikt? Bingo. Oskarżenie nie ma więcej pytań w sprawie zmiany oficjalnej nazwy Auschwitz na Niemieckie Nazistowskie Coś Tam Śmoś Tam.
Kto używa oficjalnych nazw? Ci, którzy muszą. FYROM używane jest np. na mapach czy w dyplomatycznej korespondencji. W potocznym języku ta nazwa ne funguje. Podobnie będzie z Niemieckim Nazistowskim Łotewerem. Ja rozumiem, że występowanie określenia „polski obóz zagłady” może być dla niektórych w Polsce przykre, ale nadzieje wiązane ze zmianą oficjalnej nazwy w UNESCO są naiwne.
Greków bardzo raziło ich używanie nazwy „Macedonia” z jakichś powodów znanych tylko im. Zmusili więc Macedonię do przyjęcia idiotycznej oficjalnej nazwy typu Former Yugoslav Blah Blah Blah Of Macedonia. No cóż, Unia Europejska to taka organizacja, w której upierdliwy kurdupel może stosunkowo dużo wywalczyć stosując prawo weta (oczywiście, potrzebne jest do tego pewne minimum inteligencji, stąd pierwiastkowa kompromitacja Kaczyńskich).
W przypadku Macedonii rolę upierdliwego kurdupla wzięła na siebie Grecja i odniosła zwycięstwo, które śmiało można nazwać zwycięstwem FAGLKAPowym (od Former Ancient Greek Leader Known As Pyrrus). Wszyscy i tak mówią „Macedonia”, za to sama Grecja za takie numery stała się najbardziej nielubianym członkiem Unii. Nie czuję się emocjonalnie zaangażowany w problemy Macedonii ani w greckiego szmergla na punkcie ich polityki historycznej, więc nazwę FYROM zamierzam bojkotować forewer end ewer wyłącznie z bezinteresownej przekory. Nikt nie lubi upierdliwych kurdupli i kto jak kto, ale Grecja powinna być wdzięczna Kaczyńskim za zdjęcie z nich tego odium
Nazwa Niemieckie Nazistowskie Coś Tam Śmoś Tam być może pojawi się na mapach i na oficjalnej papeterii, ale przecież nie tam padają irytujące nas określenia typu „polskie obozy zagłady”. Te padają tam, gdzie się używa języka potocznego – w prywatnych wypowiedziach, w artykułach prasowych, w internecie. I będą tam padać dalej, dokładnie tak samo jak wszędzie tam używa się słowa „Macedonia”. Może nawet częściej niż dotąd, bo pewnie nie jestem jedyną osobą na świecie ze skłonnością do przekornego robienia na złość upierdliwcom.

Now Playing (34)

Dobre wrażenie, jakie wywarłem Steppenwolfem na Taciemaxa zapewne już pryśnie bez śladu, bowiem hitem tygodnia jest dla mnie dokładnie to co opisywał jako „krapowate popowe pioseneczki”. Lata u mnie w kółko „Acceptable In The 80’s” Calvina Harrisa. To powinien być w ogóle przebój lata, gdyby nie to, że przebojami lata zostają zwykle jakieś Akony (buee).
Tekst „Mam dla ciebie miłość i uściski, jeśli jesteś urodzony/urodzona w latach 80.” ma w sobie niewinny urok gdy śpiewa go młody przystojny Harris (cuvee 1984). W słuchawkach takiego starego oblecha jak ja dochodzi do tego ponuro cyniczne drugie znaczenie, jak w moim ulubionym kawałku Ladytrona – „They only want you when you’re 17; when you’re 21, you’re no fun”.
Gdy pisałem recenzję z wyboru wywiadów Dunina uświadomiłem sobie, że w podziałach pokoleniowych zgubiliśmy jedną dekadę. Lata 90. przejechaliśmy na skojarzeniu „literatura pisana przez urodzonych w latach 60.” = „literatura młodych” (do tego skojarzenia walnie się zresztą przyczynili Dunin z Vargą swym słynnym leksykonem). Nagle z hukiem nadszedł dwudziesty pierwszy wiek i kiedy się już otrzepaliśmy z gruzów po WTC i rozejrzeliśmy po tym nowym stuleciu okazało się, że urodzeni w latach 60. przestali być młodzieżą, tę rolę zaś przejął urodzony w latach 80. skład na miejsówce spoko kolesi, jou madafaka.
Pokoleniowa księgowość prowadzi więc do straszliwego wniosku: mamy manko na jedną dekadę! Gdzie się podziało pokolenie lat 70.? Albo się podczepiali pod nas deklarując, że „najlepsza muzyka świata to brytyjski rock gitarowy” albo odmładzali się przy pomocy koszulki z Vinem Dieslem, kremu przeciwzmarszczkowego oraz wysyłania ememesów z telefonu Heyah i podczepiali się pod dziatwę z lat 80.
To podsuwa mi ważne zadanie wychowawcze – nie dopuścić, by moje urodzone w latach 90. dzieci też się dały tak wykorzenić. Pokolenie urodzonych w latach 90. musi mówić własnym głosem! Kultury narodowej nie strać na lekkomyślną utratę kolejnej dekady!

Kaczynscy tego nie ogladali


Nie ma nic słodszego nad przypadkowe wyguglanie jakiejś dziecięcej fascynacji – zapomnianej, lecz wciąż jeszcze tkwiącej w jakichś miłych warstwach podświadomości. Gdyby bohater „Sanatorium pod klepsydrą” miał dostęp do sieci, może doguglałby się do Księgi… Dla mnie w każdym razie taką Księgą był kurs języka angielskiego nadawany w reżimowej telewizji w połowie lat 70., którego podstawą był serial zatytułowany „Slim John”.
Zdaje się, że byłem dokładnie idealnie targetowym odbiorcą. Kurs zrobiono tak, żeby zainteresować młodych ludzi spoza Ju Kej fascynujących się robotami i kosmitami, dlatego poszczególne konstrukcje gramatyczne pokazywano tam na przykładzie opowieści o inwazji robotów szykowanej na Ziemię przez tajemniczą obcą cywilizację, zgodnie z rozkazami z dowództwa.
O rany, „Orders from Control”! To była moja „alamakota” w języku lengłydż. Całych fraz z tego serialu uczyłem się na pamięć, bazgrałem je na różnych ilustracjach przedstawiających, ofkors, inwazję robotów…
Nigdy nie obejrzałem tego serialu w całości od początku do końca. Jak wynika z episode guide, zacząłem oglądać od odcinka czwartego – właśnie „Orders from Control”. TVP nadawała to jakoś nieregularnie, a może ja nie miałem możliwości tego regularnie oglądać, zdaje się, że to było jakoś zaraz po moim powrocie ze szkoły i czasem miałem za dużo lekcji, żeby się wyrobić.
Na pewno nie wiem jak się to wszystko skończyło ale pamiętam jak przez mgłę początek – że zbuntowany robot zaprzyjaźnia się z dwójką młodych Anglików i postanawia przeszkodzić inwazji. Będę wdzięczny za wszelakie spojlery albo i nawet za pomoc w ewentualnym zajumaniu (a może to jest w amazonie, tylko nie umiem szukać?).