O wolnosci

Był kiedyś taki okropny zespół rockowy, który miał piosenkę pod tytułem „Wolnoszcz kocham y rozumię”. Niezależnie od dykcji, zawsze odnoszę się podejrzliwie do ludzi, którzy twierdzą, że „rozumiom wolnoszcz”. Wolność jest bowiem pojęciem trudnym do zdefiniowania.
Klasyczna fraza „wolność każdego powinna być ograniczona tylko wolnością innych” nie jest rozwiązaniem problemu tylko jego odsunięciem, nie ma bowiem prostego sposobu na rozstrzygnięcie, kiedy konkretnie naruszamy wolność innych. Narażając ich na obsceniczny widok? Narażając ich na hałas? Narażając ich na zapach własnej pachy czy papierosa?
Wszyscy się chyba zgodzimy co do tego, że głośne słuchanie muzyki o drugiej w nocy narusza wolność sąsiadów, którzy przez to nie mogą spać. Ale co z równie głośnym słuchaniem muzyki o drugiej po południu? A co z narażaniem innych na obsceniczny widok, od czego mogą na przykład stracić apetyt i stracić swoją wolność do spożycia posiłku? Wszyscy się zgodzimy co do tego, że obscenicznym widokiem będzie publiczne spożywanie surowych szczurów ale co powiemy komuś, dla kogo obsceniczne są niektóre przejawy mody młodzieżowej?
Problem polega na tym, że wolność może istnieć tylko dzięki ograniczaniu wolności. Dobrą ilustracją tego pozornego paradoksu jest kodeks drogowy. Składa się on, jak wiadomo, głównie z ograniczeń wolności. Jeśli jednak porównamy poziom faktycznej (nie – czysto teoretycznej!) swobody, jaką może się cieszyć uczestnik ruchu drogowego w kraju, w którym ta wolność jest ograniczana przez kodeks i krajem, w którym nie jest ograniczana w ogóle (na przykład „upadłe państwa” typu Somalia, Irak czy Afganistan) – wynik będzie jednoznacznie wskazywał na wyższość krajów z zakazami.
W demokratycznym państwie kierowca samochodu wprawdzie musi zatrzymywać się na czerwonym świetle, przestrzegać ograniczeń prędkości a nawet poddawać swój samochód okresowym przeglądom – ale generalnie może sobie pozwolić na więcej niż np. kierowca somalijski.
Ze względu na tragiczną przeszłość narodu naszego umiłowanego, mamy naturalny odruch (tzw. knee-jerk) by każde ograniczenie wolności traktować jako próbę wprowadzenia ustroju totalitarnego. Zapominamy o tym, że zagrożeniem dla wolności jednostki może być nie tylko dyktatura, ale także somalijskie bezhołowie. Ja się w każdym razie swobodniej czuję w krajach, w których policja nie pozwala jeździć rowerem po chodnikach i hałasować po dwudziestej drugiej, niż w krajach, w których człowiekowi wszystko ujdzie na sucho, jeśli tylko zna Saszę czy innego Abdela, albo jedzie hummerem o odpowiednio wysokiej klasie opancerzenia.

Lacanowska dekonstrukcja gadzeciarstwa

Dyskusje pod poprzednimi notkami za sprawą dygresji poczynionych przez Suburban Housewife i Zkoda ożeniły ze sobą dwa wątki flejmów – temat iPoda jako przenośnego generatora Osobistego Bąbelka oraz wątek laktacyjno-położniczy. W jak naturalny sposób te dwa zjawiska wiążą się ze sobą, uświadomiłem sobie w nagłym satori dwa lata temu, gdy wracałem z wesela dwojga amerykańskich historyków w Krakowie.
Wesele było samo w sobie tak niesamowite, że napisałem z niego reportaż do „Wysokich Obcasów” – Timothy Snyder i Marci Shore zakochali się w Polsce i postanowili wziąć ślub właśnie w tu, co okazało się kafkowską drogą przez biurokratycję. Sam ślub był zaś niepowtarzalną ekumeniczną mieszanką obrzędu kwakierskiego i judaistycznego.
Na ślub przyjechaliśmy moim samochodem prosto z Wiednia, razem z innymi amerykańskimi znajomymi Tima i Marci z Instytutu Wiedzy o Człowieku. Chciałem się na tym weselu napić, więc z radością przyjąłem propozycję amerykańskiej antropolog kultury, piszącej w Instytucie doktorat o buddyzmie tybetańskim, że odwiezie nas moją bryką do hotelu. Nie mogła pić jako matka karmiąca – jej urocze niemowlę było kimś w rodzaju najmłodszego stypendysty Instytutu, podczas przerw na lunch w instytutowej stołówce wszyscy rotacyjnie nosiliśmy go na rękach, żeby umożliwić matce zjedzenie w spokoju.
W drodze na nasz nocleg dzidziuś, który drogę z Wiednia do Krakowa beztrosko przechrapał w foteliku na tylnym siedzeniu mojego samochodu (porada doktora Spocka, żeby gdy inne metody usypiania zawiodą, zabrać niemowlę na samochodową przejażdżkę, brzmi absurdalnie, ale sam nie znam nic skuteczniejszego) nagle zauważył, że mamusia siedzi tyłem do niego i ma uwagę skoncentrowaną na czymś innym. Zaczął więc profilaktyczny, zaprojektowany przez ewolucję płacz, mający tę uwagę skupić na sobie.
Jak zwykle miałem kieszenie wypełnione gadżetami wyprodukowanymi przez firmy takie jak Apple czy Sony Ericsson, wyposażonymi w cenioną przez niemowlęta właściwość, że jak się naciśnie, to świecą się kolorki i rozlegają dźwięki. Fascynujące było obserwować, jak błyskająca i grająca komórka na jakieś dziesięć sekund skupia uwagę dzidziusia, który natychmiast potem wykonuje jednak podstawowe niemowlęce rozumowanie – „MAMUSIA NA MNIE NIE PATRZY MAMUSIA INTERESUJE SIĘ CZYMŚ INNYM UAAAAAAA”. Zafascynowany dokonującą się na moich oczach lacanowską dekonstrukcją gadżeciarstwa mówiłem do płaczącego niemowlaka (po polsku, więc nie rozumiał), że no pewnie, stary, że cyfrowe gadżety nie mogą zastąpić Cyca Mamusi, ale i tak będziesz musiał się pogodzić z tym, że to jest The Seond Best na tym łez padole.

Now Playing (33)

Czy można sobie wyobrazić piosenkę, która byłaby bardziej nie o mnie? W zamieszczonym jutubkowym klipie jestem przecież bardziej podobny do tego sędziwego dżentelmnena, który zapowiada występ „długowłosych muzyków dla wszystkich was, nastolatków”, niż do podmiotu lirycznego.
Pierwszy akapit tekstu: „Zapal silnik, wyjedź na główną drogę, szukając przygody we wszystkim co napotkasz” dotyka jednocześnie spraw mi bliskich i dalekich. Uwielbiam podróżować, zwłaszcza samochodem i właściwie zawsze gdy w moim umyśle pojawi się pytanie „którędy do głównej drogi?”, natychmiast przypomina mi się ta fraza.
Z drugiej strony, bliska mi jest teza Amundsena, że nie ma czegoś takiego jak przygoda, jest tylko złe przygotowanie – więc nie dość, że celowo wybrałem sobie samochód ze ścisłej czołówki bezawaryjności, to jeszcze na dodatek zwykle jadę poubezpieczany na tyle różnych sposobów, że w zasadzie nawet całkowita awaria samochodu połączona z kradzieżą portfela mnie nie zatrzyma, bo assistance powinno dostarczyć samochód zastępczy a zapasowa karta kredytowa powinna pozwolić kontynuować wakacje nim mnie dogoni kurierem duplikat Karty Właściwej. Ale kto ze mną podróżuje ten wie, jakiego ataku paniki potrafię dostać gdy choćby zapali się lampka check engine, którą mój silnik czasem sygnalizuje dezaprobatę z tego, co w niego wlałem.
Piosenkę jednak uwielbiam, co zapewne można by zasadnie odczytywać w duchu psychoanalitycznymnym jako projekcję wypartych marzeń i tak dalej. Lubi ją też wielu ludzi z mojego środowiska – na pewnej imprezie, na której wprosiłem się do roli iPodowego łże-didżeja, „Born To Be Wild” okazało się dancefloor fillerem. Cóż, rokendrol to sztuka sprzedawania marzeń.
Mi samemu brzmi zaś w uszach od początku tygodnia, ponieważ albowiem miniony łykend spędziłem na miłych motoryzacyjnych emocjach – startowaliśmy z dziećmi w trasie terenowej pewnego zlotu (zajęliśmy 15 miejsce na 45). Oczywiście trudno o coś mniej rokendrolowego niż spędzanie weekendu z dziećmi, ale – jak już pisałem – ideą tego cyklu jest szczere opisywanie tego, co w danej chwili leci z iPoda/iTunes. Zresztą dzieci akurat też ten kawałek uwielbiają.

Homoseksualna ostentacja

Za sprawą weekendowego wyjazdu dopiero teraz przeczytałem tekst Janusza A. Majcherka „Dyskryminacja, ostentacja i obsesja”. Wydaje mi się tak głupi, że go skomentuję mimo lekkiej nieświeżości tematu.
„Osoby autentycznie zakochane nie czynią ze swej miłości ostentacji, lecz cieszą się sobą w intymności, bez świadków i widzów” – pisze autor, a mnie zalewa głębokie współczucia, bo wygląda na to, że nigdy się był autentycznie zakochany. Nie wystawał pod blokiem swojej dziewczyny z bukietem kwiatów. Nie szedł z nią ulicą trzymając ją za rękę, nie objął jej na ławce w parku, nie postawił sobie jej zdjęcia na biurku. Biedny, biedny człowiek, miłość sprowadza się dla niego wyłącznie do tego, co się robi „w intymności, bez świadków i widzów”.
Jeśli dobrze rozumiem, za idealny scenariusz Majcherek uważa taki, w którym orientacja seksualna danej osoby pozostaje tajemnicą dla otoczenia. Postuluje więc koszmarny świat, w którym nikt w pracy nie powinien oznajmić kolegom, że właśnie żona mu urodziła syna, zakochani nie mogą spacerować ulicami uśmiechnięci, ewentualne randki odbywają się w totalnej konspirze.
Nie chciałbym żyć w takim świecie. „Okazywanie orientacji seksualnej” nie musi przecież oznaczać kopulacji w miejscu publicznym – oznacza na przykład także spacer pod rękę. Głupota tekstu Majcherka bierze się najprawdopodobniej z tego, że nie zdaje on sobie sprawy z tego, jak ostentacyjnie przeciętny heteroseksualista obnosi się ze swoją orientacją – choćby wspominając o swojej żonie albo wcinając z nią w knajpie z jednego naczynia zestaw sushi dla dwojga.
Przyznam, że mi osobiście bardzo zależy na moim prawie do manifestowania mojej orientacji w taki sposób. Dlatego współczuję homoseksualistom, którzy w dzikich krajach nie mogą cieszyć się prawem do trzymania za rękę swojego partnera w miejscu publicznym, nie mówiąc już o całowaniu go – i popieram ich w ich walce o to prawo.
Przytoczona przez Majcherka anegdota o tym, jak to amerykański i radziecki kapelmajster spierali się o to, w którym kraju jest większy antysemityzm („w mojej orkiestrze jest dziesięciu Żydów” – mówi ten radziecki, a ten amerykański przebija tekstem „a mi nie przyszło do głowy pytać”), też w gruncie rzeczy nie ma sensu. Przecież muzycy z orkiestry choćby podróżując razem w końcu zauważą, kto w samolocie jaką ma preferencję posiłków („halal/kosher/vegetarian”), kto obchodzi Wielkanoc a kto Ramadan, więc nawet zakładając, że nie wolno im rozmawiać na takie tematy, i tak będą się orientować.
W praktyce postulat Majcherka w stylu „nie dyskryminujmy ich ale niech się obnoszą ze swoją odmiennością” jest właśnie postulowaniem dyskryminacji – bo „normalna” większość i tak będzie się obnosić ze swoją orientacją. Za to mniejszość na zawsze ma być skazana na jakąś dziwaczną konspirację – gdy na rocznicową imprezę w firmie jedni będą przyprowadzać żony lub kochanki, inni mają przychodzić samotnie, bo przyjście z partnerem to już będzie „ostentacja”.
Zdarza mi się bywać w cywilizowanych miastach, gdzie widok dwóch mężczyzn całujących się na ulicy (albo ortodoksów w jarmułkach czy Sikhów z ich czaderskimi turbanami), jest po prostu elementem ulicznej codzienności. Podoba mi się to znacznie bardziej i od scenariusza, w którym jednym wolno się obnosić a drugim nie – oraz od jakiejś nonsensownej dystopii totalnej konspiry według Majcherka.

Zakazać palenia

Poczułem, że w tak ważnej debacie nie może zabraknąć mojego głosu, więc wypowiem się w kwestii zakazu palenia w miejscach publicznych. Jestem tak bardzo za, że bardziej już nie można. Palacze często nie zdają sobie sprawy z tego, jak straszliwie cuchnie uboczny produkt ich ukochanego nałogu. W ogóle z niewielu zapachów zdają sobie sprawę, bo po kilku latach regularnego traktowania dymem błon śluzowych mają już tylko szczątki węchu – co często wyjaśnia, dlaczego nałogowe palenie tak często wiąże się z ogólnym brakiem higieny osobistej, palacz często po prostu nie zdaje sobie sprawy z tego, że śmierdzi.
To zdumiewające, że w naszym kręgu kulturowym akty zasmradzania otoczenia choćby przez puszczanie wiatrów uważane są za coś wstydliwego i zasługującego na potępienie, podczas gdy palacze do dzisiaj jeszcze ciągle uważają, że to właśnie całe otoczenie powinno się do nich dostosowywać – usiąść gdzieś dalej, opuścić lokal, przyzwyczaić się. Oni sami dostosowywać się oczywiście nie zamierzają.
Po praktycznie każdym kontakcie z osobą palącą muszę wietrzyć ubranie. Powie ktoś, że mogę te kontakty ograniczać i w dużym stopniu zresztą to robię – faktycznie różne lokale trafiły na moją szitlistę z powodu dymu. Przestałem chodzić na warszawskie spotkania fanów fantastyki od kiedy znalazły się w lokalu zwanym Paradox (i wiem, że Paradox ma już nową siedzibę gdzie podobno już tak strasznie nie śmierdzi – ale niestety po paru totalnie zadymionych wieczorach wyrobiło mi się silne negative brand recognition).
Przede wszystkim jednak z moim poczuciem sprawiedliwości zasadniczo kłóci się scenariusz, w którym niesmrodzący mają się dostosowywać do smrodzących. Z jakiej racji, właściwie? Nie zaakceptowalibyśmy takiego układu wobec innych rodzajów zasmradzania otoczenia – kogoś, kto ma akurat takie hobby, że co jakiś czas musi obsikać otoczenie odrobiną kwasu masłowego czy wydzielin skunksa jednak wszyscy byśmy grzecznie poprosili, żeby swoje hobby realizował w zaciszu domowym a nie w miejscach publicznych. Dlaczego śmierdziela papierosowego mamy traktować inaczej?

Turning Japanese

Uważni czytelnicy wykryją w tej notce lekki recykling, bo niedawno podobną myśl zawarłem w tekście do „Telewizyjnej”. Ale kto czyta zapchajdziury w programie telewizyjnym, sam sobie jest winny.
W łykend organ amerykańskiej cywilizacji śmierci napisał interesujący artykuł o tym, jak coraz częściej rodzice grają razem z dziećmi w gry komputerowe. Dla mnie samo to zjawisko jest czymś tak oczywistym, że gdy pisałem do „Telewizyjnej” o pewnym dokumentalnym serialu na temat historii giercowania, zaskoczyła mnie anegdota o wprowadzaniu w 1985 roku na amerykański rynek japońskiej konsoli Famicon.
Jej nazwa to taki typowy japoński pseudoanglicyzm wyprowadzony od słów „Family Console”. Na Nintendo podłączonym do telewizora w living roomie cała rodzina miała katować Super Mario. Pomysł jakby naturalny, ale okazało się, że nie dla natywnych użytkowników słów „family” i „console”.
Okazało się bowiem, że poza Japonią słowo „rodzina” źle się kojarzyło w kontekście rozrywki. „Family entertainment” oznaczało – generalnie – nudę. Zachód nie był jeszcze gotowy na taki pomysł, że rodzice i dzieci razem mogą grać w tę samą grę i razem mieć z tego radochę. Stąd wymyślona na kolanie nazwa, pod którą Famicon sprzedawany był poza Japonią – Nintendo Entertainment System, dla przyjaciół NES.
W latach 80. do medialnych grepsów należało stwierdzenie, że Japonia już jest w XXI wieku, przy czym najczęściej tę tezę ilustrowano superszybkimi pociągami i popularnością cyfrowych zegarków. Tymczasem w rzeczywistości ważniejszą zapowiedzią nadchodzącego stulecia było w ówczesnej Japonii to, że tam odchodzono od typowego dla Zachodu modelu popkultury napędzanej wiecznym konfliktem pokoleń na rzecz modelu współczesnego, w którym cała rodzina słucha z grubsza tej samej muzyki, bawi się na z grubsza tych samych filmach i gra w z grubsza te same gry.
Skutkiem ubocznym była z jednej strony infantylizacja popkultury „dorosłej” a z drugiej stopniowe przenikanie „dorosłych” watków do popkultury „dziecięcej”, czego idealną ilustracją są „Shrek” czy „Piraci z Karaibów”. I znowu: jak popatrzeć na mangę czy anime, Japończycy zaliczyli ten etap dobre dwie dekady wcześniej. Domo arigato gozaimatsu!

Brodacze w fantastyce

Stanisław Lem, który jak wiadomo przewidział wszystko, przewidział też odgrywającą w latch 90. istotną rolę w polskiej fantastyce formację brodaczy. W „Kongresie futurologicznym” umieścił mianowicie dziwnego osobnika – niejakiego „papistę” (kto nie wie skąd tak ksywka, niech przeczyta) o bardzo ekscentrycznych poglądach polityczno-religijnych, którego ozdobą jest broda umożliwiająca poznanie menu papisty z ostatnich tygodni.
Nie twierdzę oczywiście, że polscy brodacze celowo stylizują się na „papistę”, ale związek nie jest czysto przypadkowy. Ijon Tichy to Słowianin z pochodzenia ale też i Europejczyk – prawdopodobnie galicyjskiej proweniencji. Porusza się po świecie z kosmopolityczną beztroską (choć zachowuje własną tożsamość), na postęp techniczny spogląda z pewną złośliwością, ale w ogólności widać, że jest z nim na bieżąco.
Najważniejsze cechy formacji polskich brodaczy to zaś dwie odwrotne postawy – strach przed światem i strach przed nowoczesnością. Gdy uprawiają publicystykę, piszą tylko dwa rodzaje tekstów. Jeden da się streścić tak: „Ja wprawdzie nigdy nie byłem w [tu wstaw dowolny współczesny kraj z czołówki rozwoju społeczno-gospodarczego], ale z tego co wiem, dzieją się tam rzeczy straszne – kumpel mówił mi, że zabraniają posiadania scyzoryków”. Drugi da się streścić tak: „Naukowcy pracują nad [tu wstaw jakiś modny technobełkotliwy buzzword]. Łojezu, co to się porobi jak już to wynajdą, krowy się przestaną cielić a krasnoludki zamiast do mleka będą nam szczać do piwa”.
Ich proza ma podobny charakter. Chętnie uprawiają dystopie skonstruowane na zasadzie „Unia Europejska przyszłości – feminazistki bezkarnie mordują katolickich księży”. Drugim rodzajem są zaś utwory typu: „Obuty w waciak i walonki mieszkaniec wsi Mała Zadupna samodzielnie rozwiązuje tajemnice bytu”.
Nie podaję tu żadnych nazwisk, bo kto kuma czaczę, ten sam sobie je do taktu dośpiewa, a kto nie kuma, ten i tak tych utworów nie czytał (i mało stracił). Dodam też, że jeden z czołowych przedstawicieli tej formacji ostatnio się ogolił (co zapewne ma jakiś związek z odniesieniem przez niego na stare lata sukcesu prokreacyjnego) inny zaś nigdy nie miał brody, ale ten brak nadrabia paradowaniem w ciuchach typu moro. No ale tak jak dresiarz w łóżku nie przestaje być dresiarzem, tak przedstawiciel brodatej fantastyki może nim być nawet po ogoleniu. Definiuje go raczej strach przed światem i strach przed nowoczesnością, prowadzące do ekscentrycznych i skrajnych poglądów politycznych.

Now Playing (25)

Chwalmy Pana za Manu Chao. Dzięki niemu w tym tygodniu wpadła mi w ucho piosenka, której wreszcie nie muszę się wstydzić. I Wy wszyscy możecie się nią nacieszyć, bo Manu Chao jako prawdziwy luchador revolucionar con cojones grandes (nie znam oczywiście hiszpańskiego, tak sobie zmyślam) wystawił ją do swobodnego ściągania na swoim łebsajcie.
Świat byłby lepszym miejscem gdyby było na nim więcej artystów takich jak Manu Chao. Z jednej strony, jest on po prostu mistrzem w pisaniu wpadających w ucho melodii z łatwymi do zapamiętania szlagwortami – jak już wleci to nie może wylecieć i człowiek skazany jest na to, by w kółko nucić sobie pod nosem „this girl wouldn’t wait for an out of time, out of time man”. Z drugiej, wykorzystuje swoje umiejętności nie tyle po to, by kosić kapuchę – znaczy, kosić kosi, ale tylko do pewnych granic, do pewnych rozsądnych granic – ale też i po to, by krzewić światu dobrą nowinę alterglobalistycznego zwątpienia w dominujący dyskurs.
Tak więc nawet ja, pożarty ze szczętem przez kapitalizm pracownik redakcji, która z trudnym dla mnie do dzisiaj do zrozumienia zapałem popierała inwazję na Irak, latam sobie i nucę „In Baghdad, it’s no democracy, that’s just because it’s a US country”. Oczywiście, z odpowiednio ciężkim akcentem bo jest takie coś dziwacznego, że rewolucyjne piosenki nie powinny być śpiewane zbyt normalną angielszczyzną (porównajcie akcent Manu Chao w „Out Of Time Man” i „Rainin In Paradize”!).
PS. Znowu numerek zapchajdziura 🙂

Gadu-gadu o Foltynie

Zawsze się głupio czuję, gdy ktoś domaga się ode mnie komentarza w jakiejś Bardzo Ważnej Sprawie, że mianowicie co ja myślę o Chavezie albo co ja myślę o nowej partii lewicowej Foltyna, bo nie sądzę, żebym miał na temat B.W.S. coś oryginalnego do powiedzenia. No ale przeważnie jak mnie ktoś grzecznie poprosi, to ja nie umiem odmówić, więc wykrztuszam z siebie w końcu jakiś komentarz, który zapewne musi rozczarować.
Grzecznie mnie poproszono o komentarz do nowej partii Foltyna więc, krztuszu krztuszu, oto moje rozczarowujące trzy grosze. Życzę mu jak najlepiej ale uważam, że mu się nie uda. Z drugiej strony, ja zawsze z góry zakładam, że nic się nie uda, więc to w sumie nic oryginalnego. Jeśli do czegokolwiek w życiu doszedłem to tylko dzięki konsekwentnie negatywnemu myśleniu, więc nie będę się na stare lata przestawiał.
Jak wielokrotnie pisałem tu na blogu, od lat uprawiam absencjonizm wyborczy. Nie głosuję na prawicę, bo nie lubię prawicy. Nie głosuję na lewicę, bo z Millera żadna lewica, a nic innego nie ma. Idealistyczną młodość spędziłem na próbach reaktywowania PPS, zauroczony jej przepiękną historią. Próby rozbijały się o dość prozaiczne problemy – polski system wyborczy zbudowany jest tak, żeby utrudniać wprowadzanie nowych graczy na boisko.
Ordynacja sprawia, że partia, która nie jest w stanie zgromadzić ponad pięciu tysięcy podpisów w ponad połowie okręgów wyborczych, nie ma po co startować. To jest próg trudniejszy do przekroczenia od progu pięciu procent, bo wymaga by nowo powstająca partia na dzień dobry miała silną strukturę ogólnopolską. Zbudowanie takiej od zera jest nierealne, dlatego polska polityka przypomina kinematografię CSRS po roku 1968 – to ciągle kilku tych samych aktorów w nieznacznie zmieniającej się scenografii.
Skąd Foltyn weźmie ogólnopolską strukturę? Wszystkie pieniądze świata mu nie pomogą, bo ordynacja explicite zabrania płacenia za zbieranie. W teorii wszyscy ludzie latający po ulicach i zbierający podpisy powinni być bezinteresownymi zwolennikami popieranej przez siebie partii. Praktyka, jak podejrzewam, dalece się z tą teorią rozmija, ale Foltyn nie będzie mógł liczyć na ulgowe traktowanie. Wystarczy, że spróbuje użyć swoich gazylionów do budowania struktur wyborczych, a Ziobro z Wassermannem utopią go w wannie z hydromasażem.
Życzę mu oczywiście sukcesu – jego deklaracje ideowe brzmią jak materializacja moich własnych marzeń o Partii Na Którą Wreszcie Mógłbym Głosować – ale jestem jak zwykle pesymistą. Chciałbym, żeby te cholerne „Nemocnice na kreji mesta” przeszły wreszcie w jakiś porządny zachodni serial, ale obawiam się, że w 2009 roku zmienią się najwyżej w „Żenę za pultem”. A i tak wszyscy się będziemy cieszyć, że nie w „30 pripedi majera Zemana”.

Lubię stereotypy

Czerwcowy ranking od czapy będzie niedbale zamaskowanym aktem bezwstydnego autolansu, inspiracją do niego bowiem jest mile łechcący me ego epizod – otóż z dalekiego Monachium przyjechało do mnie dojcze fernzejen zrobić ze mną wywiad o stereotypach popkulturowych. Zainspirował ich mój wiedeński esej bolandologiczny, co to go Frankfurter Algemajne streścił.
Cóż więc innego mógłbym rankingować, jeśli nie popkulturowe stereotypy?

Moim absolutnie najulubieńszym jest oczywiście stereotyp Europy Wschodniej jako erotycznego raju. Zgodnie z nim, wschodnie kobiety są najlepsze, they leave the West behind, a w dodatku bardzo łatwo taką tutaj zdobyć – na targu w Sankt Petersburgu 13-letnią dziewicę można sobie strzelić już za śmieszne sto rubli. Oczywiście uleganie urokom wschodnich kobiet bywa ryzykowne, ale przecież niekoniecznie dla lokalsów, którzy zwykle sami są powiązani z mafią i/lub wampirami.

Bywalcy niniejszego bloga z pewnością znają moje zamiłowanie do stereotypu ufoka z Roswell. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak zaciekła wojna dwóch obcych cywilizacji rozegrała się w sferze ziemskiej popkultury w drugiej połowie dwudziestego wieku. W początkowej fazie ufologia zdominowana była przez rasę „małych zielonych ludzików” (LGM), w latach 60. wyparł ją jednak gatunek Ufokus roswellis, weteranom starych gier komputerowych znana pod ksywką „Sektoidzi”, dla przyjaciół „Greys”. Jak to się stało, że „szarzy” wykończyli „zielonych”? Dlaczego jedne memy okazują się silniejsze od drugich? Cholera jedna wie, ale ja bardzo lubię takie dociekania.

I na koniec, jou madafaka, stereotyp Afroamerykanina, który z racji samego swojego koloru skóry zna się ogólnie na wszystkich sprawach będących marzeniem nastoletniego chłopca – mistrzowsko tańczy, zawsze umie załatwić właściwy towar i oczywiście doskonale radzi sobie z kobietami (w czym pomagają mu rozmiary XXXL). Bardzo lubię zbudowaną na tym stereotypie komedię „Soul Plane” – o linii lotniczej „niggaz only”, w której frunie samolot stjuninkowany niczym samochód oridżinalnego gangsta, ze spinerami i podświetleniem. Film się nie spodobał poważnym krytykom, co dla mnie zawsze jest miłą rekomendacją. Podejrzewam, że oburzenie jakie budził ten film wynikało po prostu z tego, że niektórzy yntelygentni ludzie nie lubią się przyznawać do tego, że śmieszy ich humor etnicznych stereotypów – mnie w każdym razie śmieszy i to bardzo (booyakasha!).
Wynika z powyższego, że filmem moich marzeń byłaby komedia o czarnoskórym amerykańskim agencie Majestic 12, który przyjeżdża do Polski badać powiązania peerelowskich służb specjalnych z sectoidami. I tutaj zakochuje się w tajemniczej historyczce z IPN. Mam już nawet tytuł – „XXXL Files”.