Roman, przestań pieprzyć!


Chciałem machnąć ręką na aferę nakręcaną przez LPR wokół niefortunnego sformułowania dziennikarza Radia Zet, ale dzisiejszy nius mi na to nie pozwolił. A więc teraz chcą już karać rokiem więzenia za promowanie „wizerunku liści marihuany”! Skrajna głupota działań polityków LPR sprawia, że „przestańcie pieprzyć” i tak należy do najłagodniejszych sformułowań, jakie mi przychodzą do głowy. Giertychowi zawdzięczamy znienawidzone przez uczniów i rodziców mundurki. Ośmieszenie naszego kraju na cały świat przez wprowadzenie Dobraczyńskiego w miejsce Kafki, przez promocję homofobii i kreacjonizmu. Podziwiam kolegę Starybrata za to, że wypowiedział się aż tak powściągliwie – ja bym chyba na żywca użył ostrzejszych sformułowań.
Tak jak nie wierzę w to, że legenda o Smoku Wawelskim ma dowodzić, że ludzie żyli razem z dinozaurami, ani nie wierzę w to, że nauczyciel homoseksualista ma być jakoś szczególnie bardziej niebezpieczny od nauczyciela heteroseksualisty, tak samo nie wierzę w sens zakazywania „promowania wizerunku marihuany”. Nawet USA z ich idiotyczną i nieskuteczną polityką karania za posiadanie narkotyków, tolerują czasopisma zajmujące się szeroko pojętą kulturą konopii – nie można posiadać samego zioła, ale wolno np. recenzować różne rodzaje fajeczek.
Wolność słowa to dla ludzi cywilizowanych wartość bardzo wysokiej rangi, której nie można ograniczać dla rozwiązywania dowolnie duperelnych problemów – takich jak to, że kogoś uraziło słówko „pieprzysz”, a ktoś inny pali skręta. Wysuwając takie propozycje, LPR sam siebie stawia poza regułami cywilizowanej gry.
Politycy LPR mają oczywiście rację gdy skarżą się, że dziennikarze traktują ich inaczej niż polityków innych partii. Ja też zresztą w swojej ocenie Jarosława Kaczyńskiego od rutynowej niechęci, jaką obdarzam wszystkich polskich polityków, już do skrajnej pogardy przeszedłem dopiero po stworzeniu koalicji z nacjonalistami i bojówkarzami. To nie jest normalna koalicja, bo LPR i „Samoobrona” to nie są normalne partie. Ja osobiście nie zamierzam ich nigdy traktować tak samo jak pozostałe (za którymi skądinąd nie przepadam).

Lewica, prawica, góra, dół

Długi łykend dobiegł chwalebnego końca, blogosferyczną działalność czas wznowić – na razie lajcikowo. W ramach wakacyjnej lektury lekkiej łatwej i przyjemnej studiowałem w górach „Krytyki politycznej przewodnik lewicy”. Nie mam jeszcze siły na odnoszenie się do całości tego zacnego dzieła, ale sam jego początek wzbudził moje zasadnicze – acz powierzchowne – zastrzeżenie.
Przewodnik – słusznie – zaczyna się od próby określenia rodowodu historycznego lewicy. Jedzie tutaj niestety oklepanym schematem, jak to podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej „po lewej stronie prowadzącego obrady zasiadali przedstawiciele stanu trzeciego”. W następnych akapitach zbiorowy autor dzieła podkreśla, że podział na lewicę i prawicę „pojawił się w określonym momencie historycznym, przełomowym dla uformowania się nowoczesnych społeczeństw” – czyli właśnie rewolucji francuskiej.
Bajeczka o tym, jak to pojęcie lewicy i prawicy pojawiło się od przypadkowego usytuowania deputowanych podczas rewolucji ma dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, znane są dużo wcześniejsze od Wielkiej Rewolucji Francuskiej zastosowania pojęć „lewicy” i „prawicy” w nowoczesnym znaczeniu, jako stronnictw politycznych reprezentujących różne warstwy społeczne. W „Koriolanie” Szekspira mowa o reprezentantach patrycjuszy w Senacie jako o „the right-hand file” (akt 2 scena 1). Po drugie zaś, podczas Rewolucji Francuskiej akurat radykałowie i konserwatyści siedzieli w układzie „góra/dół” – najradykalniejszą frakcję nazywano w związku z tym „góralami”.
Nie czytałem niestety żadnego poważniejszego opracowania o historii pojęć lewicy i prawicy, mam cichą nadzieję, że ktoś z dostojnych blogokomentatorów zarzuci namiarem na takowe. Jednak to co wiem o historii uprawnia mnie chyba do czepnięcia się, że wersja przedstawiona przez „Przewodnik…” jest fałszywa. Nawet jeśli istotnie w Stanach Generalnych przedstawiciele trzeciego stanu usiedli z lewej, to wynikało to z jakiejś wcześniej istniejącej tradycji, znanej już w czasach Szekspira. A gdyby układ siedzeń w Konwencie miał decydujące znaczenie dla popularyzacji pojęć politycznych, zakładalibyśmy z towarzyszem Zgliczyńskim przed laty nie pismo „Lewą Nogą” tylko „Górną Kończyną”.

Now Playing (10) (WTF?)

Z okazji osiągnięcia w cyklu „Now Playing” okrągłego trzydziestego drugiego numerka postanowiłem napisać notkę jubileuszowo-podsumowującą… i odkryłem straszną prawdę. Po numerze dziewiątym („Your Lovely Head” Goldfrapp) przeskoczyłem od razu do jedenastego („Knights Of Cydonia” Muse). Że też Apple jeszcze nie wpadło na zintegrowanie w pakiecie iLife iTunes z iWebem, żeby notki o muzyce same się pisały, same numerowały i same teledyskowały…
Zbliża się długi weekend, więc moja blogowa aktywność drastycznie zmaleje. Nie chcę by przepadły mi jakieś fajne flejmy, więc na pożegnanie coś mało kontrowersyjnego, piosenka, która mi strasznie wpadła w ucho gdy słuchałem w samochodzie radia – do tego stopnia, że zaraz po powrocie do domu, clickety-click, ściągnąłem ją z iTunes Music Store.
Nic nie poradzę, że ostatnio wpadają mi w uszy głównie takie rzeczy, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że kiedyś się będę tego wstydził. Na stare lata nic mnie już chyba nie rusza tak jak disco z postpunkowymi nawiązaniami, chociaż tutaj nawiązanie jest głównie werbalne. Podmiot liryczny proponuje komuś uprawianie seksu podczas słuchania „śmierci z wyżyn” – domyślam się, że chodzi tu o discopunkową wytwórnię Death From Above Records, bo tamtejsza muzyka jest bardzo podobna w klimacie do rzeczonego brazylijskiego zespołu Cansei De Ser Sexy. Może też jednak chodzić o kanadyjski duet o podobnej nazwie, nawiązującej z kolei do helikoptera Lt Col Kilgore’a z „Czasu Apokalipsy”, poszukującego w Wietnamie dobrego miejsca do surfingu („Charlie don’t surf!”).
No i tak najlepiej wyprodukować muzykę, którą od razu kupię – miła melodyjka śpiewana sympatycznym głosem, nawiązanie do jakiejś niszowej wytwórni, jakiś cytat z czegoś kultowego typu „Czas apokalipsy” czy „Wojna planet” i klik, klik, kasa przyjmie. Po prostu tego samego chcę nie tylko od iPoda, ale od całej popkultury – pomocy w budowaniu izolującego osobistego bąbelka, którego przecież, jak już zbuduję, to nie umebluję szafkami z ikei tylko gadżetami takimi jak kask lorda Vadera czy deska pułkownika Kilgore’a.

Sobecka i seks

Jednym z powodów, dla których nie chce mi się komentować rożnych poważnych wydarzeń politycznych na moim blogu jest to, że przytłacza mnie świadomość, że wszystko już kiedyś skomentowało amerykańskie satyryczne pismo The Onion – tak dobrze, że ja już nie mam po co wyważać otwartych drzwi. Dzisiaj na bezczela skomentuję więc onionowymi słowami wypowiedź posłanki Sobeckiej o seksie (dzięki dla Piotrka za cynk) w „Dzienniku”.
Przewodnicząca sejmowej Komisji Rodziny i Praw Kobiet powiedziała na łamach tego poczytnego pisma, że seks jest zły. „Jest zły, bo nie rozwija człowieka, nie przynosi dobra, nie daje bliskości z drugą osobą. Seks powinien dotyczyć małżeństw. Łączyć się z miłością”.
Coś bym powiedział, ale zamiast tego splagiatuję (BTW: wczoraj był odcinek Simpsonów z „Plagiarismo di plagiarismo”, o którym tu niedawno była mowa!) The Oniona. Specjalnością Oniona są niusy (ich podtytuł to „America’s Finest News Source”) podawane z kamienną twarzą, aczkolwiek pisane z intencjami jawnie jajcarskimi. W 2003 roku na jubileusz papieża sporządzili na przykład  artykuł, w którym w zasadzie zgadzały się fakty i daty, ale był to artykuł o najwybitniejszym komiku świata – „Pope John Paul II: 25 Years Of Laughs”, fragment którego zamieszczam poniżej w swym skromnym przekładzie:
„Wśród utworów, które dały papieżowi przedsmak sławy był jego traktat o miłości z 1960 roku, w którym zdefiniował ‘nowoczesną katolicką etykę seksualną’. To tam rozwinął swój późniejszy gwóźdź numeru o tym, że jedynym dopuszczalnym aktem seksualnym jest taki, w którym chodzi o spłodzenie dziecka.
– Papież zawsze chętnie sięgał do swojego seksualnym materiału – powiedział nam reżyser Woody Allen – Miał ten swój szalony, specjalny sposób patrzenia na świat. Zdecydowanie zaliczam go do swoich inspiracji.
Po latach pracy w pomniejszych katedrach, ciężka praca papieża przyniosła efekty. W 1978 stanął na czele czołowej instytucji rzymskiej komedii – Watykanu.
– Nikt już dzisiaj nie żartuje tak jak to robią w Watykanie – powiedział komik Don Rickles – Może już nie są tak popularni jak kiedyś, ale ciągle potrafią zaskoczyć, jak choćby tym kawałkiem sprzed paru tygodni o tym, że prezerwatywy nie chronią przed AIDS. Czy to było improwizowane?”
Od siebie dodam, że łojeja, to prawda, oni ciągle potrafią zaskoczyć – żart posłanki Sobeckiej w zasadzie już wiele razy słyszeliśmy od różnych katolickich instytucji, a ciągle śmieszy. Aż szkoda pomyśleć, że w końcu prędzej czy później jakieś Vaticanum III będzie musiało ten kościół doprowadzić do normalności. Świat zrobi się od razu mniej śmieszny, więc chichrajmy z nich póki czas!

Dlaczego iPod?

Zazdroszczę akademikom, mogą pisać językiem niedostępnym dla dziennikarzy. Gdybym to ja pisał tekst Halawy i Filiciaka o kulturowej roli iPoda, nie mogłbym pisać po prostu o iPodach – musiałbym się trzymać neutralniejszej formy „odtwarzacz typu iPod”. Co jest oczywiście bzdurą, bo rolę taką jak opisana w artykule może pełnić wyłącznie iPod.
Fragmenty tekstu takie jak: „iPoda obsługuje się, nie tyle naciskając przyciski, co dotykając go w odpowiedni sposób, na przykład wykonując kolisty ruch palcem, by zwiększyć głośność” czy „iPody ukradły radiu nawet specyficzną dla niego magię: że nie wiadomo, co wydarzy się za chwilę. Funkcja "shuffle" dobiera zgromadzone w pamięci odtwarzacza pliki losowo – mamy i niespodziankę, i pewność, że nie usłyszymy piosenki, której nie lubimy”, po prostu nie mogą dotyczyć konkurencyjnych wyrobów marki General Krapotronix.
Krapotroniksa obsługuje się typową metodą doskonale znaną kloniarzom – naciśnij menu, select, dwa razy w lewo, trzy razy w prawo, krzyżyk, kółko, piątkę i wtedy dopiero zmieniłeś plejlistę. Mają za dużo guzików, trzeba się wczytywać w instrukcję, żeby robić najprostsze rzeczy – a czegoś tak genialnego, jak kółko reagujące na ruch palca (szybciej kręcisz, szybciej przeskoczysz od a do z), nie ma tam w ogóle.
Nie mają też plejlist inteligentnych, czyli układających się samoczynnie zgodnie z zadanymi kryteriami („moje ulubione piosenki rockowe, nie słuchane od co najmniej miesiąca”), więc w ogóle nie da się tam stworzyć efektu „radia idealnie sformatowanego dla mnie”, o którym piszą autorzy. Krapotronixa możesz odpalić w trybie losowym, ale będzie wtedy losować utwory z plejlisty, którą sam sobie ręcznie ułożyłeś – też mi radocha.
Najcenniejszą rzeczą w dzisiejszym świecie jest możliwośc wytworzenia wokół siebie osobistego bąbla – poza bąblem jest cały ten porypany wszechświat, wewnątrz bąbla ja ustalam reguły. Ideałem bąbla jest oczywiście własny samochód, w którym wystarczy zamknąć szybę by się odciąć od upału, mrozu czy deszczu na zewnątrz. Samochodem nie wszędzie (niestety) da się wjechać, pozostaje więc iPod – jako natychmiastowy generator osobistego bąbelka, który zawsze można mieć przy sobie. Świata nie naprawię, ale mogę mu chociaż poprawić soundtrack.

Now Playing (32)

„Wokalistki o najciekawszych głosach” to zbyt banalny pomysł na ranking, żebym kiedykolwiek się do niego zniżał na swoim blogu. Gdybym jednak, to na pewno znalazłaby tam się Susan Janet Ballion ej kej ej Siouxsie Sioux. Nie jestem jakimś szczególnie namiętnym fanem jej muzyki jako takiej, Siouxsie and the Banshees jak na mój gust zbyt często pakowali się w irytujące eksperymenty typu „nagrajmy piosenkę tak, żeby brzmiała jak puszczona od tyłu”. Ale nawet przysłowiowy wlazłkotek zaśpiewany tym głosem brzmiałby ciekawie.
Jest wszelako jedna piosenka w której głos Siouxsie zlewa się w doskonałą całość z muzyką i tekstem, tworząc dzieło skończonego geniuszu. Pochodzi z ostatniego albumu „Rapture” z 1995 roku. Jak to w historii rocka bywa z ostatnimi płytami, członkowie zespołu nagrywali ją bardzo nie lubiąc siebie nawzajem, nie mogli się zgodzić co do wyboru producenta, więc postanowili wyprodukować płytę samodzielnie. Wynajęli tylko inżyniera dźwięku, ale ponieważ ten się wtrącał, to go wywalili. Powstała płyta, która w końcu nikomu się nie podobała i walnie przyczyniła się do zakończenia działalności zespołu.
Nie wiem jak to się stało, że nikt nie zauważył na niej tej perełki – piosenki „Forever”. Głos Siouxsie – genialny jak zawsze. Muzyka – nareszcie po prostu już tylko zimna i melancholijna, bez świrowania jak w „Peepshow”. Tekst również odpowiednio zimno opowiada o rozstaniu – skoro to tekst piosenki, automatycznie zakładamy, że chodzi o rozpad jakiegoś związku miłosnego, ale inspiracją była też zapewne sytuacja grupy – ostatnie słowa, „I have lost you forever and ever”, mogą być równie dobrze pożegnaniem Siouxsie ze słuchaczami, odtąd skazanymi na kupowanie płyt z cyklu „Jeszcze Jedna Składanka – Tym Razem Z Remiksami” (kupiłem sobie na Gwiazdkę zresztą).
Nikt nie pomyślał o wypuszczeniu „Forever” na singlu (a to się tak bardzo prosi o rozszerzony remiks!) ani o teledysku. W jutubce można jednak znaleźć dwa teledyski fanowskie – jeden zamieściłem powyżej, drugi to tylko slideshow. Może gdyby nie bałagan towarzyszący produkcji tej płyty, wypromowali by „Forever” na singlu, mieliby hita i uratowałoby to zespół? Może. Ale pewnie gdyby nie bałagan, to by w ogóle tego nie nagrali, bo największe arcydzieła rocka powstają jak wiadomo przez pomyłkę.

Surviving Moustachistan


Leciałem ci ja raz sobie do Londynu, za plecami mając niezwykłego współpasażera. Przez cały czas nawijał do swojego sąsiada tubalnym „Borat English”, gdy zaś stewardessa serwowała posiłki, zapytał ją jeszcze tubalniej po polsku czy zna Cześka, bo Czesiek – jego bliski kumpel – to jakaś ważna szycha w cateringu „Lotu”. Stewardessa Cześka nie znała, ale w promieniu czterech rzędów pasażerowie przeszli już z dyskretnego chichotu do otwartego rotflowania.
Mój sąsiad wyraził mi po angielsku wyrazy współczucia. Bezczelnie to wykorzystując poprosiłem o małą przysługę. „Błagam, muszę to wiedzieć – czy on ma wąsy?” – szepnąłem. Sąsiad dyskretnie odwrócił głowę i potwierdził. Zachichotałem triumfalnie.
„It’s generational” – wyjasniłem sąsiadowi – „W Polsce moje pokolenie, które wchodziło w dorosłość już w kapitalizmie, przynajmniej próbuje żyć zgodnie z jego regułami. Goście starsi o 20-30 lat już wtedy mieli jakieś ugruntowane pozycje w partii komunistycznej, w opozycji albo po prostu w przemycie i weszli w kapitalizm z wszystkimi nawykami. Dla nich najważniejsze jest to, czy ktoś zna Cześka a nie to, co ma do zaoferowania. Z jakiegoś powodu oni wszyscy noszą wąsy. Więc czy w Polsce wygra lewica czy prawica, rządzą i tak zawsze mustaszyści”.
Notkę ilustruję skrinszotem z najlepszej polskiej komedii o mustaszyście – „Wesela” Smarzowskiego. Strasznie jej nie lubi mój wybitny kolega z działu, za sprawą jego tyrad niemalże ją przegapiłem w kinach (za to kompletnie niepotrzebnie poszedłem na „Pręgi”). Ale to pewnie rzeczywiście pokoleniowe.
Główny bohater – życiowa rola Mariana Dziędziela – to jeden z najbogatszych ludzi we wsi. Działa jednak jak typowy polski wąsacz. Nie ma konta w banku, kesz ukrywa w schowku w szklarni. Wesele córki urządza z przepychem, ale wszystko tu jest produktem jakiejś kombinacji – wódka z przemytu, żarcie z odpadów a samochód (prezent ślubny!) sprowadzony z Rajchu. W filmie cała ta wąsata oszczędność obraca się przeciw bohaterowi – na przykład samochód per saldo wychodzi mu w koncu drożej od nówki z salonu, a przy tym ma numery na liście skradzionych, więc strach nim w ogóle jeździć.
Tytuł notki ukradłem z przewodnika po Molvanii – wewnętrzna strona okładki reklamuje inne, już całkiem fikcyjne książki wydawnictwa Jetlag Travel. Wąsactwo jest właśnie tym co nas trzyma w okolicach Trzeciego Świata. W różnych dyskusjach – również na tym blogu – wraca argument, że my po prostu jesteśmy tacy strasznie biedni, że nie możemy wypożyczać płyt z wypożyczalni. Nie wierzę w takie tłumaczenie. Ferdynand Kiepski *zawsze* będzie wolał zajumać film niż wypożyczyć nawet jeśli wygra gazylion na loterii.

Homofobię można leczyć

Teletubisiowy wygłup pani rzecznik Sowińskiej dostarczył interesującej ilustracji progu, przy którym homofobia wchodzi w fazę chorobliwą. Kiedy ktoś po prostu deklaruje niechęć do homoseksualistów, mamy do czynienia z dziwactwem – nie rozumiem wprawdzie sensu uzależniania sympatii od tego, czy ktoś woli brunetki, blondynów czy rudych, ale łotewer, nie lubta se kogo chceta. Jeśli jednak komuś to przechodzi w taką fazę, że widzi ukrytą propagandę kryptohomoseksualną w „Teletubisiach”, w „Kubusiu Puchatku” i w „Bolku i Lolku”, to już się zaczyna szajba.
Zajrzałem Ci ja sobie do Wikipedii pod hasło opisujące panią rzecznik i rozczuliłem się przy jej politycznym siwi: „W latach 1977-1980 należała do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W latach 2003-2004 działała w Ruchu Katolicko-Narodowym, zaś od 2004 należy do Ligi Polskich Rodzin”. Czad. Cały kaczyzm w pigułce – oni jak zwykle stoją tam, gdzie wtedy stało PZPR.
Co się zaś tyczy działalności rzecznik Sowińskiej, urocze są zwłaszcza plany sporządzenia listy zawodów, które mają być zakazane dla homoseksualistów oraz przymusowej rejestracji „każdego związku skutkującego wspólnym zamieszkaniem czy wspólnym prowadzeniem gospodarstwa domowego”. Na deser zaś przypomnijmy jej kuriozalny list do papieża o „laicko-masońskich środkach masowego przekazu atakujących abp. Wielgusa”. To dopiero musiało być zdziwko dla lustratorenfirera Sakiewicza!
Dla mnie największą tu zagadką jest jedno – jak rzecznik Sowińska swoją homofobiczną obsesję godzi z działaniem w partii politycznej, której najbardziej znany działacz zasłynął zdjęciem, na którym mizia się z półnagimi skinhedami?

Michnik i kapitan Żbik

W mojej branży największą zagadką są dla mnie dziennikarze występujący w radiowo-telewizyjnych audycjach typu „poranek z…” albo „śniadanie w…” – zwłaszcza w weekendy. Odrzucam wszystkie takie zaproszenia bo poranne lenistwo w weekend to rzecz święta. Nawet nagłe załamanie cywilizacji nie oderwie mnie od leniwego smarowania świeżego chlebka. Skończę jeść, to wtedy będę się martwił atakiem zombie.
Ten weekend zaczął się wyjątkowo sympatycznie, bo gdy wiozłem zakupy do domu, skacząc po kanałach natrafiłem na poranną dyskusję w „Trójce”, w której Cezary Michalski snuł jakąś złożoną teorię spiskową, że Michnik zatrudnił mnie po to, żebym chwalił kapitana Żbika, co przyczyni się do pośredniego wybielenia Kiszczaka (rym do „łodafaka?”).
Michalski od dawna czuje do mnie jakiś penis envy, niedawno wysnuł dystopijną wizję Polski, w której zostałem szefem IPN a kiedy jeszcze poprzednim „pogromcą Agory” było pismo zwane „Życiem Wołka”, napisał nawet felieton opisujący Trzecią Rzeczpospolitą jako Matrix, w której jam ci to robię za agenta Smitha. Oczywiście, wszystko tym razem pokręcił – nie Michnik mnie, tylko to my w Majestic 12 wymyśliliśmy Michnika, żeby ukrywać obecność UFO w PRL. No ale mniejsza.
To fakt, napisałem wiele ciepłych tekstów o Żbiku, Czterech Pancernych, Klossie i poruczniku Borewiczu. Największym problemem naszych dekomunizatorów jest to, że PRL była kulturowym mocarstwem. Kiedy sobie wyobrażam mieszkańca Warszawy z roku 1964 i myślę o formach życia kulturalnego, w których gostek uczestniczył – jak wychodzi z pierwszych seansów „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, kupuje sobie nowiuteńką „Cyberiadę”, idzie do teatru na „Tango”, wieczorem w telewizji ogląda „Kabaret starszych panów” – po prostu skręca mnie zazdrość. Ani dostępność pomarańczy ani paszport w szufladzie nie mogą do końca zrekompensować różnicy w poziomie życia kulturalnego kogoś, kto kupi powieść Ziemkiewicza, pójdzie do teatru na „Testosteron” a w telewizji obejrzy Marcina Dańca. Kulturowo 3RP przy PRL to zaniedbana kolonia przy metropolii i tego nie zmienią żadne teczki.
Nie wnikam teraz w przyczyny, nie podaję tego jako argumentu o wyższości komuny nad kapitą, po prostu stwierdzam fakt. Amputujmy dorobek PRL z polskiej kultury to zostanie nam żałosny, niezdolny do samodzielnego życia kadłubek. Gardzę oszołomami, którzy chcą taki zabieg wykonać w imię swojego pokręconego ideolo.
PS. Da.killa, dzięki za linka; Uenifeu, naprawdę żałujesz, że nie jesteś w towarzystwie Leniucha i Michalskiego?

Czwarta władza bananowa

Plagą zawodową dziennikarstwa jest skłonność do powielania w kółko grepsów typu „Zakopane to zimowa stolica Polski”. Pół biedy kiedy odbiorcy odbierają te grepsy w przynależnej im grepsometaforycznej konwencji i nie ślą w lutym korespondencji urzędowej do Zakopanego. Czasem jednak greps zaczyna być traktowany dosłownie i tak niestety bywa z grepsem „media to czwarta władza”.
Wśród bywalców niniejszego bloga są komentatorzy powołujący się w dyskusjach na ten greps niczym na merytoryczny argument („no bo przecież skoro to zimowa stolica, to adres Urzędu Rady Ministrów się zmienił?”), niniejsza notka jest więc im dedykowana (speszjal gritings for Leniuch & Sewerjan).
Wszyscy wiemy, że media mogą wywoływać wojny i obalać rządy, ale co z tego? W 1954 roku United Fruit Company zasponsorował w Gwatemali zamach stanu, rok wcześniej to samo w Iranie zrobiła firma dziś znana jako BP, w 1969 roku Salwador i Honduras starły się pod wpływem wyniku meczu, zaś wśród sponsorów działań CIA przeciwko Allende były międzynarodowe koncerny górnicze i telekomunikacyjne, którym znacjonalizowano majątek, bidulkom. Czy to znaczy, że jeśli pracownik KGHM w Legnicy zatankuje na stacji BP, kupi tam kiść bananów Chiquita i „Przegląd Sportowy” oraz gdzieś zadzwoni, to obejrzeliśmy władze nr. 4, 5, 6, 7, 8 i 9?
Tak jak nie wszyscy sadownicy czy górnicy miedzi mają realny wpływ na politykę, tak samo nie mają go wszyscy dziennikarze. Co więcej, w obu przypadkach ten wpływ dotyczy nielicznych przypadków, przy których należy się zastanawiać, czy jeszcze w ogóle mowa o dziennikarzu (sadowniku, elektryku etc.) czy już o polityku. Gdy mowa o „dziennikarzu z wpływem” pierwszym automatycznym skojarzeniem jest dla mnie Tomasz Lis – no ale facet niewątpliwie stoi już jedną nogą po stronie polityki.
Greps o „4 władzy” jest o tyle groźny, że media można kupić – i w dodatku nie ma w tym nic złego. Kupowanie jakiekolwiek działalności normalnych trzech władz (wyroków sądu, treści ustaw, decyzji rządu) to przestępstwo, kupowanie koncernów medialnych to zaś biznes jak każdy inny – i powinno tak być.
Pojawiające się przy okazji dyskusji o lustracji dziennikarzy teksty typu „musimy mieć pewność czy za komentarzami w prasie nie stoją czyjeś interesy” były po prostu głupie. Takiej pewności nikt nie może mieć nigdy. I bardzo dobrze że jej nie może mieć – warunkiem pełnej wolności słowa jest też i to, że wychodzą tabloidy publikujące jawną ściemę, więc trzeba do wszystkiego podchodzić ze zdroworozsądkową nieufnością.
Teorie spiskowe o „dziennikarzach szantażowanych teczkami” są zaś z kolei głupie o tyle, że ewentualny Evil Overlord zamiast wymyślać jakieś wyszukane szantaże, po prostu może w każdej chwili użyć teczki wypchanej biletami Narodowego Banku Polskiego. Jako „unstoppable superweapon” zgodnie z zasadą #40, taką teczką posłuży się porządny Evil Overlord zamiast bzdetów na poziomie historyka z Instytutu Przecieków Narodowych. Mirrorize this!