Daeniken i Irving

Zaciekła dyskusja o zamknięciu serwisu Napisy.org (z której najważniejszym dla mnie wnioskiem jest to, że faktycznie przesadziłem wyrażając zadowolenie także z zamknięcia jego współtwórców – wycofuję to, zostając wszelako przy zadowoleniu z zamknięcia serwisu) sprawiła, że nie zdążyłem napisać notki o innym bieżącym niusie czyli o wywaleniu z targów książki Davida Irvinga.
Chciałem to już odpuścić ale dostałem dziś list od Oburzonego Czytelnika, najbardziej odjechany w mojej karierze. Pisząc o Irvingu porówałem jego warsztat „historyka” do warsztatu Daenikena – obaj odwołują się do sobie tylko znanych źródeł, unikając „peer review”, więc obaj stoją poza normalną nauką. Czy zaprotestował jakiś neonaziol? Nie, zaprotestował entuzjasta Daenikena.
„Deniken” – pisze Czytelnik – w wielu sprawach ma rację, na przykład pisząc o spotkaniu proroka Ezechiela ze statkiem kosmicznym, co „w sposób jednoznaczny potwierdził Joseph F. Blumrich kierownik zespołu badań konstrukcyjnych NASA”. Czytelniku drogi, uwierz mi – w końcu to ja pracowałem dla komunistycznych służb specjalnych nad ukrywaniem obecności UFO na Ziemi – Daeniken to ściema. W historii trudno o „jednoznaczne potwierdzenie”, zwłaszcza gdy spór dotyczy tego, czy jakiś starożytny tekst zawiera opis prawdziwego potwora czy też na przykład metafory grozy podróży morskiej.
Wracając do Irvinga; jestem przeciwnikiem karania za „kłamstwo oświęcimskie”. W polskim prawie ten zakaz wprowadziła w 1998 roku ustawa o IPN – czyli ustawa, którą tak czy siak najchętniej bym spuścił z wodą bieżącą – chociaż trzeba przyznać, że sformułowano go dość zgrabnie: „Kto publicznie i wbrew faktom zaprzecza zbrodniom, o których mowa w art. 1 pkt 1 podlega karze”. Nie ma tu tłumienia swobody badań naukowych, nie ma zakazu kwestionowania liczby ofiar, nie ma uprzywilejowania jednego totalitaryzmu (art 1 p. 1 mówi bardzo ogólnie o zbrodniach dokonywanych na Polakach i obywatelach polskich w latach 1939-1989). Kiedy polska prawica jeszcze była w stanie tworzyć koalicje z ludźmi na poziomie, przynajmniej ustawy były mniej bełkotliwe – to jest z coś, z czym się nie zgadzam, ale mogę to szanować, w odróżnieniu od wytworów posła Mularczyka.
Niezależnie od tego uważam że wolność słowa nie koliduje z prawem organizatora targów do odmówienia komuś publicznego wystąpienia, z prawem gazety do odmawiania druku niezamówionych materiałów czy też z prawem gospodarza bloga do kasowania niektórych komentarzy i banowania niektórych komentatorów. Moje zdanie jest takie, że to źle, że w polskim prawie jest taki przepis, ale to dobrze, że organizator targów wyrzucił Irvinga za drzwi.

Napisow.org pamięci żałobny rapsod

Jako człowiek żyjący z eksploatacji majątkowych praw autorskich na wszystkie koncepcje typu „darmowa kultura” spoglądam mniej więcej z takim samym entuzjazmem, z jakim kelner spoglądałby na serwis niedawajcienapiwkow.org. Zapuszkowanie kolesi od serwisu dostarczającego napisy do pirackich filmów wzbudziło więc we mnie oczywistą satysfakcję.
Dalszą satysfakcję sprawia mi głupota piratofili bezmyślnie przytaczających orzeczenie Sądu Najwyższego wydane w zupełnie innej sprawie. W orzeczeniu chodziło o to, że dwie firmy pokłóciły się przy okazji handlu kredkami i jedna z nich – na podstawie tego, że wykonała polski przekład reklamy owych kredek – uważała, że emisja tej reklamy narusza jej prawa autorskie. Innymi słowy, ten wyrok wcale nie stwierdził, że pirackie tłumaczenie jest OK; stwierdził raczej, że autor pirackiego tłumaczenia zasługuje najwyżej na zamaszystego kopa a nie na respektowanie jego rzekomych praw majątkowych przez posiadacza praw do audiowizualnej całości.
Prywatnie mógłbym żałować pirackiego tłumacza tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze, tam gdzie chodzi o film bez oficjalnej polskiej dystrybucji (dotyczy to często np. produkcji azjatyckich). Po drugie tam, gdzie tłumaczenie „oficjalne” skopano tak bardzo, że nóż się w plecaku otwiera (casus polskiego „Matriksa”). Serwisy ograniczające się wyłącznie do pierwszego przypadku byłyby praktycznie nie do ruszenia – nie sądzę, żeby FOTA bezinteresownie uganiało się za tłumaczami azjatyckich filmów, poza tym jakie u licha szacunkowe straty mogliby wymienić w pozwie? W drugim przypadku walka z napisami przyniosłaby dystrybutorowi mejdżor pijar dizaster (note to self: zrobić blogonotkę o „Owcy w wielkim mieście”), bo jednak wtedy generalnie media stanęłyby po stronie lepszego tłumacza.
No ale wszyscy wiemy, że gdyby chodziło tylko o szlachetną pomoc niepełnosprawnym czy o edukacyjne wyrównywanie szans czy tym podobne srutu-tutu, na które się powołują obrońcy piractwa, to w ogóle nie byłoby ani tego serwisu ani tego zatrzymania. Wobec ludzi piratujących filmy w normalnej dystrybucji nie mam zaś niestety cienia zrozumienia. Że kogoś nie stać na płytę DVD? Mnie też nie stać na wszystkie DVD, które chciałbym mieć – mniej więcej od dwóch lat moim wielkim marzeniem jest pełna edycja „Z Archiwum X”; chciałbym wziąć urlop, wyjechać w przysłowiowe Bieszczady i zafundować sobie parodniowy maraton. Może kiedyś znajdę na to kasę, ale nie zamierzam kraść dlatego, że chwilowo jej brak.

Now playing (31)

Przyczepiła się do mnie piosenka, która w ogóle nie jest w moim stylu. Nie lubię idealistycznego rocka o naprawianiu świata, jeśli już tekst ma być zaangażowany to wolę, żeby kpił ze zła niż chwalił dobro. No ale w tym cyklu walimy szczerze kawę na ławę jak jest – a jest tak, że lecą u mnie Manic Street Preachers z „If You Tolerate This”.
To tym bardziej przykre, że kiedyś ta piosenka była dla mnie dowodem na to, że Slowbear to Michał R. Wiśniewski (obaj ją lubią). Teraz sam sobie dostarczyłem argument, że jestem Slowbearem. Znaczy, nie żebym się tego wstydził, ale jednak wolałem, gdy był to MRW.
Piosenka to hołd złożony przez podmiot liryczny idealistom walczącym w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie Republiki – podczas gdy podmiot liryczny wstydzi się tego, że jest taki „młody i próżny” (jakby bycie starym cokolwiek mogło poprawić).
Hiszpańska wojna domowa to interesujący przypadek dla zgryźliwego postmodernistycznie ironicznego cynika. Z jednej strony, cholernie kuszące jest wrzucenie jej do naszego ulubionego schematu pt. „obie strony były równie okropne”. Z drugiej strony czuję niechęć do takiego potraktowania akurat tej kwestii (wśród korespondencji, którą prowadziłem z Tadeuszem Sobolewskim gdy jeszcze tu nie pracowałem, był też analogowy proto-flejm na temat jego recenzji z „Ziemi i wolności” Loacha, utrzymanej w podobnym stylu).
Hiszpańska wojna domowa dostarcza pośredniego dowodu na to, że czasem ktoś gdzieś w jakimś konflikcie ma coś w rodzaju racji. Jest nim praktyczny brak dzieł sztuki popierających frankistów. Znaczy, ja też wiem, że namiętny wyskrobywacz archiwalnych wyskrobków do czegoś tam się w końcu doskrobie, ale forkrainautlaud, to coś nie będzie nawet cieniem „W hołdzie Katalonii”. Kto uważa, że ściemniam, niech pierwszy rzuci kontrprzykładem frankistowskiej prozy czy dramatu.
Carlos Saura zrobił kiedyśi tragikomedię na ten temat – opowiadała o artystach podróżujących z prorepublikańskim teatrem objazdowym. Zmylili drogę, wylądowali po stronie frankistów, dostali propozycję nie do odrzucenia – kula w łeb, albo robią teatr równie fajny, ale popierający stronę przeciwną. Artyści w zasadzie nawet są skłonni się zgodzić, ale sprawa jest beznadziejna – jak stworzyć dzieło sztuki popierające frankizm? Co pokazać, el fabrikante liczącego el mamonellę z poparciem el ksienżulo i z zadowolonym uśmiechem el kaczissimusa?
Nie mówię oczywiście, że każda sprawa w poparciu której da się napisać dobrą powieść automatycznie staje się przez to słuszna – ileż arcydzieł stworzono w poparciu komunizmu czy klerykalizmu! Ale jeśli o czymś takiego dzieła się kompletnie nie da napisać… to już chyba o czymś świadczy?

Ekranowi ojcowie

Szybciutko majowy ranking od czapy, zanim znowu wydarzy się coś politycznego, co mnie odciągnie. Wbrew wyrażanym tu przez niektórych nadziejom, nie będzie Don Vito Corleone ani Homera Simpsona. Mój ranking opisuje ojców, z którymi się jako tako identyfikuję, tymczasem Homer to terapeutyczna maskotka do pocieszania ojców rodzin, że nie jest z nimi jeszcze aż tak źle a Don Vito to przestarzały model ojcostwa, taki z całowaniem w rękę i zwracaniem się do rodzica w trzeciej osobie. Jeśli coś wiem na pewno to tyle, że od takiego modelu chciałbym odejść. Ale dokąd? Poprzednie generacje mogły szukać wzorca we własnych ojcach, nam zostają wzorce z popkultury.


Siebie z krwi i kości zobaczyłem we francuskiej czarnej komedii „Harry un ami qui veut du bien” Dominika Molla. To niejaki Michel, ojciec utrudzony i zaganiany problemami życiowymi. Spotyka przyjaciela z liceum, tytułowego Harry’ego. Ten był niegdyś wielkim fanem prozy Michela (w którą bohater bawił się tak dawno temu, że sam zdążył już zapomnieć).
Harry dowiaduje się, że Michel przestał pisać, bo musiał zarabiać na rodzinę. Jako ekscentryczny zylioner postanawia pomóc – na przykład darowując Michelowi w prezencie nowiuteńkie Mitsubishi Pajero (na zdjęciu). Michel jednak dalej marudzi, że rodzina nie pozwala mu się skupić, Harry postanawia więc ją wyeliminować, co sprawia, że Michel przestaje marudzić i… zaczyna się fajna konfrontacja obu bohaterów.
Pierwszy skrinszot pochodzi z dziwnego finału, w którym Harry gdzieś zniknął, Michel z tajemniczym uśmiechem prowadzi Pajero, rodzina drzemie szczęśliwie na skórzanej tapicerce, w schowku leży maszynopis powieści, być może wszystko było tylko złym snem?


Ciekawie marzenie o SUVie było antycypowane w „National Lampoon’s Vacation” z 1983 roku – mojej ukochanej komedii o tym jak rodzina Griswoldów rusza na wakacje fikcyjnym samochodem o nazwie „Wagon Queen Family Truckster” (zmodyfikowany Ford Country Squire), w poszukiwaniu wakacyjnej przygody (he he).
Family Truckster to antycypacja tego, co już w rok później wypuszczono na rynek jako Jeep Cherokee XJ – pierwsza, jeszcze raczej nieporadna, odpowiedź na marzenia ojców takich jak Griswold, Frank Black, Michel – ou moi.

Bo przecież najbardziej wszyscy chcielibyśmy być ojcami takimi jak pan Levenstein, ojciec bohatera „American Pie”, znoszący wybryki potomka z pełnym wyrozumiałości uśmiechem (a nawet nostalgicznym wspomnieniem własnej nastoletniości). Tylko nie zawsze się tak da, zwłaszcza gdy się jeździ, jak Michel, jakimś francuskim rzęchem albo widzi się demony, jak Frank Black
Rzeczony Black będzie tu honorejbl menszynem – choćby za to, że wozi swoją córkę właśnie czerwonym Cherokee XJ! Szczerze mówiąc, nie przychodzą mi do głowy inne interesujące wzorce – zwłaszcza z kina polskiego. Mnie to oczywiście nie dziwi, zawsze łatwiej jak ostatni palant zginąć na jakiejś bezsensownej barykadzie, niż być dobrym ojcem.

Kaczyński dżampnął szarka

W dyskursie krytycznotelewizyjnym o przeskoczeniu rekina (slangowo o „dżampnięciu szarka”) mówi się kiedy producenci jakiegoś serialu telewizyjnego przeginają pałę i w rozpaczliwej próbie odzyskania zainteresowania widzów wprowadzają jakiś desperacko przekombinowany zwrot akcji.
Określenie to pochodzi z amerykańskiego sitcomu „Happy Days” z lat 70., opowiadającego o grupie młodych ludzi. Im dłużej trwała produkcja, tym mniej młodzi byli główni bohaterowie, ale ze względu na jaką-taką oglądalność telewizja ABC nie chciała wyciągnąć wtyczki z tego projektu. W 1977 nadali odcinek, w którym główny bohater (początkowo będący bohaterem drugoplanowym, ale pierwszoplanowi się za szybko zestarzeli) nie wiadomo po jaką cholerę skacze na nartach wodnych nad stadem wygłodniałych rekinów. A w dodatku dla zwiększenia napięcia, bohater nie jest w stanie się wyrobić z tym skokiem w ciągu jednego odcinka i producenci rozpisali to na dwuodcinkowy pakiet z cliffhangerem.
Po takim idiotyzmie serial stracił nawet najwierniejszych fanów.
Ktokolwiek pisze przemówienia Jarosławowi Kaczyńskiemu, ewidentnie dżampnął szarka podsuwając mu kretyński pomysł o stu supertajnych agentach, których dekonspirację Kiszczak miał mu zaproponować 17 lat temu i tak nagle Jarkowi to się właśnie przed chwilą przypomniało oczywiście jak zwykle w rozmowie z tygodnikiem „Wprost z PiS”. Panie Bielan – bo to pan podobno mu to wszystko piszesz – o czym żeś pan myślał, na litość boską?
Przecież tym kompletnie wywracamy obraz bohatera serialu budowany przez poprzednie sezony. Jarosław Kaczyński, bezkompromisowy tropiciel agentów, zawsze poza Układem, zawsze poza podejrzeniem, „David Vincent widział ich”, te klimaty – i co, nagle się okazuje, że przez 17 lat ukrywał takie info? Nic nie powiedział rodzonemu bratu gdy ten był ministrem sprawiedliwości? Ba – nic nie powiedział samemu sobie, gdy w parę miesięcy po rozmowie z Kiszczakiem został dyrektorem Biura Bezpieczeństwa Narodowego?
Wierni entuzjaści serialu mają teraz łyknąć taką koncepcję, że ujawnienie archiwów WSI i IPN to za mało, bo jest gdzieś jeszcze („the truth is out there”) krąży supertajna lista Kiszczaka? I z kolei tropieniu tych agentów mają być poświęcone następne sezony? Przecież to jakby próbować przedłużyć nadawanie „Z Archiwum X” przez zasugerowanie istnienia archiwum Y. I potem archiwum Z. A potem agent Krajczek, że niby Polak, podsunie nam archiwum ziet i żet. Nie no, panowie, toż to tylko na odcinek autoparodystyczny się nadaje. Co jeszcze wymyślicie, nagłe pojawienie się trzeciego bliźniaka?

Impra na Czerskiej

A o to obiecana blogorelacja z agorowej balangi. Zaczęło się od koncertu duetu Maleńczuk-Waglewski. Pierwsze zdjęcie jest ruszone (żaden ze mnie fotograf), ale ma ładne kolorki :-).


Następnie kierownictwo mówiło nam różne miłe rzeczy i złożyło życzenia, wśród których najwięcej oklasków wzbudziło zaproszenie na imprezę z okazji zaprzysiężenia nowego rządu, najpóźniej za dwa i pół roku 🙂

Ktokolwiek wpadł na pomysł zrobienia dyskoteki w agorowym parkingu podziemnym, ma u mnie dozgonny dług wdzięczności. Człowieku, jesteś geniuszem!

Didżej zajął miejsce przy zakręcie na poziom minus 2. Zapodawał niestety muzykę w formacie "złote przeboje", więc tańczyłem najczęściej z wyrazem postmodernistyczno-ironicznego niesmaku na twarzy. Zdaje się, że pierwszy raz w życiu tańczyłem do "Pump Up The Jam" – kiedy to było na topie, miałem w sobie jeszcze dość resztek postpunkowej godności. Ale skoro chcę się zabrać za książkę o nostalgii za latami 90., wypadało to wreszcie zaliczyć 🙂

Koło drugiej na densflorze zrobiło się już ciasno, tancerze zaczęli się rozlewać po całym garażu (doskonała akustyka w tym pomagała).

Kogo zmęczyła muzyka, mógł odsapnąć w sympatycznym czilałcie urządzonym w ruinach po redakcji "Nowego Dnia".

Osiemnastka „Gazety”

Osiemnastolecie „Gazety” ma szansę być najbardziej niesamowitą osiemnastką jaką zobaczę w życiu – podziemny garaż ma być na dzisiejszą noc przerobiony na dyskotekę! At long last, we can try to understand the New York Times’ effect on man. Obiecuję oczywiście zdać blogorelację, na razie zaś pozwolę sobie zapuścić sentymentalną wspominkę o moich osiemnastu latach z „Gazetą”.
Wiernym czytelnikiem jestem od samego początku. Przez pierwsze osiem lat byłem czytelnikiem krytycznym i marudzącym, wciąż wysyłającym polemiczne listy do redakcji (Sobolewskiemu pisałem co myślę o Kieślowskim, Węglarczykowi o polityce zagranicznej USA a Turnauowi o tak zwanym „Bogu”). Były to oldskulowe listy wydrukowane na papierze a jakieś wczesne to nawet wystukałem na maszynie – stąd moje lekceważenie wobec internetowych kozaków, co to ho ho, ale walczą z Układem, dopisali się anonimowo na forum.
Dalsze dziesięć lat spędziłem już jako pracownik (choć nie wszystkie jako dziennikarz, pierwsze dwa lata byłem na etacie redaktorskim). Zawsze będę pamiętał datę rozpoczęcia współpracy, bo niemal dokładnie zbiega się z urodzinami mego drugiego syna.
Otóż oglądaliśmy z małżonką na wideo komedię pt. „Joe’s Apartment” o młodym człowieku bez perspektyw, który z desperacji zaprzyjaźnia się z karaluchami w swoim obleśnym mieszkaniu. Bawiło nas to bardzo bo widzieliśmy w tym paralelę naszej sytuacji życiowej – mieliśmy rozgrzebaną budowę domu, w którą wpakowaliśmy się w stylu typowego nieodpowiedzialnego „jakoś to będzie”; mniej więcej styknęło nam kasy na stan surowy, ale zagadką było, z czego to mamy wykończyć. Jedno było pewne – nie z moich skromnych zarobków w tygodniku „Wiadomości Kulturalne”.
Prawdę mówiąc, niejasne było w ogóle to, jak mamy utrzymać dwójkę dzieci, ale to jeszcze były te cudowne lata, kiedy młodość służy człowiekowi jako generalny ekwiwalent wszystkiego.
Syn nie zdzierżył intensywnego masażu przeponą i doszedł do wniosku, że jeśli tam na zewnątrz jest tak wesoło, to chce dołączyć do imprezy (termin i tak był wyznaczony na przyszły tydzień, więc żaden dramat). Krótko mówiąc, o kurczę, to już skurcze, zaczęliśmy się pakować do samochodu. I wtedy zadzwonił telefon.
„Jakiś Cichy do ciebie” – zawołała moja mama. „Spław go, mamo!” – zamachałem rękami, nie przypuszczając, że w takiej chwili ojca powiększającej się rodziny może zainteresować telefon od kogokolwiek. Dopiero po powrocie ze szpitala zastałem kartkę od mamy, że faktycznie był to telefon w jedynej ważnej sprawie dla ojca rodziny – z propozycją pracy…

Zamach na Trybunał

Podłe kłamstwo, którego dopuścił się podczas rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym poseł Arkadiusz Mularczyk – oraz związane z tym karane z urzędu przekroczenie uprawnień – to moim zdaniem i tak najmniej poważne z zarzutów, jakie można przeciwko niemu wysnuć. Poseł Mularczyk powinien być oskarżony o zamach na życie członków Trybunału Konstytucyjnego.
Wikipedia, bezcenna skarbnica ciekawostek, wymienia różne znane ludzkości przypadki zgonu spowodowanego śmiechem. W trzecim wieku p.n.e. grecki filozof Chryzyp zmarł ze śmiechu obserwując zachowanie upojonego winem osła (Chryzyp był jednym z klasyków stoicyzmu, szkoły filozoficznej promującej sztywniackie nudziarstwo – tak to się proszę państwa kończy, ale nie wchodźmy w tę dygresję). Sir Thomas Urquhart, tłumacz Rabelais, zmarł w roku 1660 rozbawiony wieścią o upadku angielskiej republiki.
W bliższych nam czasach, w 1975 roku pewien murarz zmarł oglądając telewizyjny skecz z cyklu „The Goodies” (ten szkodliwy serial opisywaliśmy tu zresztą), zaś komedia „Rybka zwana Wandą” zabiła w 1989 roku niewinnego duńskiego foniatrę.
Na niniejszym blogu od początku sygnalizowaliśmy, że nowelizacja ustawy lustracyjnej może wzbudzić daleko idące rozbawienie u inteligentnego czytelnika. Owszem, jakiś skończony kretyn mógłby uwierzyć w to, że w demokratycznym kraju uda się przeforsować coś takiego jak dziesięcioletni zakaz pracy w zawodzie dziennikarza. Skończony kretyn mógłby też uwierzyć w konstytucyjność lustrowania naukowców, szefów spółek giełdowych, dyrektorów szkół niepublicznych czy też – jakże ważkich – prezesów stowarzyszeń sportowych. Sama myśl o obligatoryjnym lustrowaniu stanowiska prezesa Polskiego Związku Podwodnych Elektrycznych Szachów Heksagonalnych czy też redakcji pisma „Działkowiec Podhalański” może jednak wzbudzić u inteligentnej osoby rozbawienie o potencjalnie niebezpiecznych skutkach.
Widać tu precyzyjnie nakreślony plan zamachu. Ustawa była nieszkodliwa dopóki czytali ją działacze PiS a potem zaprzyjaźnieni z nimi publicyści pism takich jak „Rzeczpospolita” czy „Fakt”. Poseł Mularczyk musiał się liczyć z tym, że gdy tekst ustawy trafi do Trybunału, przeczyta go tam w końcu ktoś inteligentny – choćby operator kserokopiarki! – nie mówiąc już o samych sędziach.
W związku z tym uważam, że niezależnie od ścigania posła Mularczyka z art 231 KK, należy mu też postawić zarzut usiłowania zabójstwa z art 148 KK. Ten pan już nikogo więcej nie zabije śmiechem (użyłem tego zdania w neosemantycznym znaczeniu lansowanym przez min. Ziobro, czyli w sensie „wprawdzie nikogo nie zabił ale hej, jak to fajnie brzmi!”; minister Ziobro już nigdy więcej nie ukradnie żadnego samochodowego radiodtwarzacza).
This is the way duckism dies – not with a bang but a whimper.

Es Ju Wi

Pod sąsiednią notką wyszła nam ciekawa dysputa motoryzacyjna, więc pozwolę sobie zarzucić parę przemyśleń na ten temat. Jak wie o tym kawał polskiego Usenetu, od lat fascynują mnie samochody typu SUV. Literatura przedmiotu pokazuje, że nie ma jego jednej powszechnie akceptowanej definicji tego pojęcia (są książki, w których Defender klasyfikowany jest jako SUV), nie mam więc ochoty na scholastyczne spory o klasyfikację. Zostańmy przy tym, że SUV-y zaczęły się w momencie, w którym firmy motoryzacyjne zaczęły reagować na zainteresowanie samochodami wojskowymi i użytkowymi wśrod „cywilnych” nabywców, którzy chcieli nimi jeździć rekreacyjnie. Stąd pomysł, żeby na podwozie użytkowego pikapa wsadzić kabinę od „normalnego” kombi.
Takie oldskulowe SUV-y czasem nazywa się „truck-based SUVs” dla odróżnienia od „car-based SUV” czy „crossover SUV”, które powstały w odwrotny sposób – przez podniesienie zwykłego kombiaka i danie mu napędu na cztery koła (lub jakiejś jego namiastki typu Haldex). Oba rozwiązania mają swoje wady i zalety.
„Truck-based SUV” na drodze zachowują się jak pojazd rolniczy. Masywna budowa daje iluzję bezpieczeństwa, ale ostrzejszy manewr grozi utratą stabilności jazdy i śmiercią a la Marek Kotański (tym bardziej, że za kierownicą SUVa często siedzi kierowca przyzwyczajony do pojazdów zachowujących się inaczej). Wielka masa wiąże się też z wysokim zużyciem paliwa.
„Car-based SUV” z kolei w terenie łatwo rozpirzyć, choćby na niewinnej łączce, na której beztroski kierowca coś sobie rozwali od spodu o polny kamień. W praktyce trzeba po prostu znać swoje potrzeby (rywalizacja sportowa? turystyka? dalekie trasy? kariera rapera?), a potem być świadomym tego co się wybrało kosztem czego (nie szaleć pikapem na krętej drodze ani ruszać w bagna ceerfałką).
SUV-y fascynują mnie jako temat kulturowy. Pół wieku temu Jeep miał problemy z „cywilnym” marketingiem. W latach 80. z kolei zapotrzebowanie na SUV-y zaskoczyło firmy motoryzacyjne. Te długo były przekonane, że „samochód rekreacyjny” powinien oznaczać coś w rodzaju dwumiejscowego coupe. Kiedy menago zobaczyli gdzie są konfitury, zaczęła się pośpieszne manewry, wycofywanie interesujących aut sportowych i wprowadzanie na rynek nieprzemyślanych SUV-ów po prostu z desperackiej potrzeby „my też musimy mieć coś w tym segmencie” (Opel Frontera!).
Dla mnie jednak jak zwykle najciekawsze jest pytanie – dlaczego? Co takiego się zmieniło między rokiem 1960 a 1990, że „jazda dla przyjemności” przestała oznaczać „jazdę w coupe” a zaczęła „jazdę w SUVie”? Jedno jest pewne – nie stały za tym żadne nowinki technologiczne, dopiero kiedy suvowy boom trwał w najlepsze, zaczęto kombinować np. z adaptowaniem doświadczeń z rajdowym AWD na potrzeby lajtowych SUV-ów.
Zaliczyłem tę notkę do kategorii „pop”, bo takie pytanie zawsze mnie interesuje gdy mowa o kulturze masowej: nawet gdy czegoś w niej nie lubię (a SUVy lubię), intryguje mnie, dlaczego ludzie to kupują? Szkoda, że praktycznie nie istnieje coś takiego jak eseistyka motoryzacyjna…

En lecture (30)


Wielce mnie rozczuliła wczorajsza wiadomość ze „Szkła Kontaktowego”, że prezydent Kaczyński wysłał list z gratulacjami do jakiegoś tajemniczego francuskiego polityka imieniem „Nicholas Sarkozy” (ciekawe czy to jakiś krewny tego sławnego Sarkozy’ego, co to ma być dla PiS-u strategicznym przyjacielem w Europie?). To chyba najlepsze podsumowanie w pigułce tego, czym się kończy konsekwentne rugowanie wykształciuchów ze szkoły Geremka.
Ze mnie oczywiście też żaden romanista – władam tym językiem w stopniu wystarczającym zaledwie do czytania komiksów. Tak czy siak, wiadomość wytworzyła u mnie ciąg na słuchanie artystów takich jak Air, Noir Desir, Les Rita Mitsouko, Indochine i oczywiście mojego najulubieńszego – Les Negresses Vertes.
To zresztą moja porażka jako łże-romanisty, bo z mojej ulubionej piosenki mojego ulubionego francuskiego wykonawcy rozumiem mniej więcej co drugie słowo. Lata spędzone na guglaniu prowadziły mnie najwyżej do serwisów zgłaszających się w guglu jako „Extrait des paroles de 200 Ans D’hypocrisie”, ale tam znajdujemy tylko durny komunikat „Il n’y a pas encore d’extrait de paroles. Tu les connais?”. Nique ta mere, gdybym je znał, to bym nie guglał. W każdym razie, na tej stronie można przynajmniej posłuchać fragmentu.
Pierwsza wersja tej piosenki była debiutanckim singlem zespołu, przygotowanym w 1988 roku dla znieważenia wielkiej celebry 200-lecia rewolucji francuskiej. Zadebiutować wtedy singlem „200 lat hipokryzji” to jak powtórzyć debiut Sex Pistols z ich „God Save The Queen (and her fascist regime)” na jubileusz królowej.
Na ile rozumiem (a nie upieram się, że rozumiem) jej ogólną wymowę, o samej wielkiej rewolucji piosenka wypowiada się bez entuzjazmu, używając rzeczowników takich jak „boucherie” oraz „la mort et le carnage”. Największą zagadką jest dla mnie refren, w którym wyraźnie jest mowa o czymś między nogami („quelque chose entre les cuisses”). Znaczy, chodzi o to, że w tej rewolucji naród wyru, erm, wyrolowano? A może o to, że do rewolucji trzeba mieć jaja? A może o jedno i drugie? Królestwo za tekst w formie spisanej. Pardon, republikę.
Nie słyszałem nigdy pierwotnej wersji piosenki – kupiłem ją na płycie „10 Remixes” z 1993. Płyta jest zresztą genialna w całości – polecam zwłaszcza remiks „Face a la mer” zrobiony przez Massive Attack, z tekstem bardzo ponurym i akurat dość prostym jak na moje ograniczone możliwości (podmiot liryczny w sumie opisuje tam po prostu swój nagrobek na romantycznym nadmorskim cmentarzu). Jakby ktoś znał pierwotną wersję albo rozumiał więcej z tekstu – będę dozgonnie dźwięczny.