Najstarszy biznes świata

Kocham Internet za takie ciekawostki. W Japonii zbankrutował właśnie najstarszy biznes świata – prowadzona od 578 roku przez rodzinę Kongo Gumi firma budująca buddyjskie świątynie. Jej obecny prezes Masakazu Kongo jest 40 członkiem rodziny na tym stanowisku. W swojej niezwykłej historii firma przeżyła liczne dziejowe zakręty, z których najpoważniejszy był okres reform Meiji, kiedy firma straciła państwowe dotacje na budowę świątyń. Upadła jednak w sposób pouczająco trywialny.
W latach boomu 80. ciężko się zapożyczyła pod spekulacyjny zakup gruntów. Kiedy przyszła recesja, długi okazały się nie do spłacenia zwłaszcza, że sekularyzacja spowodowała trwałe kurczenie się rynku budowy nowych świątyń. End of story. Firmę przejął wielki koncern budowlany Takamatsu.
Kurczę, 578 rok! Nie było jeszcze Polski. Co tam Polski zresztą, nawet o Francji czy Niemczech w nowożytnym znaczeniu nie ma jeszcze sensu mówić.
To się aż prosi o jakiegoś cyberpunka. Rok 2050, serwery zabiatsu Takamatsu paraliżuje dziwny, błyskawicznie namnażający się wirus, seksowny cyborg w żeńskiej skórze przystępuje do śledztwa, okazuje się że to hackerem jest wnuk Masakazu Kongo, od lat szkolony przez rodzinę tylko w tym jednym celu – pomszczenia hańby dziadka i odzyskania rodzinnej firmy. Sprawy wymykają się spod kontroli, wirus okazuje się potężną sztuczną inteligencją, przejmuje kontrolę nad cyborgiem, sieć jest wielka, dokąd teraz pójdzie mała dziewczynka, a niebo nad zatoką ma kolor monitora nastrojonego na TV Trwam.
Pouczające jest też to, czym jest najstarszy biznes świata. Niekoniecznie zaraz prostytycją, bo po kolejnym zakręcie historii musi się człowiek strasznie natłumaczyć, że najpierw był w POP PZPR a potem w POP PiS. Ale kasa na świątynie do czczenia mzimu Dżejpitu w każdym ustroju się znajdzie.

Prawica w cienkim czołgu

Muszę się przyznać do pewnej guilty pleasure – czasem zaglądam do Salonu24. Przed uczestniczeniem w tamtejszych dyskusjach powstrzymuje mnie świadomość, że niezależnie od polityki moderacyjnej prowadzonej przez gospodarza bloga, w każdej chwili wszystko może wykasować małżeństwo Janke, kierując się swoim widzimisię. Nie pojmuję ludzi, którym się chce bawić w blogowanie na takich warunkach. Koncepcja wtrącania się osób trzecich w interakcję gospodarz/komentator jest dla mnie nie do przyjęcia.
Niemniej jednak faktycznie lurkam, głównie w poszukiwaniu kur(w)iozów prawicowego oszołomstwa. Moim faworytem od pewnego czasu nie jest anonim uważany przez niektórych za kobietę, bo występuje pod pseudonimem „Kataryna”, nie Galba i nie Warzecha nawet, tylko kolejne wcielenie znanego weteranom Usenetu Ekspierda – mianowicie blog „Okiem eksperta” prowadzony przez trzech znawców od nawozów i od świata, występujących jako Instytut Sobieskiego, „think tank” prawicy polskiej.
Blog pisany jest komicznie nieporadną polszczyzną. Samozwańczy „ekspert” Andrzej Maciejewski („politolog, znawca tematyki wschodniej”) pisze na przykład: „Co do Instytutu Sobieskiego, to więcej można poznać pod adresem www.sobieski.org.pl, a po zapoznaniu się możemy dyskutować”. Albo: „I jeszcze jedno, nie jestem i nie należe do partii politycznych. Mam nadzieje, że to wyjaśni na przyszłość wiele sprawa”. I najfajniejsze: „Nie chcę, aby styl blogu miał być bufoniasty. Taki mam już charakter, walę kawę na ławę w końcu to przecież Salon24, a nie Aula Uniwersytecka”.
Ekspert faktycznie wali kawę na ławę. W notce o ekscytującym tytule „Czy raport o likwidacji WSI musiał być ujawniony?” bez ogródek dzieli się z nami całą swoją niezmierzoną ekspercką wiedzą w tej materii. Brzmi ona tak: „Ciekawi mnie wasze zdanie. A może warto odwrócić pytanie, co by się stało gdyby RAPORT NIE ZOSTAŁ ujawniony!!!”. Faktycznie trzeba eksperckiej eksperckości do napisania takiej ekspertyzy. Największe wrażenie jednak zrobiła na mnie porada w sprawie wschodniej polityki zagranicznej: „Cierpliwość, cierpliwość jeszcze raz cierpliwość, jednym słowem robić swoje. Czas leczy rany i jest najlepszym lekarzem.”. Co za głębia!
Jego koledzy Sebastian Meitz („analityk, studiuje w Warszawie i Monachium”) i prezes Instytutu dr Sergiusz Trzeciak przynajmniej sprawniej piszą po polsku, ale to co piszą to jakieś urocze urocze głupotki (polecam martyrologiczną opowieść Trzeciaka o tym, jak okrutnie go prześladowała komuna).
Analityczna mózgownica Meitza produkuje banały typu „czy Polska może być atrakcyjna dla młodego pokolenia?”. Odpowiedź: „Może, ale trzeba mu stworzyć dobre warunki”. Albo: „Czy Marsz Żywych to sukces czy hańba? Odpowiedź: ”Kazda wspolna inicjatywa, kazde spotkanie, kazda rozmowa, kazda wymiana usmiechow jest wartoscia sama w sobie. A nazywanie tego hanba i skandalem jest moim zdaniem spora przesada”. O dzięki ci, wielki analityczno-ekspercki bwana, sami byśmy na to nie wpadli.
"Think tank"? Guys, you made a typo. Surely you mean "thin tank", don’t you?

Młoda lekarka – ostatni odcinek

Spamiętnika młodej lekarki. Ehę, ehę. Będąc młodą lekarką, rzutującą na pierwszy front dekomunizowania rubieży, wszedł raz do mej przychodni pacjęt o wzroku wzburzonym.
– Dziędobry pani doktor.
– A dziędobry. Co pana sprowadza?
– Sprowadza mię do panidoktór lustracja.
– A na czym się panu zrobiła?
– Na posiedzeniu Podstawowej Organizacji Partyjnej Prawa i Sprawiedliwości w Polskim Radiu, pani doktór.
– Ach – spłoniłam się dziewczęco – Nie wiedziałam, że taką już mamy.
– Mamy mamy, pani doktór, towarzysz sekretarz Marcin Wolski jak tylko odnalazł swój stary gabinet w którym sekretarzował POP PZPR za komuny, wzruszył się okrutnie, kazał odnowić, wydrukować nową papeterię i zasiada teraz jako POP PiS.
– Medycyna niestety jest wobec tego przypadku bezradna – powiedziałam zachowując ton adekwatnej powagi.
– Medycyna może i tak, ale my nie – zarechotał pacjęt – My musimy panią doktór zmusić do zlustrowania, żeby wykształciuchy się nie śmiały, że w radiu zostały już tylko stare komuchy jak Wolski, Czabański czy Targalski.
Uznałam, że już czas na przejęcie inicjatywy strategistycznej. Inteligentnym fortelem odwróciłam uwagę pacjęta.
– O, ptaszek!
– Gdzie?
Zaaplikowałam narkozę (BUM!). Śmiałym ruchem umieściłam pacjęta na fotelu i przystąpiłam do trepanacji czaszki (wzzzzzzz!). Dokonałam sekcji treści mózgowia (ćplskślpskslślslsplsk). Znalazłam żałosne kompleksy, zawiść i  opakowanie po wazelinie zawierające szarą substancję przypominającą kacze odchody. Przeniosłam te ciała obce do autoklawu (zzziut!). Następnie wlałam pacjętowi do głowy litr oleju Kastrol (chlllust!), umieściłam czaszę czaszki w położeniu pierwotnem i zaszyłam catgutem (ciachciachciachciach).
– Już po wszystkiem, może się pan obudzić! – oznajmiłam.
– Gdzie ja jestem?
– W mojem gabinecie. Przeprowadziliśmy zabieg mający pana wyleczyć z kaczyzmu. Ile pan widzi palców?
– Jeden.
– Dobrze. Co pan myśli o lustrowaniu satyryków?
– Od żartowania to są chyba satyrycy, nie politycy?
– Dobrze. Co pan myśli o obecnej polityce radiokierownictwa?
– No wariaci jacyś się do tego dorwali, najciekawsi ludzie odchodzą, zostają same stare komuchy udające antykomuchów. To na dalszą metę samobójstwo jest przecież.
– Doskonale. Jest pan wyleczony. Nowoczesna medycyna po raz kolejny zatryjomfowała nad wstecznictwem i zabon… zabonbonem. Co ma pan w tej kopercie?
– Druk oświadczenia lustracyjnego, ale to teraz niepotrzebne, bo już zmądrzałem. Dziękuję pani doktor, czuję się o wiele lepiej, rzucę te głupie papiery byle gdzie, na przykład tu na parapet. Do widzenia!
Niestety, ledwie pacjęt opuścił mój gabinet, przez okno weszli komandosi z Centralnego Biura Antylekarskiego ostrzeliwując się zaciekle („papapapa! ka-buuuum! zzzzzzzonnnk! putatatatataputatatata!”). I tak właśnie znalazłam się na tej oto konferencji prasowej poświęconej mojemu usiłowaniu morderstwa dla uzyskania korzyści materialnej o wartości zadrukowanej kartki a cztery.
[guest starring – Minister Ziobro]: Ta pani już nikogo nie rozśmieszy.

Now playing (28)

Kiedy byłem nastolatkiem, Cabaret Voltaire był właśnie tą grupą, której należało słuchać, jeśli się chciało być tak bardzo cool, że bardziej nie można. Oczywiście, dlatego wtedy ich nie słuchałem. Niedawno jednak w Ajtiunsach doklikałem się do składanki dwunastocalowych remiksów i nawet teraz, po tych wszystkich latach, jednak poczułem dreszcz coolności.
Moje nastoletnie lata upłynęły wszak w People’s Republic Of Poland, gdzie wszelaki winyl zachodniego wykonawcy był czymś cennym i rzadkim, nawet gdy był to chłam słuchany przez hoi polloi – jakiś „Marillion” czy inny Michael Jackson. Maksisingiel awangardowej brytyjskiej grupy byłby czymś tak bardzo cool, że gdyby dane mi było się z nim znaleźć w fizycznej bliskości bałbym się dotknąć z obawy, że przejdę w stan kondensatu Bosego-Einsteina.
Powyższy teledysk prezentuje wersję z albumu „The Covenant, The Sword and The Arm of the Lord” (1985), o długości 4:40. Dwunastocalówka ma prawie osiem minut. Te dodatkowe minuty to przede wszystkim hipnotyzujący, zautomatyzowany rytm jakiejś oszalałej, nieludzkiej maszynerii, w którą człowiek wbrew własnej woli chciałby się stać na densflorze. Ten rytm wyprzedcza o dobrą dekadę to co w swoich najlepszych latach grać będą wkrótce „Prodigy” czy „Chemiczni". Obowiązkowa pozycja porządnej plejlisty na potańcówkę dla ponuraków (na motywach gotycko-industrialnych).
Wszystkich byłych lub obecnych nastolatków zaglądających na mój blog chciałbym bardzo uprzejmie popoprosić o komentarz z zakresu termodynamiki muzykologii: co za Waszych czasów było lub jest muzyką ucieleśniającą Teh Zero Kelvin Of Coolness?

Polski wampir w Burbank

Przypadkiem doklikałem się w imdb do filmu „Polish Vampire In Burbank”, o którym nigdy dotąd nie słyszałem. Być może bardzo się skompromituję tą deklaracją, ale od tego w końcu po to wynaleziono blogi. Recenzja brzmi niebywale smakowicie: „It’s the story of Dupah, [OMGWTFLOL! – WO] the reluctant vampire as he goes out for his first kill. Even if you don’t think it’s funny, you have to admit the idea of a "Queerwolf" is creative [AARGH! Chcęchcęchcę! – WO]. There are a few failed attempts at humor, and many of the running gags get old. Still, any movie with Eddie Deezen it has to be good [TO GŁOS MANDARKA Z ‘LABORATORIUM DEXTERA’! HAHAHA! HAHAHA! HAHA HAHA HA! – WO]. It’s not easy finding this movie, but if you get the opportunity to watch it, go for it. As long as you like lowbrow [I don’t like lowbrow, I love it! – WO].
Doguglałem się do oficjalnej strony filmu („the story of a poor unfortunate vampire named Dupah who has never bitten anybody in his life, because he always felt his fangs were too small”). Wygląda na to, że wyszedł na DVD. Well, jakby ktoś się zastanawiał nad prezentem imieninowym dla mnie, byłoby jak znalazł.

Norymberga 4

Znowu o polityce ale tym razem już z dystansem, który wolałbym zachowywać na swoim blogu – czyli zapowiadana notka o Norymberdze. Obiecuję ją od dawna w związku z komentarzami m.in. Beztlumika i Bloody Rabbita na inne tematy, chcąc tę dyskusję przenieść w stosowne miejsce. Czyli tutaj.
„I co, głupio jest powoływać się na wyroki w Norymberdze” – pytał retorycznie Rabbit zakładając, że tylko jakiś Bardzo Niedobry Człowiek mógłby tego powoływania unikać. Well, here I am. Ja unikam.
Doceniam historyczną rolę procesu norymberskiego (choć ta z kolei często jest przeceniana – pierwszy proces o zbrodnie wojenne miał miejsce jeszcze w 1474 roku), ale kluczowe słowo to „historyczna”. Z tego, że doceniam historyczną rolę Rewolucji Francuskiej jeszcze nie wynika moje poparcie dla gilotynowania kogokolwiek.
Proces norymberski łamał kilka ważnych fundamentalnych zasad sprawiedliwości. Nie będzie sprawiedliwości w tam, gdzie za określone przestępstwo ściga się tylko brunetów, blondyni zaś mogą się cieszyć bezkarnością. Norymberga tymczasem po pierwsze zakładała, że za zbrodnie wojenne karani będą tylko pokonani, po drugie zaś nawet wśród pokonanych dokonano przedprocesowej selekcji – włoskim zbrodniarzom wojennym za szybką kapitulację gwarantowano bezkarność.
Nieprzypadkowo wśród aliantów z największym entuzjazmem do idei trybunału odnosił się Stalin, który miał doświadczenie w robieniu pokazowych procesów. Udział radzieckich „prawników” w moich oczach wystarczająco hańbił sprawiedliwość, ale dodatkowo Norymbergę obciąża wykreowanie kilku prawnych neologizmów i rzutowanie ich wstecz, wśrod których moje największe zastrzeżenia budzi „zbrodnia przeciwko pokojowi”.
Wywiedziono ją z paktu Brianda-Kellogga z 1927 roku, który zobowiązywał sygnatariuszy do wyrzeczenia się wojny jako sposobu rozstrzygania międzynarodowych sporów. Jeszcze przed Norymbergą jawnie złamały go Włochy napadając na Etiopię. Po Norymberdze zaś wszyscy ważniejsi sygnatariusze złamali go gazylion razy – ze świeższych przykładów przypomnę przyłączenie się Polski do rozstrzygnięcia przy pomocy wojny sporu między USA a Irakiem o rzekomą broń masowej zagłady.
Pakt Brianda-Kellogga należy do różnych dziwacznych traktatów, których nigdy formalnie nie wypowiedziano, ale w praktyce spuszczono na nie zasłonę miłosiernego zapomnienia – podobnie jest dziś na przykład z międzynarodowym traktatem o zwalczaniu pornografii z roku 1910. Gdyby Chiny kiedyś pokonały w wojnie USA i Europę, mogłyby na jego podstawie urządzić zachodnim przywódcom proces o notoryczne łamanie tego traktatu („crime against mohair”).
Na dłuższą metę proces norymberski przyczynił się do fiaska denazyfikacji w RFN – dla postnazistów był wygodnym wykrętem („po co rozliczać przeszłość, skoro już była Norymberga”). Stąd ciągnąca się aż do przejęcia władzy przez Brandta w 1969 roku skandaliczna procesja nazistów na najwyższych stanowiskach w RFN. Brzydzę się też nieskrywaną radością, jaką wielu miało z sabotażu dokonanego przez kata, sierżanta Woodsa, który celowo dał skazanym zbyt krótkie liny – by konali przez dwadzieścia parę minut zamiast od razu zginąć od złamania karku.
Jestem pierwszy by przyznać, że bilans był w sumie pozytywny i że był to ważny krok na drodze rozwoju ludzkości. Ale to samo powiem o Rewolucji Francuskiej. A przyznasz chyba, Rabbit, że głupio jest powoływać się na jej dorobek dla obrony kary śmierci?

Piątek trzynastego

Przepraszam za polityczną bieżączkę, niniejszym wpisem niestety zlecimy do poziomu salonu24 czyli dyskusji o tym, że Maliniak z Paksu do Szwaksu, ale dawno nie miałem tyle radochy obserwując kolicyjne przetasowania.
Jestem pod wrażeniem mistrzowskiego zagrania Giertycha. Dalsze istnienie koalicji rządowej w obecnym kształcie groziło jego partii zagładą. Po cholerę komu LPR, jeśli ekologiczna nisza stukniętej prawicy jest już zajęta przez PiS? Giertychowi groził syndrom Unii Pracy, partii pożartej przez silniejszego koalicjanta walczącego o tych samych wyborców.
Jedyną szansą było sprowokowanie pęknięcia u silniejszego koalicyjnego partnera i z tego punktu widzenia zagranie życiem pociętym było jak precyzyjny strzał Luke Skywalkera do wentylatora Gwiazdy Śmierci. Wystarczyło pociągnąc pod odpowiednim kątem i dotąd pozornie jednolity PiS zaczął się pruć wzdłuż cienkiej fastrygi łączącej „dawny ZChN” z „dawnym PC”.
Może przemawia przeze mnie zbytni optymizm, ale mam ogromną nadzieję, że dzisiejsze głosowanie sejmowe doprowadzi do rozpadu obie partie, do których żywię głęboką antypatię. PiS rozpadnie się na skrzydło radykalne, które razem z dawnym LPR-em stworzy jakieś Mohair Party oraz skrzydło umiarkowane, które być może nawet otrzepie z naftaliny samego Kazia Marcinkiewicza.
Skrzydło umiarkowane może z kolei zanęcić to skrzydło Platformy Obywatelskiej, które pryncypialnie odrzuca rysującą się w przyszłości koalicję z SLD. Rozpad PiS doprowadzi więc rykoszetem do pęknięcia PO na ugrupowanie o roboczej nazwie Fafnasta Partia W Karierze Jaśka Maryśki (którego też nie będę lubił) i ugrupowanie Jak Liberalizm To Kurna Liberalizm – Czniać Mohery (wobec którego będę już neutralny).
Wybory w 2009 wygrywa opcja centrolewicowa i powstaje rząd koalicji JLTKL-CzM/SLD, z premierem Tuskiem albo premierem Kwaśniewskim, łotewer. I wreszcie znowu w 2009 coś się zaczyna dziać na budowie autostrady A2, wstrzymanej przez kaczystów. Na czym oczywiście będą zarabiać jacyś niedobrzy ludzie, ale mam to gdzieś, ja już ją chcę mieć po prostu doprowadzoną do Warszawy.

Sekta Moona w Polsce

Prawica polska strasznie się ostatnio podnieca tym, że jakaś amerykańska gazeta wreszcie napisała coś ciepłego o kaczyzmie. Gazetą tą jest pismo „Washington Times”, którego nie należy mylić ze słynącym z afery Watergate „Washington Post”. „Washington Times” sprzedaje się w nakładzie siedmiokrotnie mniejszym i jest to pismo wydawane przez News World Communications, wydawnictwo należące do Kościoła Zjednoczenia, na czele którego stoi wielebny Sun Myung Moon.
Tak jest, ten Moon.
Innymi słowy, prawica polska szukała, szukała i szukała jakiejś pochwały na swój temat w prasie światowej – i w końcu znalazła. W organie sekty Moona. No moje grabulacje, awansowaliście dzięki temu do poziomu Uświadomionych Tetanów i w następnym życiu zreinkarnujecie się co najmniej jako chomiki.
Sekta Moona w ogóle pod wieloma względami powinna kaczystom odpowiadać. Jest wściekle prawicowa i antykomunistyczna. Moon lubił się chwalić, że to dzięki jego zdecydowanemu poparciu Reagan wygrał wybory w 1980. „Washington Times” od założenia w 1982 generalnie popiera w USA wszelaką „loony right” – prawicę tak stukniętą, że dystansują się od niej nawet oficjalni konserwatyści. To nie jest taka umiarkowana prawica jak jakiś, za przeproszeniem, Hall Aleksander, oni idą all the way in, man, niczym język Karnowskiego podczas pisania o kolejnym koalicyjnym przywódcy.
Kto wie, może jak Kaczyński się już do reszty popsztyka z Rydzykiem, sekta Moona zostanie ogłoszona w Bolandzie oficjalnym kościołem państwowym?

Now playing (27)

Gdy pisałem o EMI bez DRM szukałem linka dobrze ilustrującego hasło „iPod” i pomyślałem o jednej z najbardziej znanych reklam iPoda – „Vertigo” z muzyką U2. To dobry kawałek, ale go do dzisiaj nie kupiłem. Mam złożony stosunek do U2.
Piosenki U2 były soundtrackiem do różnych ważnych etapów mojego życia. Wczesnonastoletnia młodość przebiegała pod krwistoczerwonym niebem stanu wojennego (do dzisiaj gdy widzę zdjęcia archetypalnych żołnierzy przed koksownikiem, zaczynam ideomotorycznie wystukiwać na udzie linię basu Claytona z tego kawałka). Późnonastoletniej młodości towarzyszyła płyta „Joshua Tree”, której do dzisiaj serdecznie nienawidzę, ale leciało to w kółko w radiu, słuchali tego wszyscy moi znajomi, z konieczności więc znam to na pamięć (chyba nic lepiej nie oddaje mojej głębokiej nienawiści do lat 80. niż „But I stiiiiiiillll haven’t found…”).
Na studiach z kolei zakochałem się do taktu piosenek z „Achtung Baby” – płyty, którą dla odmiany uważam za najlepszą w ich dorobku. Jestem pewien, że decyzję o tym, że zostaję w Bolandzie i zakładam rodzinę podjąłem słuchając którejś z tych piosenek. Pewnikiem „Zoo Station” („I’m ready to duck, I’m ready to dive, I’m ready to say I’m glad to be alive”)?
Potem była „Zooropa” („And I have no compass and I have no map, and I have no reasons to get back”). Płyta „Pop” wyszła z kolei zaraz po tym jak jakoś zaczęła się krystalizować moja rola zawodowego specjalisty od popkultury. Czy cały ten cykl plejlistowy nie jest zresztą rozpaczliwą próbą wcielenia w życie tego oto marzenia: „You want to be the song that you hear in your head”)?
Kiedy najnowsza piosenka U2 okazała się być reklamą iPoda, najpierw poczułem oburzenie a potem (zgodnie z fazami reakcji na hiobową diagnozę) nadeszła apatia i akceptacja. Bo tak się kończy ta opowieść – o kimś, kto na starość został już tylko reklamą iPoda. Well, mogło być gorzej – zawsze lepiej być reklamą iPoda niż Zune czy General Krapotronix.

Amerykańska inwazja na Grenlandię

Pamiętacie taki film „Trzecia Wojna Światowa” z Rockiem Hudsonem w roli prezydenta USA? Radzieccy spadochroniarze lądują na Alasce by dokonać sabotażu instalacji naftowych, napierniczają się ze słabo przygotowaną do walki (ale jakże dzielną i patriotyczną) jednostką Gwardii Narodowej, globalny konflikt wisi w powietrzu? Kudosy dla „Dziennika” za przypomnienie mi tamtego filmu przez wzmiankę o „amerykańskiej inwazji na Grenlandię”.
Wzmiankę rzuca Michał Karnowski, as polskiego dziennikarstwa dworskiego. W swoim typowym stylu przygotował on kolejny ciepły i jakże po prostu ludzki portret polityka koalicyjnego. Tym razem Giertycha.
Wątpiliście dotąd w jego intelekt? To tylko skutki wyprania wam mózgów przez michnikowszczyznę i cywilizację śmierci. Karnowski opisze wam chętnie, jak mądrym człowiekiem jest nasz drogi wicepremier. W jego domu rodzinnym omawiano otóż „przy wątłym ogniku naftowej lampy” różne wydarzenia polityczne.
Takie jak „inwazja amerykańska na Grenlandię”.
Nie wiem, który z nich się pomylił. Ani Karnowski ani Giertych nie robią na mnie wrażenia osób potrafiących wskazać na globusie Grenlandię i Grenadę (nie mówiąc już o Granadzie). Pewnie Giertych bezmyślnie palnął a Karnowski bezmyślnie spisał, żaden nie miał choćby chwili refleksji typu "o rany, przecież Dania jest w NATO, więc wyszłaby z tego niezła rozpierdziucha". Zainteresowanemu/ym jestem w każdym razie wdzięczny za ewokowanie u mnie fajoskiej wizji komandosów w anorakach, M113 sunących po polu lodowym, Inuitów z RPG, duńskiej floty wypływającej z Frederikshavn, płonącej bazy lotniczej Thule. Uwielbiam postapokaliptyczne sf.
Michale, czekam na domknięcie trylogii – ludzki i po prostu ciepły portret Andrzeja Leppera. Nie trzymaj nas w napięciu, jak tylko Twój sławny język giętki odzyska sprawność wylizania czego nie pomyśli głowa, siadaj i spisuj te wszystkie smaczki, będzie na pewno znowu zabawnie.