Komuch, solidaruch, fachowiec

W TVP „Kultura” puścili „Przypadek” Kieślowskiego. Wpadłem na niego skacząc losowo po kanałach i ku swojemu najgłębszemu zaskoczeniu, nie mogłem się oderwać i zostałem do samego końca. Kurna, to jednak znakomity film. Pojawiał się już tutaj na blogu w jakichś dygresjach, ale z okazji świąt (Wesołych Jaj!) potraktujmy go głębszą refleksją.
Dla tych, którzy nie oglądali, film przedstawia trzy warianty życia młodziutkiego Bogusława Lindy. Jest studentem ostatniego roku medycyny. Goniąc pociąg potrąca kobietę, której rozsypują się drobne monety. Jedną z nich próbuje złapać dworcowy pijaczek, by kupić za nią piwko.
W zależności od trajektorii monety pijaczek spowalnia głównego bohatera mniej lub bardziej, a ten w rezultacie albo wskakuje w ostatniej chwili do pociągu (i poznaje tu ideowego komunistę, pod wpływem którego sam wstępuje do partii), albo goni go bez powodzenia (i wpada na sokistę, po czym ma kolegium i odbywając karę poznaje opozycjonistów, pod wpływem których zostaje działaczem), albo nie zdąża tak bardzo, że nawet nie chce mu się gonić pociągu i tak dopada go zakochana w nim koleżanka z roku (bohater zakłada rodzinę i zostaje apolitycznym lekarzem, który trzyma równy dystans od komuchów i solidaruchów).
Moje dotychczasowe przekonanie, że u Kieślowskiego seks wygląda zawsze ohydnie było jednak fałszywe. Seks wygląda faktycznie ohydnie w wariancie komuszym (z Bogusławą Pawelec – znowu mnie trzepnęło z obrzydzenia podczas tej sceny), ale w wariancie solidaruszym zapewne wyglądałby fajnie (z Trybałą! – no fuckin’ doubt about it!), ale w końcu do niczego nie dochodzi. Z koleżanką z roku nawet w ogóle wygląda normalnie, ale była to postać tak bezbarwna, że wyparłem. Wychodzi więc z tego morał, że polityka to domena seksualnie niespełnionych.
Czy o to chodziło Kieślowskiemu? Pewnie nie, ale przesłanie tego filmu do dzisiaj jest dla mnie zagadką. Dlaczego właściwie Linda w najsympatyczniejszym wcieleniu – faceta, który brzydzi się polską polityką, trzyma się od niej z daleka, chce po prostu być dobrym fachowcem w swojej branży – jest przez reżysera uśmiercony? Kiedyś myślałem, że Kieślowski w ten sposób potępia konformizm ale gdy oglądałem to teraz, nasunęła mi się inna interpretacja.
W obu „zaangażowanych” scenariuszach Linda zostaje przecież potraktowany instrumentalnie przez siły polityczne, którym zaufał – jako młodego komucha wykorzystują go Stuhr i Zapasiewicz, ale w „solidaruszym” wariancie kiedy odmówił współpracy esbekom i ci go za karę „zdekonspirowali”, Ferency i Borkowski uwierzyli prowokatorom, nie Lindzie. Mamy więc tu w sumie trzy śmierci Lindy – dwie moralne i jedną fizyczną.
Na koniec pewna kwestia („znajdź sobie córkę członka Biura Politycznego”) znowu przypomniała mi o związku między Lindą jako Witkiem Długoszem z „Przypadku” i Lindą jako Franzem Maurerem. Tamten przecież właśnie znalazł, ale to zła kobieta była. Maurer to jakby ten sam człowiek starszy i mądrzejszy o dekadę. Ciekawe, czy Pasikowski celowo chciał „Psami” nawiązać do Kieślowskiego?

EMI bez DRM?

EMI rezygnuje z DRM w iTMS. Dla jednych to ekscytująca wiadomość, dla drugich trzy niezrozumiałe skróty w jednym zdaniu. Nim chlusnę zimną wodą na tych pierwszych, małe wyjaśnienie dla tych drugich.
iTMS – iTunes Music Store – to najfajoskistyczniejszy sklep z muzyką w internecie prowadzony przez firmę Apple. Można w nim kupować piosenki na sztuki po rozsądnej cenie, ale pod warunkiem że się mieszka w USA, Kanadzie, Japonii, Australii i starej Unii. Sklep odrzuci kartę kredytową, która ma adres korespondencyjny w „złym” kraju (takim jak np. Polska czy Molwania). Komisja Europejska od niedawna naciska na Apple w tej sprawie, więc tutaj jest jakieś światełko nadziei.
DRM – Digital Rights Management – to zabezpieczenia antypirackie wbudowane w większość multimediów sprzedawanych dziś w internecie. Technicznie wygląda to tak, że plik dostajesz w postaci zaszyfrowanej i twój program decyduje na podstawie informacji z centrali, czy masz prawo go obejrzeć/wysłuchać, czy na przykład umowa wygasła wczoraj, więc plik ma pozostać bezwartościową kupą danych.
EMI – Electric and Musical Industries – to jeden z tak zwanych majorsów, czyli czterech koncernów fonograficznych kontrolujących światowe rynki (razem z Warnerem, Sony BMG i Universalem). Głowne uzasadnienie dla DRM w iTMS brzmi: „tego żądają majorsi”. Bez DRM w sklepach internetowych byłaby tylko muzyka mało znanych, niszowych wykonawców – bardziej znani mają umowy z majorsami.
Zdanie, od którego zacząłem notkę sugeruje więc, że być może majorsi wycofują się z DRM – którego wielu internautów serdecznie nienawidzi, utrudnia on bowiem życie nie tylko piratom ale także np. użytkownikom niszowych systemów typu Linux albo odtwarzaczy MP3 za dychę z bazaru. Muzykę w iTMS kupować można zaś wyłącznie przy pomocy programu iTunes (którego nie ma i nie będzie na Linuksa), a odtwarzać wyłącznie na iPodach firmy Apple.
Na wieść o EMI bez DRM serca linuksiarzy zabiły żwawiej, ale moim zdaniem bezpodstawnie. Ta muzyka nadal będzie sprzedawana tylko przez iTunes, a więc do wyboru nadal masz tylko Windows albo MacOS. Sorry – no support for CP/M 86, Linux, BeOS, Minix or ObscureCrapOS. Jest sprzedawana w formacie AAC, który odtwarza mało co poza iPodami (aczkolwiek zachwyciło mnie to, jak dobry support AAC jest w XBoksie 360).
„Wolną” muzykę będą więc w praktyce mogli kupować tylko ci sami klienci, którzy dotąd kupowali w iTMS muzykę zabezpieczoną. Pytanie: ilu spośród nich rzeczywiście zechce dopłacić ok. 30 procent ceny tylko dla usunięcia zabezpieczeń?
Moim zdaniem niewielu. Kiedy już zaakceptujesz zasadnicze ograniczenia związane z iTMS i AAC (że musisz mieszkać w odpowiednim kraju, używać Windows lub MacOS, używać iPoda) – to pozostałe ograniczenia applowskiego DRM nie mają dużego znaczenia. Kto tak naprawdę potrzebuje możliwości odtwarzania muzyki z więcej niż pięciu komputerów jednocześnie?
Moim zdaniem, to się skończy tak, że zainteresowanie usługą będzie stosunkowo niewielkie – większość klientów nadal będzie kupować tańsze pliki z ograniczeniami. Po jakimś czasie majorsi ogłoszą to jako dowód na to, że ludziom DRM w ogóle nie przeszkadza i wycofają się z eksperymentu. A linuksiarze jak to linuksiarze, będą słuchali „Pieśni Niszowego Balladzisty” w ideowo słusznym lecz powszechnie olewanym formacie OGG.

Morda założycielska

W czasach Marksa tę postawę nazywano blankizmem, od pewnego francuskiego konspiratora republikańskiego, który przesiedział ileś tam llat w więzieniach za różnych reżimów. Blanqui był przekonany, że chociaż oczywiście rewolucja republikańska ma służyć ludowi Francji, nie powinien jej dokonywać sam lud. Ten bowiem, ulegając postfeudalnej świadomości, w końcu zawsze zejdzie ze słusznej drogi i znowu poprze jakiegoś cholernego Napoleona.
Rewolucji powinien zatem dokonać elitarny oddział spiskowców, którzy zaprowadzą bezwzględną dyktaturę. Po wyrugowaniu resztek feudalizmu będą edukować lud i czekać na dzień, w którym będzie już dość świadomy by przekazać mu władzę nad Republiką.
Marks i Engels potępiali blankizm w przekonaniu, że na dalszą metę nie da się zrobić nic dla mas bez mas. Dostrzegali oczywiście problem „fałszywej świadomości” ale uważali, że edukację mas należy przeprowadzić przed rewolucją a nie po niej, bo dopóki masy nie są świadome, nie ma w ogóle sytuacji rewolucyjnej i działania spiskowców doprowadzą najwyżej do jakiejś malowniczej tragedii. Dlatego swoich zwolenników namawiali by zamiast spiskowych organizacji zakładali masowe i jawnie działające partie takie jak działająca do dzisiaj SPD.
W okresie Wiosny Ludów Marks i Engels zdawali się jednak przez chwilę sympatyzować z tym poglądem (zwłaszcza w obliczu kompletnej klęski demokratycznego parlamentu we Frankfurcie), czego wyrazem był tzw. adres do Związku Komunistów z roku 1850. Potem kompletnie się z tego wycofali i ten tekst był zapomniany aż do przełomu stuleci, kiedy niejaki Parvus (Alexander Helphand) zainteresował nim Lwa Dawidowicza Trockiego, który potwornie tym podekscytowany zwrócił się do swego starego kumpla słowami „Wołodia, eureka! Już wiem jak to mamy zrobić!”.
Reszta jest milczeniem nad masowymi grobami.
Rafał Ziemkiewicz pisząc powieść „Walc stulecia” odgrzebał tę sprawę z zapomnienia, za co go bardzo chwaliłem. Swoją pracę nad tą powieścią przypomniał niedawno na swoim blogu. Jego blogowa notka to oczywiście kolejna tyrada przeciwko lewicy, ale to strasznie zabawne że napisał ją akurat w momencie, w którym właśnie polska prawica masturbuje się prawicowym wariantem blankizmu – koncepcją „mordu założycielskiego”.
Co do mnie, odrzucam tę koncepcję. Przy całym swoim po-mo, uważam że w wielu sprawach właśnie dziewiętnastowieczni ortodoksyjny marksiści mieli rację. Historia nie potrzebuje żadnych mord założycielskich. To nie jest tak, że wystarczy kogoś powiesić lub zgilotynować, żeby zmieniła się cała epoka czy cały naród. Morderstwo to morderstwo, niczego nie da się na nim zbudować, bo – by zacytować klasykę myśli marksistowskiej – podstawą wszelkiej władzy jest poparcie mas a nie dziwaczna kobieta rozdająca miecze w sadzawce. Jeśli masy nie są gotowe to mówi się trudno i pisze się o serialach telewizyjnych, a nie sięga po spiski i mordy.
Mam nadzieję, że odpowiedziałem na pytanie Beztlumika z dyskusji pod poprzednią notką o ekscytację polskiej prawicy Mordem Założycielskim. Bonusowo odpowiedziałem też chyba na pytanie o to co w tym gronie robi Ziemkiewicz.
W świetle jego widocznej niechęci do metod Parvusa, przypuszczam że Ziemkiewicz pełni wśród polskiej prawicy rolę inteligenckiego chłopaka z dobrej rodziny, który dosiadł się do osiedlowego gangu wysiadującego na ławeczce przed jego blokiem, bo mu imponowali. Wbrew sobie próbuje mówić ich językiem: skład na miejscówce, spoko ziomki, jaramy blanty, ale co chwila coś mu jednak w tym zgrzyta. Elo ziom, może wreszcie kiedyś zmądrzejesz.

Now playing (26)

Ja też podzielę się swoim wspomnieniem o śmierci papieża. Jest to wspomnienie muzyczne. W dzień śmierci papieża jechałem do Wiednia. W Polsce radio praktycznie nie działało – przeskakiwałem z kanału na kanał, ale wszędzie był tylko papież i żałoba, żałoba i papież. Zrezygnowany wyłączyłem radio i przypomniałem sobie o nim dopiero już w głębi Słowacji, na autostradzie w dolinie Wagu.
Słowacja też kraj katolicki ale jakby normalniejszy, więc tam śmierć papieża była oczywiście najważniejszym tematem w serwisach informacyjnych, ale radio poza tym działało normalnie. Traf chciał, że złapałem audycję poświęconą grupie Scissor Sisters, o której przedtem nigdy nie słyszałem.
Najpierw rozległ się charakterystyczny pulsujący rytm a potem chór falsetów w stylu Bee Gees wypowiedział pierwsze zdanie piosenki: „Hello, is there anybody in there?”. „Zabawne, zaczyna się zupełnie jak ‘Comfortably Numb’ Floydów” – pomyślałem. Po pierwszym zdaniu ruszyła dyskotekowa perkusja, po której chór falsetów dodał „Just nod if you can hear me, is there anybody home?”.
Z osłupieniem uświadomiłem sobie że owszem, to po prostu jest dyskotekowy cover Pink Floyd zaaranżowany w stylu Bee Gees na sterydach. „Rany boskie, papież umarł, nie ma już nic świętego na tym świecie” – pomyślałem, zaś płyta Scissor Sisters stała się moim pierwszym muzycznym zakupem zaraz po przyjeździe do Wiednia.
Zuchwałe bluźnierstwo tego covera zachwyca mnie do dzisiaj. Trudno mi sobie wyobrazić jak bardzo oburzony byłbym słuchając tego jako melancholijny nastolatek zakochany w „The Wall”. Niestety w tamtych czasach nikt nie odważał się szargać muzycznych świętości. Tymczasem kto był na sepulkowym wieczorze ten chyba przyzna, że nic tak nie zapełnia densflora jak odrobina bluźnierstwa (z laptopa leciała dłuższa od albumowej o dobrą minutę wersja „ATOC Extended Edit”).

Potatoe Republic Of Bolanda

Pap przysłał taką oto depeszę:
Wychodzący w Brukseli i uważany za prestiżowy tygodnik "European Voice" opublikował w piątek artykuł o Polsce pod rządami braci Kaczyńskich, zatytułowany "Polskie marzenia tłuczonych kartofli". W artykule, utrzymanym w tonie paszkwilu, autor Rein F. Deer [każda inteligentna osoba od razu widzi, że to żartobliwy pseudonim – przyp WO] (…) Lecha i Jarosława Kaczyńskich nazywa "Braćmi-Kartoflami", "dziwacznymi, zabawnymi politykami", dla których polska demokracja "stała się placem zabaw". "Jeden z nich jest premierem, podczas gdy jego identyczny brat występuje jako prezydent. A może na odwrót? (…)" – brzmi fragment artykułu.
Odpowiadający za prasę radca stałego przedstawicielstwa Polski przy UE Zbigniew Gniatkowski zareagował w oficjalnym liście do redakcji "European Voice" z "zaskoczeniem i rozczarowaniem"
[aha, zatem pan Gniatkowski nie wyczaił, że to pseudonim? – przyp. WO] Artykuł nie tylko wprowadza w błąd, ale jest po prostu w złym guście i zupełnie nieśmieszny" – głosi list Gniatkowskiego, który protestuje przeciwko "nieszczęśliwemu" porównaniu premiera i prezydenta, w ślad za jednym z niemieckich dzienników, do "kartofli". (…)Wskazał, że tego rodzaju pełne uprzedzeń komentarze nie były dotąd kojarzone z tygodnikiem "European Voice", uważanym za poważny i odpowiedzialny, a czytelnicy tego czasopisma "zasługują na coś lepszego niż fałszywe wrażenia pana Deera".
Tyle depesza z PAPa. Szybki gugielek pokazuje, że pod pseudonimem Rein F. Deer ukazują się w tym piśmie liczne prześmiewcze teksty na temat różnych krajów. Nudziarstwa Brytyjczyków (23 listopada 2006: ”Some years ago there was a vote to identify the most boring aspect of the British way of life. The Queen’s spectacles comfortably won first prize; second came any family with two Volvos”), rosyjskich przywódców (26 października 2006: ”Over the last 90 years Russia has been ruled by two types of men: short, malevolent cholerics or plump, bragging buffoons”).
Jak można pisać, że ”tego rodzaju pełne uprzedzeń komentarze” nie były dotąd kojarzone z tym pismem, jeśli te felietony ukazują się w nim już od jakiegoś czasu i nikt nie ukrywa tego, że ta rubryka ma właśnie pisać o różnych nacjach złośliwie? (7 grudnia 2006: ”Up North, as regular readers of this column know, we try to be even-handed and insult everyone without fear or favour”)? Jak można nie zauważyć tego, że ”Rein F. Deer” to pseudonim i pisać list w sprawie „pana Deera”? Czy jak do pana Gniatkowskiego wyślę list podpisany Jesteśpan D. Ureń, dostanę odpowiedź ”Drogi panie Ureń”?
To nie felietoniści ośmieszają Polskę, tylko takie głupawe protesty. Czy przeciwko złośliwym felietonom z tej rubryki protestowali oficjalni przedstawiciele ośmieszanych w niej Francji, Anglii, Szwecji, Finlandii czy Rosji? Pytam teraz serio, bo na 100% nie znam odpowiedzi na to pytanie. Coś mi mówi, że to unikalna szkoła dyplomacji Kartoflanej Republiki Bolandy, ale jeśli znaleźliśmy się to w towarzystwie, to chętnie się dowiem czyim. Burkina Faso?

List do Macieja Damieckiego

Szanowny panie Macieju Damięcki. W odróżnieniu od Krzysztofa Leskiego, nie mogę niestety uważać siebie za Pańskiego bliskiego przyjaciela, ale jak wielu moich rówieśników, od dobrych trzydziestu lat traktuję Pana niemalże jak członka rodziny. Podobnie jak Zygmunta Kęstowicza zresztą. Chociaż, muszę to szczerze wyznać, prawdziwą gwiazdą tych programów był dla nas jednak przede wszystkim Telesfor.
Odczuwam osobistą przykrość z powodu tego, co pan musi teraz przeżywać. Ach, jacy nasi drodzy koledzy z „Dziennika” muszą być teraz z siebie dumni. Nie potrafili przyciągnąć czytelników wartością swoich tekstów, to będą przyciągać brudami wyciąganymi z biografii osób znanych i lubianych. Wzór odważnego, bezkompromisowego dziennikarstwa Michał Karnowski przypierniczył Panu z wyżyn swego autorytetu moralnego.
Wiem, że takie porady na niewiele się zdają, ale mimo to proszę, żeby się pan nie przejmował tą nagonką. Wiadomo, usłyszymy teraz chór wujów, którzy do niczego znaczącego w życiu nie doszli, ale za to – och co za osiągnięcie – nigdy nie prowadzili po pijanemu, więc dawaj teraz się napawać swoją wyższością nad popularnym aktorem. Proszę im nie dawać tej satysfakcji, nie wycofywać się z życia publicznego.
Mam nadzieję, że pański dramat nie pójdzie na marne w takim sensie, że uświadomi choć niektórym bezsens lustracji. Nawet taki beton jak Leski zaczyna chyba wreszcie coś jarzyć. Czy świat stał się lepszym miejscem dzięki artykułowi „Dziennika”? Czy „prawda” nas „wyzwoliła”? Czy coś się w Polsce poprawi dzięki temu, że będziemy się dowiadywali, jakie znany piosenkarz pisał donosy na znaną modelkę, a znany lekarz na znanego pisarza? Zmaleje od tego korupcja? Ruszy wreszcie budowa dalszego ciągu autostrady A2? Poprawi się bezpieczeństwo na ulicach? Przestaniemy być izolowani w Unii Europejskiej? Poprawi się pogoda?
Jeśli o mnie chodzi, to ja chrzanię taką prawdę. Nie obchodzą mnie drobne grzeszki z życia sławnych osob. Normalnych ludzi w teatrze interesuje to, jak aktor gra, a nie czy pije, bije czy donosi. Normalni panu nie mają nic do zarzucenia, a nienormalnych proszę mochrolić, jak by to ujął Telesfor.

Gra w Układ

Deus Ex” był pierwszą grą komputerową po ukończeniu której poczułem, że w kategorii „dzieł inspirujących myślenie” zasługuje na bardzo przyzwoitą ocenę, stawiającą tę grę na poziomie dobrej książki, komiksu czy filmu. Lubię gry jako rozrywkę, ale aż do „Deus Eksa” nie ceniłem ich wartości literackich. Jeśli ktoś jeszcze nie grał a kiedykolwiek zamierza, niech nie czyta dalszej części, będą tu spojlery klasy „zabiła ciotka” – no ale bez nich się nie da.
Gra zaczyna się w połowie XXI wieku, po spektakularnym ataku terrorystów na Nowy Jork. Wysadzono w powietrze Statuę Wolności (z panoramy Nowego Jorku zniknęły zaś Twin Towers – autorzy gry założyli, że wysadzono je we wcześniejszych zamachach! Gra jest z roku 2000, jakby ktoś pytał).
Gracz wciela się w postać JC Dentona, cyborga z bojowymi nanowszczepkami z międzynarodowej agencji antyterrorystycznej UNATCO. Pandemia zwana Szarą Śmiercią oraz zamachy terrorystów sprawiają, że demokratyczne społeczeństwa zgodziły się na stan wyjątkowy i przyznanie instytucjom takim jak UNATCO praktycznie nieograniczonych uprawnień.
W toku akcji gracz stopniowo poznaje prawdę – za tymi plagami stoi kontrolująca UNATCO i rząd amerykański spiskowa organizacja Majestic 12. Szarą Śmierć wywołano sztucznie. UNATCO dysponuje lekiem, ale zamiast go rozdawać cierpiącym, używa go do szantażowania wpływowych ludzi.
Majestic 12 chce skończyć z pozorami demokracji, jakimi ludzkość cieszyła się na Zachodzie pod władzą łagodniejszej spiskowej organizacji – Illuminatich. Eks-Illuminati i przywódca Majestic 12, miliarder Bob Page, chce wykorzystać sztuczną inteligencję powołaną przez spiskowców do kontrolowania wszelkich elektronicznie przekazywanych informacji, by objąć absolutną władzę nad światem.
W finale gry gracz pokonuje Page’a i staje przed wyborem: może zająć jego miejsce i stać się samemu absolutnym władcą („Helios Ending”); może zniszczyć infrastrukturę używaną przez Illuminatich i Majestic 12 do kontrolowania ludzkości, dając jej prawdziwą wolność za cenę cofnięcia się mniej więcej do dziewiętnastego wieku („New Dark Ages”); może też wreszcie przywrócić władzę Illuminatich, odtwarzając dwudziestowieczny kapitalizm z całą jego iluzją wolności („Illuminati Ending”).
W toku gry poznajemy argumenty przemawiające za każdym z tych zakończeń – na tyle, że ja do dzisiaj nie wiem co bym wybrał na miejscu JC Dentona (jako gracz po prostu cofałem się do sejwa i zaliczyłem wszystkie trzy).
„New Dark Ages” ma oczywiście romantyczny urok („niech żyje woooolnoooooość…!”), ale jednocześnie to praktycznie wyrok na większość zarażonych Szarą Śmiercią. Ludzie nie dostaną w tym scenariuszu wolności rozumianej jak w tradycji liberalno-demokratycznej, będą raczej żyć w małych autorytarnych quasi-państwach. Stracić internet, telefony komórkowe i gry komputerowe tylko dla uzyskania „wolności” będącej dyktatem zbrojnych gangów w stylu chińskich triad?
„Illuminati Ending” z kolei brzmi ponuro – do władzy wrócą Ssspissskowcy – ale ten scenariusz sprawi, że Nowy Jork czy Paryż wrócą do dawnej świetności, knajpy i hotele zapełnią się turystami, chorzy dostaną antidotum, żurawie budowlane rozkwitną nad zrujnowanymi budynkami i cały ten okres koszmarnego chaosu już za parę lat będzie romantycznym wspomnieniem ciężkich lat 2050’. W grze widzimy jeszcze pozostałości świata z czasów władzy Illuminatich, poznajemy też ich samych – no i nie są to jacyś bardzo źli ludzie. Jest za czym tęsknić.
„Helios Ending” pozornie rozwiązuje wszystkie sprzeczności – wiemy skądinąd, że JC Denton to dusza cyborg, więc w roli absolutnego władcy będzie na pewno superfajoski. Cała fabuła gry zdaje się prowadzić do tego zakończenia, co nawet komentuje sam Denton jakimś ponurym onelinerem. Ale… cała ta walka ze spiskiem była tylko po to, by samemu zająć rolę spiskowców?
A Wy, drodzy blogowicze – co żeście wybrali lub co byście wybrali, gdybyście grali? Wolność prawdziwą lecz ponurą, iluzję wolności fałszywą lecz słodką czy absolutną dyktaturę dobrodusznego cyborga?

Po sepuleniu

Nie mam na razie głowy do poważniejszych notek, szybciutko chciałem tylko podziękować wszystkim, którzy przyszli na spotkania w Warszawie i w Krakowie. W Warszawie było dla mnie tym bardziej stresująco, że debiutowałem nie tylko jako autor ale też jako laptopowy łże-didżej. Odniosłem wrażenie, że w kręgu miłośników fantastyki nic lepiej nie zapełnia densflora od Pink Floyd (skowerowanego, zremiksowanego, zmaszowanego). Dla moich dzieci gwiazdą wieczoru był Łapacz W Życie, który – jak się okazało – jest wynalazcą genialnych magnetycznych klocków. Człowieku, zrób coś by chronić swoją własność intelektualną (nawet jeśli chcesz by idea została opensourcowa)!
W Krakowie nie było darmowego piwa ani muzyki, byli za to Jerzy Jarzębski, pierwszy lemolog Rzeczpospolitej, rosyjski tłumacz Wiktor Jaźniewicz i Maciej Płaza. Do dzisiaj przeżuwam interesującą tezę tego ostatniego, że Lem był postmodernistą w sferze epistemologii (jego spojrzenie na naukę było bliskie kpiarzowi Feyerabendowi), zaś modernistą w sferze aksjologii (ilekroć Lem mówi o Wartościach przez duże Wu, mówi o nich z punktu widzenia poczciwego dziewiętnastowiecznego racjonalnego humanizmu, personifikowanego chyba najtrafniej przez mecenasa Sputnika Finkelsteina w „Wizji lokalnej”).
Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy przyszli – i mam nadzieję, że na razie zamknie to blogowy wątek autolansacyjny.

Spisek ujawniony

No i wyszła na jaw cała moja mroczna, włochata podświadomość. W kwietniowej „Fantastyce” jest moje opowiadanie, będące produktem pewnego eksperymentu literackiego. Zawsze, jak to widać choćby na tym blogu, interesowała mnie fantastyka paranoiczna – czyli taka, w której osią fabuły nie jest hacker wynajęty przez keiretsu do włamania się do komputerów konkurencyjnego zaibatsu, wyprawa szlachetnych elfów po magiczny artefakt ani nawet inwazja kosmitów, tylko Spisek przez wielkie i syczące Esss. Arcydziełem gatunku jest serial „Z Archiwum X”, jego prekursorem Philip K. Dick, jeśli coś Ci to mówi to ogólnie getujesz pikczera.
Eksperyment polegał na napisaniu utworu typowego dla tego gatunku, ale jednocześnie skonstruowanego tak by narrator i główny bohater byli naprawdę chorzy psychicznie. Było to pokłosie naszych dawnych usenetowych dyskusji o tzw. ontologiczne definicje science fiction i fantasy – czy utwór, w którym przez cały czas mamy elfy i dziwożony, ale ostatnie zdanie brzmi „po czym zdjął kask do VR”, to utwór fantasy (bo magia) czy science fiction (bo ta magia była jednak symulacją)? Zrobiłem podobny ekperyment z fantastyką paranoiczną – czy utwór, w którym bohater opowiada nam o swoim udziale w przysłowiowej autopsji ufoka, jednocześnie będąc realistycznie naszkicowanym pacjentem realistycznego psychiatryka, to fantastyka czy skrajny przypadek dramatu psychologicznego?
Chciałem opowiadanie zakończyć nierozstrzygającą puentą, ale osłupiałem gdy przeczytałem je w druku – zrobiłem freudowską pomyłkę taką jak ominięcie alta przy pisaniu „zrób mi łaskę”. Po prostu zamiast „tak” napisałem „nie”, będąc przy tym głęboko przekonanym, że napisałem „tak”. Przez chwilę podejrzewałem o taką niecną manipulację Parowskiego, ale błędnie – tak było w pliku, który wysłałem do redakcji.
Najdziwniejsze jest to, że ze zmienioną puentą opowiadanie też ma sens – ale zupełnie inny. Co to mówi o mojej mrocznej podświadomości… parę hipotez nasuwa się od razu, ale przecież nie będę spojlować własnego opowiadania.
Urocza sama w sobie jest notka biograficzna, którym mój utwór opatrzył Maciej Parowski – podsumował mnie mianowicie jako „lewaka”. Wysłałem mu uprzejmego maila z prośbą o wyjaśnienie, czy według niego „lewacki” i „lewicowy” to synonimy, a jeśli nie to czym to się według niego różni. Mam nadzieję, że zrobi mi tę laskę i wreszcie się dowiem jak to rozumie polska prawica.

Aborcja kompromisu


Zdawałoby się, że aborcja to klasyczny przykład tematu, w którym nie da się kogoś przekonać do zmiany zdania. Wszystko tu zależy od przyjętych z góry założeń: albo się zakłada, że już morula jest człowiekiem i wtedy przerwanie ciąży nawet w piątym tygodniu jawi się jako zbrodnia – albo wiąże się człowieczeństwo z wyższymi funkcjami mózgowymi, co sugeruje granicę gdzieś w trzecim trymestrze, a co za tym idzie limit np. 12 tygodni jawi się jako wystarczająco bezpieczny, by nie było mowy o zabijaniu istoty ludzkiej. Jakie przyjmiemy założenia, takie dostaniemy wnioski – a nie można nikogo racjonalnie przekonać do zmiany założeń.
To powiedziawszy, chciałbym niniejszym ogłosić, że dałem się przekonać. W jednym z ostatnich flejmów w Usenecie na ten temat byłem jeszcze skłonny bronić tak zwanego „aborcyjnego kompromisu”, który zwalczał wtedy m.in. M.R. Wiśniewski. Cóż MRW, możesz sobie narysować kolejną łysą główkę na komputerze, z opóźnieniem bo z opóźnieniem ale zmieniam zdanie.
Kluczowe znaczenie ma dla mnie oczywiście przypadek Alicji Tysiąc, który doszczętnie skompromitował w moich oczach „aborcyjny kompromis”. Jeśli powiemy, że aborcja ma być dostępna tylko w trzech ściśle określonych wyjątkach – a potem na kobietę będącą i tak w desperackiej sytuacji wrzucimy obowiązek zbierania zaświadczeń od Annasza i Kajfasza – to już zróbmy od razu zakaz bez wyjątków. Wyjdzie na to samo.
Dlaczego z góry zakładam desperacką sytuację? Bo tylko w wyobraźni prawicowych psycholi istnieją kobiety dokonujące aborcji pod wpływem kaprysu. Jeśli kobieta jest zdecydowana przerwać ciążę, to już samo w sobie świadczy o tym, że ma powody. A jak już je ma, to żaden durny paragraf jej nie powstrzyma – przecież tam gdzie obowiązuje całkowity zakaz, tam kobiety ryzykują nawet życiem dokonując zabiegów w upiornie ryzykowny sposób.
Tylko w wyobraźni prawicowego psychola istnieje ktoś taki jak „zwolennik aborcji” (fantomowy twór o którym często piszą pisma takie jak „(Nasz) Dziennik”). Nie ma „zwolenników aborcji” tak jak nie ma „zwolenników rozwodów”. Chciałbym, by państwo działało na rzecz ograniczania liczby aborcji – przez upowszechnianie oświaty seksualnej, dostępu do antykoncepcji, ułatwianie procedur adopcyjnych. Gdy państwo będzie działać w tym kierunku, aborcja i tak będzie dokonywana tylko w wyjątkowych sytuacjach. Nawet dostępna na życzenie, jak w cywilizowanych krajach.