Sztuka trollingu

Wstrząs, jakim dla biednych gwiazd prawicowej blogosfery była wzmianka o tubgirl i goatse, zainspirował mnie do strzelenia notki o tym, jak w szerokim świecie się trolluje, czyli prowokuje internetowe pyskówki. Niektórzy mniej kumaci w netspiku uważają trollowanie po prostu za synonim głupoty; to nie jest takie proste, można oczywiście być głupim trollem, ale można też być inteligentnym, to dwa zbiory z pokaźną częścią wspólną, ale jednak nie tożsame.
Inna sprawa, że w Polsce trollowanie na większą skalę najczęściej polega na symulowaniu głupoty, że wspomnę choćby o profesjonalnym onetowym trollu Jasiu Śmietanie. Blox.pl prowadzi specjalne trolloblogi, a na forum portalu grasował kiedyś niejaki "niebanalny" z równie prymitywnymi, acz skutecznymi trollami typu „nie rozumiem ludzi, którzy myją szyby w samochodzie, przecież od tego jest spryskiwacz”.
Polskie trolle – jak polskie filmy – są przeważnie nudne i zawsze było mi smutno gdy porównywałem je z trollami slashdotowymi, z których moim ulubionym był ten o „freelance gigu”.
Zaczęło się od gniewnego wpisu na blogu niejakiego Jasona Kottke, który w 1998 roku tak oto poskarżył się na powolne działanie swego mekintosza:
„I don’t want to start a holy war here, but what is the deal with you Mac fanatics? I’ve been sitting here at my freelance gig in front of a Mac (a 8600/300 w/64 Megs of RAM) for about 20 minutes (…) At home, on my Pentium Pro 200 running NT 4, which by all standards should be a lot slower than this Mac, the same operation would take about 2 minutes (…) Mac addicts, flame me if you’d like, but I’d rather hear some intelligent reasons why anyone would choose to use a Mac over other faster, cheaper, more stable systems”
Geniusz tego trolla polega na tym, że pozornie nie jest to troll. Facet zdaje się pisać o jakichś rzeczywistych problemach, podaje techniczne dane itd. W dodatku pozornie nie chce on zaczynać „żadnej świętej wojny”, a skąd. Tyle, że samym językiem już pokazuje, że nie chodzi mi o żadną normalną dyskusję – a priori zakłada, że ktokolwiek ma inne zdanie, jest „fanatykiem” i chce by fanatycy wyjaśnili, dlaczego wolą Maka od „szybszych, tanszych i bardziej stabilnych systemów”.
Modne na slashdocie zrobiło się przeklejanie tego tekstu w każdej dyskusji dotyczącej Apple. Zawsze znalazł się ktoś, kto łyknął przynętę i wdawał się w dyskusję z trollem – sugerując jakieś techniczne rozwiązania problemu lub odpowiadając bardziej napastliwie i nakręcając spiralę pyskówki. Co ciekawsze, z wiekiem troll zdawał się być coraz skuteczniejszy – po paru latach ludzie już zaczynali pytać „no to dlaczego jeszcze używasz 8600, przesiądź się na G3/G4/MacOS X”.
Skuteczność stracił tylko dzięki temu, że większość ludzi już go znało na pamięć, pojawiały się też znakomite parodystyczne warianty do flejmów typu „BSD vs Linux” („I don’t want to start a holy war here, but what is the deal with you BSD fanatics?”) czy wręcz psy vs koty: „I’ve been sitting here on my sofa in front of a cat (a sealpoint siamese)…”
Ku podniesieniu kultury trollingu w Polsce, proponuję zapoznać się z hasłem „Slashdot trolling phenomena”, które wikibuce wykasowały z wikipedii, ale ocałało w mirrorach. Ponadto nie chcę tu zaczynać żadnej świętej wojny, ale o co wam chodzi fanatycy kaczyzmu? Siedzę ze swoim freelancowym projektem przed Giertychem przemawiającym w telewizji (pitoli o zakazie aborcji i propagandy homoseksualizmu w całej Unii Europejskiej). Na jego tle Jasiu Śmietana (sztab pracowników onetu) wydaje się inteligentny. Fanatycy kaczyzmu, flejmujcie jeśli chcecie, ale wolałbym usłyszeć jakieś wyjaśnienie, dlaczego wolicie kaczyzm od innych, bardziej popieprzonych szajb”.

Ziemkiewicz przeprosi Michnika

Za Rzepą (a "Rzepa" za PAPem):
Publicysta Rafał Ziemkiewicz przeprosi Adama Michnika za słowa: "[Michnik] robił wszystko, abyśmy nawet nie poznali nazwisk komunistycznych zbrodniarzy". Przewiduje to treść ugody, zawartej w lutym przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Na jej mocy w "Newsweeku" ukaże się wkrótce oświadczenie wydawcy pisma oraz Ziemkiewicza, w dziennikarz stwierdzi, że nie chciał sugerować, jakoby Michnik "współuczestniczył w ukrywaniu prawdy o zbrodniach komunistycznych lub chronił ich sprawców przed odpowiedzialnością". "Jeśli zostałem tak zrozumiany i dobra osobiste Adama Michnika doznały przez to uszczerbku, przepraszam" – ma oświadczyć Ziemkiewicz.
Apologies accepted, captain Needa. Ale panie ministrze Ziobro, larum grają! IV Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie! A ty na Kamińskiego nie siadasz? Sędziego w kajdankach nie wyprowadzasz? Konferencji prasowej waść nie zwołujesz? Macie już tylko dwa lata na te wygłupy, może warto przedtem jeszcze spróbować odzyskać sądy?

En lecture (22)

Kontynuując buszowanie po iTunes Music Store, odświeżyłem sobie wspomnienie jazdy szaloną taksówką z szaloną taksówkarką. Jak w filmie Bessona, taksówkarka wiozła mnie z szarldegola do hotelu i jechała strasznie agresywnie, trąbiąc na innych kierowców i wymyślając im przez okno. Normalnie bardzo się boję gdy ktoś prowadzi w ten sposób, ale może znacie to dziwne uczucie, które udziela się człowiekowi w podroży – „jestem obcokrajowcem, więc nic mi się złego tu nie może stać”. Pilnie notowałem w pamięci wszystkie bluzgi na wypadek, gdybym w przyszłości chciał fachowo opieprzyć jakiegoś przedstawiciela generation soixante-huitard, wlekącego się swoim peżocikiem i nie wiedzącego, czy będzie skręcać w prawo czy w lewo („Casse-toi, imbecile!”).
Najfantastyczniejszym akcentem tego wieczoru była muzyka, którą owa taksówkarka zapodawała grzebiąc w stosie kompaktów na przednim siedzeniu (nie patrząc na drogę, trzymajac kierownicę lewą ręką i zapierniczając sto pięćdziesiąt po „boulevard peripherique”). W przeuroczym geście autoironicznego po-mo, taksówkarka zapuściła kawałek, w którego tekście pojawiało się zbitka słów:„c’est la panique, panique sur le peripherique, panique, panique, trop de traffic”. Chyba nie trzeba znać francuskiego, żeby to zrozumieć?
Nie odważyłem się oczywiście zapytać, co to było – ale żem se w hotelu wyguglał na podstawie zapamiętanego fragmentu tekstu, co zresztą często mi się zdarza. Otóż piosenka nazywa się „Les camions sauvages” i wykonuje ją para niewidomych muzyków z Mali – Amadou Bagayoko i Mariam Doumbia, których wyczaił osobiście sam Manu Chao (o rety, to dopiero kiedyś będzie matka wszystkich notek, jak ja już zacznę o nim tu pisać…) i w 2004 wyprodukował ich płytę „Dimanche a Bamako”.
Strzeliłem sobie w iTunes „Szalone ciężarówki” i ich inny fajny kawałek – „Senegal Fast Food”. Mam nadzieję, że z tych 99 centów artyści dostaną choć po jednym. Dałoby się to pewnie spiracić, ale jednak nie wyobrażam sobie jak strasznym bucem musiałby być ktoś z premedytacją okradający niewidomego z Afryki.

Andrzej Urbanski, czlowiek sukcesu

Zajrzałem Ci ja sobie pod hasło "Andrzej Urbański" do wikipedii i aż się z wrażenia zakrztusiłem erlgrejem:
"W latach 2002-2005 zastępca prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego odpowiedzialny za edukację, kulturę, politykę informacyjną i promocję miasta, budownictwo, drogownictwo oraz infrastrukturę"
Drodzy warszawiacy, pamiętacie kompromitująco długą budowę wiaduktu koło galerii Mokotów? Pamiętacie jak w 2002 roku prezydent Kaczyński obiecał, że Most Północny powstanie jeszcze przed końcem jego kadencji – a potem okazywało się, że jego nieudacznicy nie potrafią nawet zorganizować konkursu na koncepcję mostu? Jak wam się jeździ obwodnicą Warszawy i drugą linią metra?
Komu to zawdzięczacie? No oczywiście jest to architekt oszałamiającego medialnego sukcesu "Tygodnika Solidarność" i "Expressu Wieczornego", który teraz zaopiekuje się pieniędzmi abonentów.
Tak sobie leniwie myślę, że Niesiołowski porównując kaczyzm do gomułkowszczyzny jednak nie do końca ma rację. Tamto było dyktaturą ciemniaków – to jest dyktatura nieudaczników.

Autopsja ufoka czyli początki piosenek

Zgodnie z niegdysiejszą obietnicą, odczapistyczny ranking na luty poświęcamy najlepszym pierwszym zdaniom w piosenkach. W tej kategorii nie masz, nie masz nad pierwsze zdanie „Runaway” Dela Shannona, piosenki kojarzącej się wytrawnym telewidziom z serialem telewizyjnym „Crime Story”.

Rozstanie to jeden z najczęściej wałkowanych tematów piosenek, ale tutaj podmiot liryczny szczędzi nam na szczęście kiczowatego pitolenia w stylu „wierzyłem w nas ostatni raz”. Pokazuje nam siebie odchodzącego z miejsca, w którym odbyła się ta pożegnalna rozmowa. Już wszystko zerwane, już nic się nie da naprawić, klamka zapadła, pobite szklanki, nie ma zamawiania. Bohater nie próbuje więc już niczego odkręcać, zastanawia się tylko – co poszło źle?

Strasznie lubię też pierwsze słowa tekstu piosenki „We All Stood Still” Ultravox – „Światła zgasły, poszedł ostatni bezpiecznik”. Przyznacie chyba, że to dobry początek opowieści. W dodatku reszta tekstu nie psuje dobrego wrażenia – opisuje zagładę jakiegoś budynku (?), instytucji (?), statku kosmicznego (?), całej cywilizacji (?) w sympatycznie wyluzowany sposób. Bohater nie prosi o ratunek, bo też wie, że pobite szklanki a bezpieczniki przepalone – prosi tylko słuchacza, by wspomniał o nim w „taśmach, które pozostaną”.
Pierwsze zdanie piosenki „Splish Splash” powstało jako wynik zakładu o to, że nie da się napisać tekstu przeboju zaczynającego się od „Chlapu chlapu”. Początkujący piosenkarz rockandrollowy Bobby Darin założył się o to z radiowym didżejem Murrayem The K w roku 1958. Efektem była piosenka o facecie, który – chlapu chlapu – siedzi sobie w wannie w sobotni wieczór, lecz jego znajomi właśnie wpadli zrobić balangę-niespodziankę. Podmiot liryczny wyłania się z łazienki odziany jeno w ręcznik, ale słyszy swoje ulubione piosenki, więc zapomina o kąpieli i zakłada swoje buty do tańczenia. Utwór nie wyjaśnia, czy założył cokolwiek innego.

Piosenkę ilustruje kadr z odcinka „Somehow, Satan Got Behind Me” krótkotrwałego lecz znakomitego serialu „Millennium”, a to dlatego, że jego scenarzysta Darin Morgan dostał swoje imię po rokendrolowcu (uwielbianym przez jego rodziców). Wbrew pozorom, kadr nie pochodzi z serialu „Z Archiwum X” – to byłoby zbyt pięknie, żeby Mulder i Scully kiedykolwiek w tym serialu tak po prostu natrafili na autopsję ufoka, bez żadnej postmodernistycznej autoironii.
W serialu „Millennium” ironia zrobiła się wielopiętrowa. Był to – w uproszczeniu – serial o demonach kuszących ludzi. W tym odcinku występował telewizyjny cenzor, który się wścieka na serialowych scenarystów za umieszczanie nieprzyzwoitych wątków (kapitalny tekst: „Nie obchodzi mnie to, że ci kosmici nie mają genitaliów – jeśli mają krocza, to nie wolno ich tam kopać, wytnijcie to!”). Morgan doskonale znał takie sytuacje z szamotania się z cenzurą Foksa na planie „Z Archiwum X”.
Demony kuszą cenzora, by w końcu pozabijał tych wszystkich grzeszników. W rezultacie w „Millennium” widzimy więc zakończenie „Z Archiwum X” – w ostatnim odcinku, w którym wszystko się miało wreszcie wyjaśnić, nic się nie wyjaśniło, bo oszalały cenzor zabił Duchovnego i Anderson…

Ta notka nie wzbudzi raczej takiego flejma jak te o Michalik, ale śpieszę wyznać, że dla mnie jedną z najbardziej osobistych. Wyrażam w niej swoje uwielbienie dla dobrych _początków_, które bardzo sobie cenię w kulturze masowej (alternatywnym tytułem mojego bloga mogłoby być „attention deficit culture”, ale ktoś to chyba już wykorzystał). Oraz dla kultury po-mo. No i cała moja lewicowość wychodzi z tego wszystkiego jako logiczne dopełnienie.
Kocham obu Darinów, Bobby’ego (który śpiewał m.in. piosenkę pewnego znanego komucha) i Morgana. Co za tym idzie, nienawidzę wszystkich cenzorów chcących zasłaniać krocza kosmitom. W związku z tym sprzeciwiam się działalności pani Kruk, a co za tym idzie zwalczam reżim, który nam ją narzucił – a w publicystyce jego chłopców-rimmingowców. I tyle.

Nędza prawicowej publicystyki

W dyskusji o plagiatach Michalik pojawił się wątek, który chciałbym rozwinąć do osobnej notki – zarzucano mi (słusznie), że podane przeze mnie przykłady nie wystarczają do uwododnienia tezy, że takie są standardy polskiej prawicowej publicystyki. No pewnie, że nie wystarczają; zadaniem przykładów jest ilustracja tezy a nie jej dowodzenie. Ale kwestia prawicowych standardów jest sama w sobie ciekawa, bo faktem jest, że w dzisiejsze Polsce są niższe niż w publicystyce lewicowej.
Podkreślam kwestię czasu i miejsca, bo nie wynika to oczywiście z immanentnych cech lewicy czy prawicy. W innych okolicznościach – powiedzmy, w archetypalnym Berlinie Zachodnim roku 1968 – to raczej lewica przyciągała z jednej strony psycholi, z drugiej karierowiczów. W dzisiejszej Polsce takim magnesem jest jednak prawica.
Dlaczego? Od zarania III Rzeczpospolitej lewicowe poglądy nie pomagały w karierze. Prawica tymczasem dość wcześnie opanowała różne media – pampersowską TVP, różne gazety zakładane tylko po to, by były głosem prawicy (jak dzienniki: „Nowy Świat” czy „Życie”). To był świetny czas dla wkraczającego na rynek pracy młodego narodowo-chrześcijańskiego konserwatywnego liberała.
Gdy zakładaliśmy „Lewą Nogą” wiedzieliśmy, że musimy sobie znaleźć inne źródła utrzymania, bo za same lewicowe poglądy nikt nam nigdy grosza nie zapłaci. W tym samym czasie wszelkiego rodzaju „Miesięczniki Katolicko-Narodowe" rozkwitały za pieniądze podatnika lub płatnika abonamentu telewizyjnego.
Dziś w Polsce jest niewielu ludzi żyjących zawodowo z publicystyki, przyznających się do swoich poglądów. Zwykle są to świetni fachowcy w swoich dziedzinach – jak Artur Domosławski czy Adam Leszczyński, którzy tematykę Afryki i Ameryki Łacińskiej znają lepiej niż dowolny publicysta w tym kraju.
Prawicowy autor nie potrzebuje tymczasem do napisania artykułu żadnej bibliotecznej kwerendy (wygląda na to, że Ziemkiewicz całą „Michnikowszczyznę” trzasnął bez jednej wizyty w bibliotece!). Wystarczy mu generyczny schemat – siada i sobie stuka w klawiaturę, że mianowicie straszliwy terror politycznej poprawności sprawia, że Unia prostuje banany i dlatego należy obniżyć podatki, bo tylko wolny rynek uratuje nas przed feminazistkami, które nienawidzą mężczyzn bo są brzydkie.
Oczywiście, można sobie wyobrazić podobny schemat uniwersalnego tekstu lewicowego, ale różnica polega na tym, że za taki tekst nikt nie zapłaci. Na bloga se go moża najwyżej wrzucić (stąd niniejszy). Natomiast na generyczne bredzenie prawicowe kupiec się zawsze znajdzie – jak nie „Gazeta Polska” to „Fronda”, jak nie Lisicki to Michalski, jak nie „Nowa Fantastyka” to „Gość Niedzielny”. Dlatego jeśli ktoś chciałby karierę publicysty robić lekko, łatwo i przyjemnie – to najlepiej zadeklarować się jako wielki wróg politycznej poprawności i zwolennik wolnego rynku. Lewica jest dla tych, którzy poza poglądami mają też w jakiejś dziedzinie specjalistyczną wiedzę.
Od dawna myślałem o eksperymencie demonstrującym działanie tego mechanizmu – wymyślić sobie jakąś fałszywą tożsamość typu hrabia Marcin Dominik Dowgiełło-Drucki-Lubecki i podrzucać prawicowym redakcjom tekst będący ewidentnym bredzeniem chamsko zerżniętym z innego bredzenia, do wyrzygu przepełniony za to prawicową słusznością ideolo. Cieszę się, że Eliza Michalik ten eksperyment wykonała za mnie.

Upadek Elizy Michalik

Nie zdążyłem się jeszcze skończyć chichrać z kolejnego wygłupu pana prezydenta, który ośmieszył siebie (i niestety przy okazji nasz kraj) twierdząc, że homoseksualizm grozi ludzkości wyginięciem. Pan prezydent najwyraźniej nie dopuszcza do siebie takiej myśli, że znacząca część populacji lubi uprawiać seks z osobą płci przeciwnej po prostu dlatego, że to jest przyjemne – nie wszyscy muszą w łóżku zaciskać zęby i myśleć o ojczyźnie.
Nim minął mi chichot na temat prezydenckiego libido, już się uchachałem aferą Elizy Michalik, młodej prawicowej publicystki urody tak przecudnej, że na jej blogu roiło się zawsze od wpisów typu „pani Elizo, czy można się z panią umówić na kawę”. Michalik przez chwilę była jedną z czołowych gwiazd fali prawicowych hunwejbinów, którzy zalali kontrolowane przez kaczystów media.
Jej gwiazda zleciała z hukiem jakiś tydzień temu, gdy bywalcy jej bloga zauważyli, że jej blogowy wpis o Straszliwym Terrorze Politycznej Poprawności (który zdążyliśmy już w Usenecie obśmiać jako przykład wybitnej durnoty, argumentację budowano tam bowiem m.in. na błędnym rozumieniu angielskiego tekstu) jest plagiatem. Kradnąc cudze brednie, Michalik ukradła też ten sam błąd językowy.
Przyłapana na plagiacie Michalik rżnęła Wielgusa – po prostu wycinała demaskatorskie komentarze. Internauci zareagowali na to sprawdzając jej kolejne teksty. Wynikiniesamowite: za co w dorobku redaktor Michalik się nie tknąć, okazywało się to chamskim plagiatem.
Wkurzony Igor Janke sięgnął po myszkę i zrobił ślicznej Elizie drag’n’drop prosto do kosza. Żenadę powiększa to, że redakcja „Gazety Polskiej” o notorycznych plagiatach Michalik wiedziała już przynajmniej od roku 2003. Musiały o niej wiedzieć inne pisma zamieszczające teksty redaktor Michalik – „Ozon”, „Gość Niedzielny”, „Wprost”.
Ostatnim rozbłyskiem gwiazdy redaktor Michalik było zaś… zarejestrowanie się w Wikipedii jako Eliza5, by usuwać z hasła o sobie wzmiankę o plagiatach. Łebska dziewucha, nie? Aż szkoda, że czuwający w Wikipedii agenci WSI ją zabanowali.
Zacząłem swojego bloga od opisania sytuacji, w której jakaś koleżanka Elizy Michalik z prawicy zerżnęła mój tekst z „Wysokich Obcasów” – podkładając się niemożebnie, bo tekst był okolicznościowym żartem, w którym występowała fikcyjna ekspert od leczenia nieszczęśliwej miłości, pani Angelique Pas-Vraiment. Wygląda na to, że w polskiej prawicowej publicystyce takie zachowanie to standard.

Augustów potrzebuje obwodnicy


Jako entuzjasta infrastruktury drogowej chciałbym, by jak najszybciej ruszyła budowa obwodnicy Augustowa (niesłusznie nazywanej autostradą, choć w rzeczywistości ma to być droga ekspresowa). Sznur tirów ciągnący przez miasto faktycznie jest nie do wytrzymania.
Interesuję się jednak tą infrastrukturą na tyle, że wiem, że bez pomocy Unii Europejskiej Polska może najwyżej budować ogrzewane chodniki przed siedzibą Jego Ekscelencji, żeby niektóre fajtłapy o dwóch lewych nogach nie łamały sobie swoich lewych rąk. Od początku wiadomo też, że Unia nigdy nie wyda ani eurocenta na budowę drogi przez obszary chronione, za to może nam pierdyknąć za taką budowę kary w takiej wysokości, że taniej będzie wozić towary z tych tirów taksówkami.
Alternatywa „chronić Rospudę czy zbudować obwodnicę” nie istnieje. Tak naprawdę alternatywa jest inna – „chronić Rospudę i zbudować obwodnicę czy zniszczyć Rospudę i wstrzymać budowę z braku funduszy”.
Dlaczego władze Augustowa upierają się przy nierealnym przebiegu drogi – nie wiadomo. Nie ma racjonalnych argumentów, poza łatwymi do falsyfikacji kłamstwami o konieczności wyburzenia całych wsi. Ewidentnie chodzi tu po prostu u chorą ambicję lokalnych kacyków, którzy zabrnęli w to tak daleko, że nie potrafią się honorowo przyznać do błędnej decyzji i będą ją usiłowali przeforsować choćby po trupach.
Drodzy mieszkańcy Augustowa, macie głupie władze. Obwodnica, którą forsują, nie powstanie. A jeśli powstanie, to czeka was tylko jeszcze większy kataklizm. Zraziliście do swojego miasta turystów takich jak ja. A właśnie na nas powinno wam zależeć – na turystach z Warszawy, gotowych przyjechać w pobliże pięknych zabytków przyrody i zostawiać kupę forsy w waszych hotelach czy restauracjach. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak wielką krechę teraz macie u swoich potencjalnych klientów, którzy prędzej pojadą do Suwałk czy na bagna Biebrzy niż do Was? Jeśli choć jedna koparka ruszy w Rospudzie, na moje pieniądze nie macie co liczyć. Z tego co wiem, nie tylko na moje. Podziękujcie za to samorządowcom, którzy was w to wpakowali.

Now playing (21)


Żem se konto w iTunes Music Store wyrobił. Polskich kart kredytowych dalej oczywiście nie honorują, ale honorują bon prezentowy do kupienia w Apple Store. No a że kupiłem sobie taki na pielgrzymce – to mogę zacząć ściąganie muzyki za 99 centów.
Pierwszy wieczór w iTMS to niezapomniane wrażenie, coś jak pierwsza jazda samochodem prosto z salonu. Wyszukiwarka usprawnia nawigację a możliwość odsłuchania sporego fragmentu pozwala uniknąć pomyłek. Tylko frajer traciłby czas na piractwo mając taką alternatywę.
Szperając w katalogach odnalazłem wspaniałe wspomnienie sprzed ćwierć wieku – francuski zespół Antena, który w 1982 roku wyprzedził moich ulubionych współczesnych wykonawców takich jak Senor Coconut czy Nouvelle Vague, łącząc nowofalowy synth-pop z latynoskimi rytmami. We Francji nikt im tego nie chciał wydać, ale w końcu zainteresowało się nimi bardzo odjechana belgijska wytwórnia Les Disques Du Crepuscule.
Nie była to oczywiście taka muzyka, jaką puściliby w radiu Mann z Niedźwieckim, ale miałem ci ja wtedy swoje alternatywne kanały poznawania nowej muzyki. Winylowa EP-ka trafiła do towarzysza Zgliczyńskiego, z którym w latach 80. regularnie wymienialiśmy się wpadającymi nam w ręce winylami (a po latach założyliśmy pismo „Lewą Nogą”). Potem już niestety nigdy nie natknąłem się na Antenę w kompaktowej 3RP, na szczęście przeskoczyłem jeden etap technologii i ściągnąłem już z iTMS.
Antena nigdy (chyba?) nie dorobiła się teledysku, więc tym razem za element graficzny w notce robi okładka płyty a nie odsyłacz do Youtube. Za friko i bez DRM można sobie ściągnąć ze strony zespołu inną piosenkę – „The Boy From Ipanema”, brawurowy cover „The Girl From Ipanema” Astrud Gilberto. Nie tak genialną jak „Camino del Sol”, ale też była na tamtym starym winylu.

Twoja stara w „Dzienniku”


Z internetowego folkloru bardzo polubiłem powiedzonko „twoja stara”, które jest naszą nadwiślańską mutacją angloamerykańskiego „your mom”. To taka uniwersalna riposta gdy oponent powie coś tak bardzo głupiego, że nie chce ci się nawet z tym polemizować – np. na „Rick Wakeman to największy wirtuzoz wszech czasów” trudno o odpowiedź lepszą niż „Twoja stara”.
Dzięki nieocenionemu serwisowi dziennik.pl już wiemy kim właściwie jest ta archetypalna „twoja stara”. Otóż jest to niejaka Grażyna Barszczewska, podpisana pod hurraoptymistycznym tekstem „Dziennik.pl triumfuje”. Może i triumfuje, ale u swojej starej. Przezornie nie wrzucili tego tekstu do swojej wersji online, lajder wir blogeren haben di skaneren.
Według Grażyny Barszczewskiej dziennik.pl jest „na trzecim miejscu wśród serwisów”. Może i jest, ale wśród swojej starej, bo w rzeczywistości nie ma go na razie w górnej dwudziestce. Firma Gemius, na badania której powołano się w tym artykule wydała oświadczenie, które da się chyba streścić po prostu jako „Deine Mutti, lieber Axel”.
Szkoda tylko, że śledztwo dziennikarskie nie doprowadziło do wykrycia, kim konkretnie jest Grażyna Barszczewska – dziennikarz Internet Standard ustalił, że najprawdopodobniej nikt taki nie istnieje. Oh well, zatem internetowa „twoja stara” pozostanie bytem ulotnym niczym Gruppenfuehrer Wolf. Albo opiniotwórczość „Dziennika”.