Lustracja Graczyka

W ramach lekkiej, łatwej i przyjemnej wakacyjnej lektury przeczytałem książkę Romana Graczyka „Tropem SB. Jak czytać teczki”. To świetna lektura i serdecznie polecam ją wszystkim: tak przeciwnikom jak i zwolennikom lustracji.
Dobrze napisana publicystyczna analiza jakiegoś tematu powinna dostarczać argumentów także tym, którzy się z autorem nie zgadzają – i to jest casus tej książki. Graczyk napisał ją by wykazać, że teczki IPN pozwalają poznać jakąś ważną prawdę historyczną oraz (jako bonus) że pozwalają poznać nie tylko historię zdrady i donosicielstwa ale też historie heroiczne tych, którzy współpracy odmówili lub też mieli odwagę się z niej wyplątać).
Drugi punkt Graczyk ilustruje historią czterech osób ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”, które SB próbowała z mniejszym lub większym powodzeniem wciągnąć do współpracy. Wszystkie te historie Graczyk opisuje bez inkwizytorskiego zacięcia, starając się przedstawić punkt widzenia każdego agenta (lub kandydata na agenta).
Rzecz jednak w tym, że jak sam pisze we wstępie, te cztery przypadki wyselekcjonował z dużo szerszego zakresu badań, jaki sobie przyjął na początku: najpierw sformułował swój temat jako inwigilację krakowskiego kościoła w latach 1944-1989, w końcu zawęził to zaś do czterech osób z lat 60. W nieufnym czytelniku (a ja zawsze takim jestem) budzi to jednak wątpliwość w reprezentatywność obrazu – w końcu badając wynik eksperymentu polegającego na rzucaniu tysięcy monet bez trudu wyselekcjonujemy te kilka, którym dziesięć razy z rzędu wypadła reszka.
Wbrew obietnicom ze wstępu, Graczyk nie dowodzi jednak swojej podstawowej tezy, jakoby teczki przybliżały nas do poznania prawdy historycznej.
„Mimo Maleszki, Karkoszy (…) w debacie publicznej błąka się jeszcze, choć wprawdzie już nieco po kątach, przekonanie, że te archiwa nic nie wnoszą do naszej wiedzy o Polsce sprzed 1989 roku” – pisze Graczyk i obiecuje, że jego książka obali to przekonanie. Otóż nie obala, mnie raczej w tym przekonaniu utwierdziła. Badanie archiwów SB pozwala poznawać archiwa SB, ale w kwestii historii powszechnej – dziejów Kościoła, dziejow opozycji, dziejów badanego przez Graczyka czasopisma – nie wnosi nic, czego nie wiedzielibyśmy skądinąd. Sprawy Maleszki czy Karkoszy pozwaliły nam się dowiedzieć czegoś nowego o Maleszce czy o Karkoszy, ale przecież nie o historii środowisk, z którymi byli związani. Teczki SB pozwalają nam tylko poznawać historię działań SB, tak jak ćwiczenie rzucania podkowami pozwala rozwijać umiejętność rzucania podkowami.
Graczyk znakomicie opisuje sam proces werbowania agenta – od wezwania na rozmowę, które to wezwanie mało kto w latach 60. odważał się po prostu zignorować (choć jak wiemy z dzisiejszej perspektywy, to była właśnie optymalna strategia), przez skłonienie kandydata na agenta do podpisania zobowiązania do zachowania rozmowy w tajemnicy (który ludzie podpisywali przekonani, że tym kończą wszelkie kontakty z SB!), aż po szantażowanie delikwenta tym właśnie oświadczeniem (najskuteczniejszym środkiem dyscyplinowania agenta dla SB było zawsze „oj, bo wszystkim opowiemy, że jesteś naszym agentem”).
Detalicznie opisując ten proces Graczyk (nieświadomie?) wkłada oręż do ręki przeciwnikom lustracji bo pokazuje, że nikt nie był agentem „po prostu”. Nawet przypadki pozornie ewidentne po bliższym poznaniu okazują się przypadkami osób, które złamano jakimś szantażem, choćby właśnie szantażem typu „bierz tę forsę i nie marudź, bo ujawnimy to, że przedtem też ją wziąłeś”. Nikt nie zostawał „TW” na ochotnika.
Potwierdzając to, o czym od zawsze pisali przeciwnicy lustracji, Graczyk wywleka też na światło dzienne personalne animozje środowiska „TP” – bo tym właśnie przecież zajmowała się SB, szukaniem wiadomości o tym, że pan A. nie lubi pana B., a pani C. puszcza się z panami D. i E. Przy czym pan A. ani pani C. nie muszą być agentami – mogą być Bogu ducha winnymi osobami, o których plotki swojemu oficerowi opowiada TW „Alfabet”, po latach lustrowany przez jakiegoś bojowego publicystę.
W finale Graczyk dziwuje się temu, że choć od publicystów wymaga się wyrazistego stanowiska, to „zakazuje się im głosić własne oceny na tak nieobojętny moralnie temat, jak ludzkie postawy w PRL-u”. Jego książka utwierdziła mnie jednak w mojej bardzo wyrazistej ocenie kolesi, którzy ciesząc się z owoców bezpieczeństwa i dostatku demokratycznej 3RP przyklejają moralne etykietki ludziom z innej epoki. W historii ten błąd warsztatowy nazywa się „prezentyzmem”. Jednak tam, gdzie naruszane są interesy żyjących ludzi, poszukałbym mocniejszych określeń.

Wielkie tabu blogosfery

Uf, ktoś wreszcie odważył się naruszyć najbardziej przemilczane tabu blogosfery. Funkcja automatycznego podglądu linków jest do niczego. Tak mnie wkurza, że przestałem zaglądać na blogi Azraela i Łysakowskiego. Pozornie to jest takie super-mega-cool-wypasione, że jak najedziesz myszką na jakiś link, to Ci wyskakuje malutkie okienko z podlgądem stronki, do której ten link prowadzi. Łał. Bajer. Ale jak wszystkie takie łał-bajery, bardzo szybko staje się to po prostu irytujące. W końcu większość linków na blogu prowadzi albo do innych blogów albo do innych zakątków tego samego bloga. Ich podglądy z konieczności wyglądają więc mniej więcej tak samo. Nie mają żadnej wartości praktycznej, za to zwyczajnie wnerwiają usera, któremu nagle wskaźnik myszki zaczyna się dziwnie zachowywać. Panowie, poprawcie się!

Gorsza strona gór

Siedzę po właściwej stronie granicy bolandzko-europejskiej, więc zapuszczę takiego oto niepatriotycznego ranta: Polska to beznadziejny kraj. Kompletnie nie zgadzam się tutaj z hurraoptymistycznym tytułem bloga mojej szanownej koleżanki. Już mniejsza o to, jak w Polsce się żyje i pracuje, ale ten kraj obsysa nawet z punktu widzenia turysty. Tutaj nie ma nawet morza ani gór!
Ostatnie zdanie to oczywiście prowokacja, ale… no ale jednak wyobraźmy sobie na chwilę, że nie ma żadnych granic. It’s easy if you try. Wyjeżdżasz sobie z Warszawy, Krakowa czy Wrocławia na górski wypoczynek. Gdzie się zatrzymasz na nocleg? No chyba jeszcze nie w tych nizinnych miejscowościach, w których góry dopiero ledwie się rysują na horyzoncie. Zrobisz te parędziesiąt kilometrów dalej na południe, żeby spać nie u podnóża gór ale w samych górach, już na wysokości jakiegoś tysiąca metrów nad poziomem morza, no nie?
Welcome to Slovakia. Ja wiem, że Polska ma jakiś pipsztyczek Beskidów, kawałeczek Tatr i ochłap Bieszczadów. No ale granica idzie właśnie tak, że tam gdzie się zaczynają prawdziwe góry, tam trzeba pokazać paszport. Czego nam nie dała geografia, moglibyśmy nadrabiać lepszą infrastrukturą. Ale nie nadrabiamy. Po polskiej stronie zostają miejscowości, których mieszkańcy palą w piecach śmieciami i węglem, przez co nad Suchą Beskidzką zimą rozciąga się gorszy smog niż koło Huty Katowice. Po słowackiej masz zaś „horskie hotele”, termalne aquaparki i zabytkowe wioski w których w piecu wolno palić tylko drewnem, nie mówiąc już o piveczku.
Chcecie gazdo moich dutków? To kurna wymyślcie jakiekolwiek złamane pół powodu, żebym został po gorszej stronie gór, tej na której nie ma śniegu. Nie wymyślicie? Nie moje zmartwienie, po prostu pojadę dalej.
To samo z morzem. Zgadzam się, że Bałtyk ma unikalnie piękne piaszczyste plaże, ale gdyby chodziło o sam piasek, to bym na wakacje jeździł do kopalni kruszywa. Morze Śródziemne ma zróżnicowane wybrzeże – są tam fantastyczne pejzaże jak we włoskim Cinque Terre, miasta stare jak Wenecja, infrastruktura tak rozwinięta jak w Monaco nie mówiąc już – kurna – o czynnych wulkanach.
Co więcej, Morze Śródziemne jest dość ciepłe by się kąpać nawet gdy nie ma słońca i pada deszcz. Spróbuj tego w Bałtyku, he he he. Jeśli przyjechałeś do Oblechowa Nadmorskiego, mieszkasz w pensjonacie „Mewa” i stołujesz się w smażalni „Mariola” – to gdy trafisz na złą pogodę, masz po prostu przegwizdane. A najśmieszniejsze jest to, że bulisz pieniądze porównywalne z tym, jakie zapłaciłbyś za podobny standard we Włoszech. Za hotel z własną plażą.
Jeśli pensjonat „Mewa” w Oblechowie Nadmorskim i gaździna Zenonowa Benonowa w Myciskach Wyżnych jeszcze w ogóle mają jakichkolwiek klientów, to tylko dzięki temu, że wielu ludzi – zwłaszcza w podeszłym wieku – boi się dłuższej jazdy samochodem. Ale ile to potrwa? W tym roku Austriacy (wreszcie!) oddadzą do użytku Nordostautobahn A6. Słowacy oddali kawał nowej D1 i fedrują dalej. Nawet po polskiej stronie na budowach S1 i S69 coś się dzieje. Dojechanie do Wenecji bez noclegu z Warszawy robi się coraz mniejszym hardkorem. Paradoksalnie, za sprawą buców z PiS blokujących budowę A1 i A2 większym hardkorem niebawem stanie się dojazd do Oblechowa Nadmorskiego. Oj baco baco, czarno widzę waszą przyszłość.

Now playing (19)

Jedziemy na ferie, a więc po pierwsze, zrobi się na blogu trochę ciszej. Po drugie, to znaczy że co bym nie zrobił z iPodem i tak mogę teraz myśleć tylko o jednej piosence.
Napisał ją ponad 60 lat temu Bobby Troupe dla Nat King Cole’a, ale moje ulubione wykonanie to współczesny cover Depeche Mode. W dodatku nie tej wersji co na teledysku tylko w wersji „Beatmasters Mix” z singla „Behing The Wheel”.
Dlaczego? Bo ta droga już nie istnieje. Troupe ją przejechał naprawdę i wymyślił ją podczas długiej jazdy z Chicago do Los Angeles. Dzisiaj podobną funkcję pełni autostrada Interstate 40 a Amerykanie, którzy się nie patyczkują ze swoją tradycją zwyczajnie odcięli część dawnych odcinków (np. wysadzając w powietrze niekonserwowane mosty).
Ubocznym skutkiem była śmierć całych miejscowości takich jak Amboy, miasto które przez sto lat żyło z tego, że każdy jadąc do lub z Kaliforni robił w nim ostatni postój przed lub pierwszy po przekroczeniu pustyni, ale szlag je trafił w połowie lat 70. gdy ukończono ostatni odcinek I-40.
Samo zrobienie elektronicznego covera tej ballady już ma w sobie pewną postmodernistyczną ironię, ale Beatmasters Mix dodatkowo nakłada na to nagrania amerykańskich starych programów telewizyjnych, przede wszystkim „Jaka to melodia?”, w którym uczestnik radośnie oznajmia „rut siksty siks!”. Ballada Troupe’a opowiadała więc o drodze, a cover depeszów opowiada już tylko o wspomnieniu czy o marzeniu o drodze. Bo cóż innego nam dzisiaj zostało, zwłaszcza w Bolandzie.
Z tego co wiem, sami Amerykanie nie dbają o swoje dziedzictwo – za to szlakiem dawnej Route 66 jadą tłumy europejskich turystów. Bardzo przeze mnie ukochana komedia „Bagdad Cafe” Percy Adlona opowiada o niemieckiej turystce zabłąkanej na pustyni podczas takiej właśnie jazdy. Robiłem kiedyś wywiad z Larsem von Trierem na temat umownej Ameryki w jego „Dogville” i okazało się przy tej okazji, że obaj znamy tekst piosenki na pamięć – Lars zaczął od „Oklahoma City looks oh so pretty”, a ja wtórowałem mu „z Kingman, Barstow, San Bernardino…”.
No cóż, dla mnie marzenie o przejechaniu tą drogą to jedno z tych marzeń, za które sprzedałbym duszę diabłu. Na razie jadąc na ferie mam nadzieję zobaczyć nowy kawałek S69 przed Zwardoniem tudzież nowy kawałek D1 koło Powazskiej Bystrzycy. Co roku Wenecja przybliża się do Warszawy o parę kilosków, choć Oklahoma City wciąż jest równie daleko.

A teraz z innej beczki

Kto czyta moje teksty, ten wie że jestem wielkim entuzjastą kultury mashupów, czyli nowych utworów powstających przez sklejenie dwóch (i więcej) starych. W muzyce wychodzą z tego genialne kawałki, w innych gatunkach kultury pop wychodzą głównie żarty, ale czasem przednie. Na marginesie niedawnych dysput, uśmiałem się wielce czytając konkurs mashupowy na blogu Jaya Lake.
Niestety, będzie to humor raczej hermetyczny, no ale nie wszystko na moim blogu musi być o Michniku. Autor bloga zaczął propozycją mashupa zatytułowanego "Kantyka dla Lebowskiego": "Jeff Bridges wędruje przez postapokaliptyczną Amerykę w poszukiwaniu ocalałej kręgielni".
Komentatorzy podchwycili propozycjami, które mogą rozweselić człowieka nawet w styczniowy listopad w najbardziej kijowym kraju Unii Europejskiej:
"Malcolm X Men" – "Grupa studentów o nadnaturalnych zdolnościach podąża za naukami swego mistrza (przykutego do wózka po zamachu z 1965 roku) w jego walce z rasizmem"
"Świat Dysku to za mało" – "James Bond musi uratować Ankh-Morpork przed szatańskim megalomaniakiem, a Śmierć wciąż podąża jego śladem"
"Wpływ księżyca to surowa pani" – "Fryzura Cher w zredukowanej grawitacji!"
Endżoj 🙂

Sosumi dla Rafała

Zasada jest prosta: zawsze jak ktoś wyskakuje z oskarżeniem, że „Gazeta Wyborcza” coś „przemilczała”, po zbadaniu sprawy okazuje się to bzdurą. Wiem, że sam się teraz podkładam używając wielkiego kwantyfikatora, ale skutecznosć tej prawidłowości jest tak niesamowita, że aż sam chciałbym wreszcie poznać kontrprzykład. Uczestnicząc w Internecie w różnych dyskusjach od blisko 10 lat uczestniczyłem też w wielu rozmowach typu:
– Przemilczeliście to!
– Jak to, tu masz konkretne namiary na konkretny artykuł.
– No tak, ale nie zrobiliście specjalnej wkładki z tej okazji!
Przesada? Kto tak myśli, niech przebrnie przez komentarze pod wątkiem o kłamstwach Ziemkiewicza i dokopie się do komentarza kolesia, który skarżył się na brak „specjalnego dodatku” poświęconego Miltonowi Friedmanowi, kończąc to oskarżycielskim „No to ma Pan przykład zniekształcania debaty publicznej przez zamilczanie”. Zamilczanie = brak wkładki. Hm. Strach pomyśleć, ile tematów w ten sposób przemilczeliśmy.
Polemika Ziemkiewicza z moim tekstem powtarza ten sam schemat. „Ja nie kłamię. Kłamie Orliński” – pisze Rafał. Jak to uzasadnia?
„Owszem, GW pisywała. Jakiś reportaż, jakieś przypomnienie. Ale GŁÓWNIE pisała o martyrologii Jaruzelskiego i strasznej historycznej konieczności, jaką było „mniejsze zło stanu wojennego (…) Z planem Balcerowicza – to samo. W tytułach i wstępniakach obowiązkowy optymizm, w szczegółach zastrzeżenia, ale chyba nie trzeba wyjaśniać, co bardziej oddziałuje na czytelników”.
Podawałem kilka konkretnych przykładów. Ciekaw jestem, gdzie Rafał widzi obowiązkowy optymizm w tytułach takich jak „Skończyły się żarty”, „C(ł)o to będzie?” czy moim ulubionym z szynką za 160 tysięcy. Zwracam uwagę, że na konkretne przykłady Ziemkiewicz odpowiada bardzo niekonkretnie, uciekajac w swój typowy machejkizm, o którym pisałem wcześniej.
„Zarzucanie mi expressis verbis kłamstwa – to przekroczenie granicy, za którą znieważony ma prawo zerwać kontakty towarzyskie” – słusznie pisze RAZ (niepomny, jak chętnie sam tę granicę przekracza). Rafale, powiem więcej – to powód do wytoczenia procesu z powództwa cywilnego. Sosumi, jak mawiają makjuzerzy. Mogę w sądzie przytoczyć konkretne przykłady konkretnych artykułów. Wątpię, czy sąd zaakceptuje ogólnikową argumentację typu „no ale przecież wszyscy pamiętamy ton”. Przypuszczam zresztą, że niedługo już się o tym przekonasz przy okazji obecnego procesu. Może teraz zechcesz sam wystąpić w roli powoda? Jakby co, wiesz gdzie mnie szukać.
Wygląda na to, że z nas dwóch tylko ja pofatygowałem się do biblioteki, by w ogole sprawdzić, co „Gazeta” naprawdę pisała w tym okresie. Ty zadowoliłeś się cenionym przez polską prawicę protokołem pozyskiwania informacji znanym wśród informatyków jako finger://sucka.sucka.sucka.com.
Jak tu pisałem wielokrotnie na swoim blogu, nie zamierzam nikogo do niczego przekonywać. Kogo nie przekona spór, w którym po jednej stronie stoją konkretne przykłady a po drugiej ogólnikowe „no ale przecież wszyscy pamiętamy” – ten i tak w moich oczach jest skreślony.
Czytając książkę Rafała pamiętajcie jednak, że – jak sam autor teraz przyznaje – sformułowania typu „Wyborcza nie zająknęła się nawet słowem o”, „Wyborcza nigdy nie napisała, że”, „Wyborcza nie ostrzegała przed”, w przekładzie z ziemkiewiczowskiego na polski oznaczają „Wyborcza wprawdzie napisała i ostrzegała, ale nie zrobiła o tym specjalnej wkładki, a w dodatku bezczelnie ośmieliła się też przedstawić racje drugiej strony, które przecież należało przemilczeć”.

Ziemkiewicz kłamie


Szkoda mi kasy na "Michnikowszczyznę". Ziemkiewicz pisze swoje felietony w stylu typowym dla polskiej prawicy,
którego ta uczyła się od peerelowskich felietonistów partyjnych. Barańczak to
kiedyś fajnie zdiagnozował na przykładzie niejakiego
Machejka – chodzi o unikanie konkretów i polemizowanie z mgławicowym
przeciwnikiem, którym najczęściej są określone środowiska, lejące
wiadomą wodę na koła dobrze nam znanych młynów.
W ten sposób można
napisać tekst pozornie bardzo bojowy, w którym dopiero po bliższej
analizie widać brak treści. Całość opiera się na prostym założeniu, że odbiorcy (którymi w
czasach Machejka były te śmieszne partyjne dziadki palące „Sporty”
przez szklane fifki) nigdy tej analizy nie wykonają. Gdy usłyszą
„określone środowiska”, nigdy nie zapytają „a tak właściwie to jakie
konkretnie?”, bo wtedy zabawa się posypie.
Spodziewałem się, że nowa książka Ziemkiewicza pełna będzie takiego właśnie machejkowego zwalczania widmowych przeciwników, wiadomych kręgów głoszących znane nam treści w określonych młynach. Moje reakcje dotąd ograniczały się do obśmiewania debilnych teorii spiskowych o układzie usuwającym Ziemkiewicza z bazy danych albo zasłaniającym go kartonowymi Puchatkami.
Niedawno w Usenecie ktoś przekleił spory kawałek i ze zdumieniem odkryłem, że tym razem Ziemkiewicz posunął się dalej – już do weryfikowalnych kłamstw. W przeklejonym fragmencie pisał: „Gazeta Wyborcza" (a za nią inne media) najpierw gołosłownie zapewniała, że reforma będzie bezbolesna (…) Reforma Balcerowicza wcale nie potrzebowała taniej propagandy. Potrzebowała objaśnienia. Ale jeśli przyjęło nadrzędne, polityczne założenie, że komunistów trzeba wybielać, nie wolno im wypominać żadnych świństw, nie wolno osłabiać ich politycznej pozycji – uczciwie jej objaśnić nie było można. Bo przede wszystkim trzeba by Połakom powiedzieć, w jakim naprawdę stanie jest Polska gospodarka”.
Poszedłem po zszywkę ze stycznia 1990 (tak starych tekstów nie ma w elektronicznym archiwum) i z całą odpowiedzialnością za słowo mogę powiedzieć, że to kłamstwa. „Gazeta” nigdy nie zapewniała, że reforma będzie bezbolesna. Towarzyszące wprowadzaniu reform teksty straszyły wyrzeczeniami. Rozczulił mnie tytuł jednego z nich – „Czy szynka będzie po 160 tysięcy?”.
Głównym komentatorem była zmarła niedawno Danuta Zagrodzka, ale reformę omawiało też w styczniu 1990 na łamach „Gazety” wielu fachowców i posłów pracujących nad pakietem ustaw tworzących reformę. Dominujący ton tych tekstów był taki, że gospodarka jest zrujnowana i wyrzeczenia są niezbędne, bo inaczej czeka nas jeszcze większa katastrofa.
Ziemkiewicz kłamie też w kwestii ukrywania „świństw komunistów”. W tym samym okresie trwało niszczenie teczek, o czym „Gazeta” informowała na pierwszej stronie. W artykule „SB zaciera ślady” z 26 stycznia jest relacja naocznego świadka, który widział esbeków wysiadających z „łady o numerze KEI 3499” i palących akta (zdaje się, że wtedy po raz pierwszy publicznie podano skrót „TW”, który zachował się na niedopalonych papierach).
Ziemkiewicz wyssał z palca swoje „nadrzędne, polityczne założenie”. Pod koniec stycznia rozwiązała się PZPR co na łamach „Gazety” Ernest Skalski skomentował czymś, co prywatnie uważam za najbardziej nietrafioną publicystykę w dziejach „GW” – złośliwym komentarzem o tym, że małe partyjki powstałe na jej gruzach nie są potrzebne nikomu poza ich sfrustrowanymi działaczami. Czas miał pokazać, jak bardzo się mylił – ale za cholerę w tym tekście nie mogę się dopatrzyć „nadrzędnego, politycznego założenia” o wybielaniu komunistów.
Nie znam reszty książki, ale spodziewam się podobnego poziomu. Najwyraźniej Ziemkiewicz założył, że żaden czytelnik nie pofatyguje się do biblioteki, by sprawdzać jego słowa w zszywkach. Sorki że zepsułem zabawę.
Sam miałem z tego przynajmniej jeden bonus – znalazłem rozczulająco nostalgiczną reklamę na całą stronę, w ówczesnym topornym stylu. Żadnej grafiki, tylko tekst:
„Prosto z krzemowej doliny do sklepów PEWEX-u
komputer klasy PC XT
już od 399 dolarów!
California Access (TM)
Karen to nie tylko Atari!”

Akademia Pana Kleksa

Ludzie, do teatru idźta! „Akademia Pana Kleksa” w teatrze Roma wymiata. Owszem, przyznaję bez bicia, że ja w ogóle lubię tego typu rozrywkę i jestem  w niebie jak tylko puści mi się nad głową ogromny autentyczny sterowiec, ale jeśli moje dziecko powie, że nie widziało jeszcze czegoś tak wspaniałego – to coś znaczy, bo moje dzieci to wybredni widzowie.
W „Romie” przeszli rozmachem realizacyjnym samych siebie. Na przykład niby wiedziałem, że będą wyświetlane komputerowe animacje Bagińskiego ale nie wiedziałem, że uda się te animacje tak dobrze zintegrować z tradycyjnym teatrem. Powiedzmy, za sprawą rzutników scena zmienia się w ulicę z parkiem miejskim w tle. Na ulicę wjeżdża animowany tramwaj, z którego wysiadają uczniowie Akademii – już prawidziwi, bo w miejscu, w którym animowany tramwaj ma drzwi, są też „prawdziwe” drzwi w ekranie.
Dla czytelników niniejszego bloga nie będzie zaskoczeniem to, że w musicalach zwykle najbardziej zapadają mi w pamięć postacie negatywne czy (zwłaszcza!) dwuznaczne moralnie. Główny wątek miłosny z „Miss Sajgon”, z tym przygłupim Jankesem i tą jego pipulinką pozostawił mnie na przykład chłodnie obojętnym, ale płakałem rzewnymi łzami nad losem alfonsa i jego „Amerykańskim snem” (to jedyna piosenka, którą pamiętam do dzisiaj).
Podobnie miałem tutaj. Rozmus jako „Pan Kleks” trzyma oczywiście poziom, no bo to w końcu Rozmus. Ale dwie postacie, które naprawdę kickują assa, to golarz Filip (Tomasz Steciuk) i sztuczny niegrzeczny chłopiec Alojzy Bąbel (Łukasz Zagrobelny).
Filip ucharakteryzowany jest na coś w rodzaju młodego Jaryczewskiego (bue, ileż ja mam traumatycznych wspomnień z młodości), a Bąbel – nie wiem na ile to celowy cytat a na ile nadinterpretuję – przypomina Rocky’ego z „Rocky Horror Picture Show”.
W każdym razie, obaj na różne sposoby pastiszują różne klasyczne motywy z dziejów rockowej estetyki – na przykład gotycka pieśń o stworzeniu Bąbla (w wykonaniu Filipa) czy „Kaczka Dziwaczka” Brzechwy wykonywana przez Bąbla w aranżacji przypominającej amerykański rock stadionowy. Pyszota.
Niesamowita jest choreografia, najeżona cytatami z różnych kroków z różnych epok – od hip-hopu przez „Deszczową piosenkę” po walc wiedeński. Na scenie dzieje się tak dużo, że trzeba sześciu par oczu (albo odpowiedniej liczby wizyt w teatrze), żeby to w pełni docenić – po układach tanecznych takich, jak ukryci w dymie i laserach Nibyci czy woźny Weronik (też bardzo fajny zresztą) usiłujący sprzątać bałagan symultanicznie kreowany przez Bąbla, zostaje tylko wspomnienie ogromnego bogactwa bodźców, które widz zdążył tylko polizać.
Miss.take, masz wreszcie choć jeden powód, by zajrzeć na chwilę na stare śmieci 🙂

Now playing (18)


No i proszę, tyle się dzieje, że musiałem kompletnie zarzucić koncepcję wypełnianiem bloga cyklem „co żem se we Frisco w księgarni”. A kupiłem sobie jeszcze tyle fajnych rzeczy, jak komiksowy podręcznik estetyki komiksu, podręcznik Uniksa dla MacOS X i przewodnik „California Scenic Drives”, bo może kiedyś, może kiedyś…
Zakończę więc chyba cykl wznawiając kolejną świecką tradycję bloga. Bo żem se jeszcze w księgarni strzelił singla The Postal Service „We Will Become Silhouettes”. Niestety, B-tracki obsysają, ale główny kawałek zasługuje na notkę.
Estetyka The Postal Service polega na kontraście między bardzo delikatnym wokalem Bena Gibbarda, tak subtelnym że pasowałby do boysbandu (i do chłopca, którego producent obsadził w roli „tego ślicznego"). Do tego głosu pasują bardzo melodyjne piosenki, ale nie pasuje aranżacja (chropowata automatyczna perkusja w stylu skrajnego elektro) oraz teksty piosenek.
„We Will Become Silhouettes” to melodyjna i spokojna piosenka o jakiejś wielkiej megakatastrofie – prawdopodobnie o atomowej trzeciej światówce. Podmiot liryczny jest na nią doskonale przygotowany, bo ma mnóstwo puszkowanego jedzenia i zapasy wody. Chciałby wyjść ze swojej piwnicy ale media zalecają pozostanie w domach, bo „powietrze na zewnątrz spowoduje, że komórki zaczną się rozmnażać w alarmującym tempie” aż ciało eksploduje – „a to nie będzie przyjemny widok”. „Staniemy się sylwetkami gdy wreszcie uwolnimy się od naszych ciał” – pogodnie konstatuje bohater.
Kontynuując psychoanalityczny wątek wyznam jeszcze, że o ile spodziewam się na każdym kroku jakiejś stosunkowo drobnej katastrofy więc dostaję ciężkiego ataku paniki gdy np. zapali mi się w samochodzie lampka check engine, to z kolei megasuperkatastrofy działają na mnie kojąco niczym na pewną Filifionkę. Jako dziecko uwielbiałem oglądać japońskie potwory depczące kartonowe miasta a jako nastolatek uwielbiałem filmy i książki o wojnie atomowej (BTW: po konsultacji z red. Hołownią, jestem zdecydowanie za tłumaczeniem tytułu „Kantyk dla Leibowitza”). Dziś zostało mi z tego tyle, że piosenki o końcu świata wprawiają mnie w pogodny nastrój. Czego i PT odwiedzającym życzę.

Zakaz pornografii? Popieram!

Zdecydowanie popieram zgłoszony przez PiS projekt delegalizacji pornografii. Pornografia, drodzy państwo, jest mianowicie niczym terroryzm. Jak wiadomo, to co dla jednego jest patriotyzmem, dla drugiego jest terroryzmem. Analogicznie to co dla jednego jest pornografią, dla drugiego jest katalogiem obuwia damskiego albo transmisją z mistrzostw piłki ręcznej kobiet. Otóż tak się jakoś dziwnie składa, że wszystko czym podniecają się te szajbusy: walka z masturbacją, mundurki szkolne, zakonnice, Wojciech Wierzejski, kary cielesne, prawicowe publicystki, nawet Smok Wawelski – wszystko to jest od dawna doskonale znane jako pornografia. Zakaz pornografii oznaczałby ni mniej ni więcej tylko totalną delegalizację kaczyzmu w Polsce. Dla tak szczytnego celu mógłbym pogodzić się z brakiem legalnego handlu świerszczykami.