Die Trybuna Ludu

Wpadł mi właśnie w ręce stary egzemplarz „Trybuny Ludu”, której reporter został zaproszony by przez jeden dzień obserwować pracę towarzysza premiera. Lektura zabawna, bo człowiek zdążył już zapomnieć, że kiedyś w tej profesji panowało aż takie lizusostwo.
Reportaż zaczyna się od kontrastu: wewnątrz rządowego tupolewa towarzysz premier emanuje potęgą swojego spokoju, a na zewnątrz „szaleje rozdzierająca płaszcze wichura”. Towarzysz premier ciężko pracuje dla dobra socjalistycznej ojczyzny: „Jest 18:40. Dla towarzysza premiera to mniej więcej środek dnia, który zakończy się dwie-trzy godziny po północy. Czeka go jeszcze lektura wieczornych raportów dziennych, kilka spotkań i potwierdzenie harmonogramu na jutro. Na sam koniec, już w domu, lektura dokumentów lub książki”.
Towarzysz premier sam ciężko pracuje, więc dużo wymaga też od towarzyszy ministrów. Ci aż boją się rozmawiać z towarzyszem premierem. „Bo rozmowa jest straszliwie konkretna, wręcz brutalna. Nie o chęciach, programach, zamierzeniach, ale przygotowywanych zmianach kadrowych czy w prawie”. Słusznie, towarzyszu premierze, dobrymi chęciami nowej Polski się nie zbuduje. Konkretów nam potrzeba, towarzysze, konkretów!
Towarzysz reporter obawia się, że towarzysz premier z przemęczenia zidiociał czy zdziecinniał, zauważył bowiem u niego gaworzenie. Miało to miejsce w Wojniczu w Małopolsce, który właśnie dzięki towarzyszowi premierowi otrzymał prawa miejskie.
Skupmy się na chwilę przy opisie gospodarskiej wizyty towarzysza premiera w tej miejscowości, bo dziś tak fantastycznie wazeliniarskiego stylu już się w prasie nie spotka: „Wielki kosz lokalnych smakołyków i radosne gaworzenie z babciami i wnukami wspólnie uprawiającymi sztuki plastyczne w miejscowym domu kultury wyraźnie dobrze nastroiły premiera. I chyba w akcie wdzięczności za ciepłe przyjęcie (…) w jednej z wojnickich fabryk wśród pachnących farbą, dopiero co wyprodukowanych maszyn drukarskich wygłosił, po raz pierwszy tak szczerze, swoje credo: Postawiliśmy na zwykłą Polskę!”.
Aż się chce zacząć skandować – niech żyje zwykła Polska, na której towarzysz premier postawił kosz smakołyków! Niech żyje towarzysz reporter i radosne gaworzenie! Niech żyją towarzyszki babcie i towarzysze wnuczki! Niech żyje aktyw robotniczy Wojnickiej Fabryki Maszyn Pachnących Farbą! Niech żyją wypowiedzi towarzysza premiera, po raz pierwszy tak szczere!
Kim był autor tego tekstu? Odwracam kartkę: „Michał Karnowski”. Data publikacji: 20-21.01.2007. Ach, to jednak nie była „Trybuna Ludu”? Tut mir leid. Pamiętam tamtą epokę, to pewnie stąd te skojarzenia. Na szczęście redaktor Karnowski uprawia swoją propagandę w stuleciu internetu, gdzie każdy seksualny fetysz ma swoją grupę dyskusyjną, fandom i comiesięczną konwencję. Nie ma się czego wstydzić, redaktorze, ale mam nadzieję, że pamiętacie, że rimming to bardzo niebezpieczna praktyka.

Wspomnienia zadymiarza

Sięgnąłem tam, gdzie gugiel nie sięga – po pierwszą wzmiankę o sobie na łamach w „Gazecie Wyborczej”. Tak starą, że w elektronicznym archiwum są tylko słowa kluczowe.
W tekście nie ma mojego nazwiska, bo byłem wtedy tylko szeregowym idealistą. Artykuł z 15 stycznia 1991 („GW” kosztowała wtedy 600 zł) zatytułowany był „Demonstracja pod ambasadą ZSRR”. Zorganizowano ją w proteście przeciwko użyciu radzieckiego wojska do ostatniej próby zdławienia niepodległościowych dążeń Litwy. Rosjanom udało się kosztem życia nieuzbrojonych cywilów zająć kilka kluczowych budynków, mieszkańcy Wilna gromadzili się zaś wokół parlamentu by uchronić choć ten ostatni przyczółek niepodległości.
Manifestacje w obronie Litwy ciągnęły się w Warszawie od paru dni. Tę zrobiły ugrupowania nieprecyzyjnie opisane w artykule jako „KPN, PPS-WRN, Solidarność Walcząca i Międzymiastówka Anarchistyczna”. Na pewno błędnie opisano tutaj przynajmniej PPS – byliśmy wtedy akurat zjednoczeni, bez dzielenia się na „PPS Lipskiego”, PPS-RD i TKK PPS, coś mi też mówi, że niedokładnie opisano anarchistów („międzymiastówka” to byli Szkielet i Karolek i uważałem ich za nieco zbyt stukniętych; za to bardzo lubiłem takie bardziej intelektualne środowisko z Przemkiem, Owcą i Ryciem, których serdecznie pozdrawiam jeśli zaglądają).
W kluczowym dla mnie punkcie artykułu autor „vip” napisał: „Tradycyjnie już spalono portret Michaiła Gorbaczowa i radziecką flagę, a portiernię ambasady obrzucono zgniłymi jajami i egzemplarzami ksiażki ”Przebudowa i nowe myślenie”.
Cóż, egzemplarz książki był jeden i jam to, nie chwaląc się, nim cisnął. Chciałem podpalić, ale się nie zajmował (hardcover edition).
Kto pamięta tamte czasy, ten nie da się nabrać na political fiction Ziemkiewicza. To przecież nie było tak, że w jakimś pojedynczym momencie „odzyskaliśmy wolność”. To był ciągły proces trwający od Okrągłego Stołu do wolnych wyborów parlamentarnych w 1991. Przez te 2 lata Polska była dziwacznym postkomunistycznym autorytaryzmem, który mógł ewoluować w każdym kierunku.
Można się też było spodziewać – i ja na przykład się tego bardzo obawiałem – że z jednej dyktatury wpadniemy w drugą, że czarni zastąpią czerwonych, że gorąco wtedy popierany przez Kaczyńskich prezydent Wałęsa zaprowadzi kleronacjonalistyczną dyktaturę. Kaczyńscy zerwali zresztą z Wałęsą zapewne właśnie dlatego, że nie chciał być polskim Mecziarem.
Inni obawiali się wtedy, że to początek kolejnego przykręcenia śruby przez ZSRR. Że to już koniec ograniczonej wolności i że przyszłe pokolenia będą wspominać lata 1989-1991 jak praską wiosnę czy węgierskie powstanie.
Taką obawę wyrażał w tym samym numerze „Gazety” w wywiadzie prof. Jerzy Holzer. „Konsekwencje mogą być trojakie. Albo interwencja zatrzyma lub cofnie przemiany, albo dojdzie do odmiennego traktowania prowincji i centrum, albo nastąpi załamanie modelu imperialnego” – mówił Holzer – a na pytanie „Jakie są szanse na ten ostatni optymistyczny scenariusz?” odpowiadał: „Bardzo małe (…) Najbardziej realna jest groźba, że po interwencji wróci – żeby tak powiedzieć – powrotna fala autorytaryzmu czy dyktatury”.
Nikt nie był wtedy tak mądry, by przewidzieć Polskę XXI wieku jako stabilną demokrację w której przeciętna pensja zbliża się do kilobaksa oraz jako pełnoprawnego członka wspólnoty europejskiej. Aczkolwiek znam jednego redaktora, który wówczas uważał za absolutny priorytet umacniające złotówkę reformy oraz kurs jednoznacznie proeuropejski, odkładając rozliczenia na lepsze czasy. I co, nie miał racji?

Najfajniejsze tytuły filmów

Dawno nie było tu żadnego rankingu, a akurat była to świecka tradycja tego bloga, którą ceniłem sobie wielce. Nadróbmy szybciutko zaległości – oto filmy o najfajniejszych tytułach, jakie mi przychodzą do głowy.

Parę razy podchodziłem do filmu „Ostatnie dni disco” („Last Days Of Disco”), oczarowany obietnicą jaką składa ten tytuł. Spodziewać się można po nim jakiejś melancholijnej komedii obyczajowej, łączącej dekadencki nastrój odchodzącej dekady z campowym komizmem ówczesnej mody, coś jakby Klaus Nomi wykonywał cover „Y.M.C.A.”, coś jakby Kuba Wojewódzki nagle uświadomił sobie, że od parudziesięciu lat już nie jest dwudziestolatkiem i nie zanosi się, żeby kiedykolwiek jeszcze miał nim być.
Najdziwniejsze jest to, że ten film w zasadzie to wszystko ma, czy przynajmniej usilnie stara się mieć – to opowieść o grupie przyjaciół, którzy tak dobrze się bawili w dyskotece, że nie zauważyli że to wyszło z mody i trzeba dorosnąć i wejść w syf lat osiemdziesiątych. Tylko że wszystko to jest opowiedziane jakoś tak nieudolnie, trafiają się dłużyzny w porywach do koma pięć zanussiego, słowem reżyser nie spełnia obietnicy złożonej w tytule. No ale to ranking tytułów a nie filmów.

„Don’t Look Now” („Nie oglądaj się teraz”) Nicholasa Roega to na szczęście film dorównujący tytułowi. Pamiętam, że poszedłem na niego do kina Iluzjon w mrocznych latach osiemdziesiątych skuszony samym tytułem. Kurna, czy może być lepszy tytuł dla horroru? Ewokuje coś straszliwego, czającego się gdzieś za naszymi plecami – jeśli się obejrzysz, to już po tobie.
Film jest niezupełnie o tym, ale jest równie straszny. Nie zamierzam go tu spojlować ani słowem. Kto nie oglądał ten kiep i tyle. DVD kupiłem sobie jakiś czas temu z koszyka z przecenami za dychę w hipermarkecie.

„Sprawa dla początkującego kata” („Pripad pro zacinajiciho kata”) to kolejny film, na który poszedłem do kina dla samego tytułu – tym razem do kina Tęcza, zlikwidowanego przez niejakiego radnego Karskiego z PiS (moherkwaker oczywiście jest za to na mojej szitliście). W programie przekręcili tytuł i dali zamiast „kata” – „kota”. Co ciekawe, też w zasadzie by pasowało – tak jest drogi czytelniku, Twoja intuicyjna znajomość czeskiego Cię nie myli, napis na skrinszocie oznacza „wypożyczalnia kotów”.
Jak bardzo ten film był odjechany, niech świadczy o nim to, że zaczyna się od sceny w której główny bohater – normalny dwudziestowieczny Czech – potrącił swoim samochodem królika, który był ubrany jak człowiek i miał w kieszeni zegarek z dedykacją typu „Drogiemu Albertowi w podzięce za lata wiernej służby, książę Munodi”. Przy czym to akurat znajduje logiczne uzasadnienie (szalony cyrkowiec podarował wszystkim swoim tresowanym zwierzętom zegarki z dedykacją i wypuścił je na wolność), ale reszta była już surrealistyczną adaptacją trzeciej części podróży Guliwera.
Nie ma rankingu bez honorejblowych menszynów. Dorzucę serbski „Kiedy dorosnę będę Kangurem” („Kad porastem bicu Kengur”), na który też poszedłem tylko dla tytułu dwa lata temu na warszawskim festiwalu filmowym. To bardzo zabawna i strasznie smutna komedia o beznadziejnym życiu w beznadziejnym belgradzkim blokowisku. Tytułowy Kangur jest „miejscowym chłopakiem”, ktoremu udało się wyrwać i zrobić karierę piłkarza. Jeden z tych filmów, po którym człowiek wychodząc z kina zastanawia się, dlaczego nieudacznicy polscy filmowcy tak nie potrafią.
No i jeszcze „Into The Night” Landisa, które niedawno przewinęło się przez grupę sf-f. Polski tytuł „Ucieczka w noc” jakby nie ma tego pałera co oryginał, a to ze względu na brak odpowiednio dynamicznego przyimka. Film też znakomity, ale nie będę go tu streszczać, bo nie lubię blogów o długich notkach.

Rydzyk nie pojedzie A1

Zdaje się, że można już obliczyć ile kilometrów autostrad wybudują w Polsce kaczyści. Prawdopodobnie zbudują zakontraktowane już około 50 kilometrów A4 na odcinku Krzyżowa – przejście graniczne Jędrzychowice, które według planów ma być oddane we wrześniu 2008 (a że jak zwykle się pośliźnie, wstęgę przetnie już ktoś z lewicy, bo to po wyborach będzie). Można mieć nadzieję, że zaczną coś rozgrzebywać na odcinku A1 Sośnica-Gorzyczki. To będzie następne trzydzieści parę kilometrów. Aczkolwiek, żeby było śmieszniej, gotowa do rozpoczęcia budowy jest tylko połowa tego odcinka, nadająca się w praktyce tylko do realizacji teledysku covera „Road To Nowhere” Talking Heads, autostrada będzie się bowiem gwałtownie urywać w wiosce o nazwie Bełk (population 3358), praktycznie ślepo. Niestety, przygotowania do budowy następnego odcinka są w lesie, bo jeszcze nie wykupili nieruchomości.
Swoje urzędowanie premier Marcinkiewicz zaczął od sparaliżowania budowy odcinka A2 Nowy Tomyśl – granica, bo mu się nie podobała zbyt droga i korupcjogenna formuła koncesyjna. Z tego samego powodu rząd zwlekał z rozpoczęciem budowy najbardziej potrzebnego odcinka autostrady w Europie – Stryków – Konotopa, czyli podwarszawskiego odcinka A2.
Przez rok minister Polaczek szukał innej formuły budowy A2. Nie znalazł. Okazuje się, że nowe odcinki A2 będą budowane w starej formule. Rok został najwyczajniej w świecie zmarnowany i poszedł tradycyjnie w PiS-doo. A nie wiadomo, czy nie zmarnują następnych.
Okazuje się, że to im nie wystarcza i sparaliżować teraz chcą też budowę A1 z Torunia do Grudziądza pod pretekstem, że koncesjonariusz chce budować „za drogo”. „Za drogo”, czyli za 7,4 mln euro za kilometr. GDDKiA rzekomo to samo zrobi taniej.
Dlaczego rzekomo? Kto jechał zbudowaną przez GDDKiA A4 oraz zbudowaną przez koncesjonariusza A2 ten nie ma problemu ze wskazaniem różnicy. GDDKiA po prostu buduje łże-autostrady nie spełniające norm, bez pasów awaryjnych, bez telefonów SOS, bez punków obsługi podróżnych i tak dalej.
W taki sposób pozornie udaje się zbić cenę do ok. 5 mln euro za kilometr, ale to wszystko kreatywna księgowość, bo ktoś kiedyś w końcu i tak musi drogę podnieść do pełnego standardu i wybulić „zaoszczędzone” dwie bańki. Od koncesjonariusza pełnego standardu wymaga się już na starcie.
Podsumowując – kaczyści swoje niesławne rządy zamkną mniej więcej 65 kilometrami autostrady. Raczej pewne są te 50 km A4 do granicy oraz te piętnaście kilometrów „Road To Nowhere”, czyli Sośnica-Bełk. A2 i reszta A1 poszły się kochać.
Najobrzydliwsze jest to, że to pierwszy rząd w dziejach RP, który nie ma problemu z pozyskaniem pieniędzy na budowę dróg. Pol się miotał z rozpaczliwymi manewrami typu winiety, ale w końcu udało mu się zbudować solidny kawał A2. Polaczek ma do dyspozycji unijne fundusze pokrywające ponad 80% kosztów – a zamiast coś zbudować, woli marnować pieniądze podatnikow na bezsensowne procesy z koncesjonariuszem, na wygranie których państwo polskie ma takie same szanse jak w konflikcie z Eureko. Jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś niewulgarne słowa na określenie tej polityki, chętnie poznam propozycje, ja nie umiem wymyślić nic łagodniejszego od „banda debili”.

Jak przezyc atak prawicowego publicysty


Wracam do cyklu "co żem se w księgarni". Otóż kupiłem sobie książkę głęboko odwzierciedlającą moją ogólną podstawę życiową, czyli "The Worst Case Scenario Survival Handbook: Extreme Edition".
Zwykle zawsze nastawiam się na "najgorszy scenariusz". Wsiadając do samochodu zakładam, że może się coś wydarzyć, więc chociaż kupiłem najbezpieczniejszy i najbardziej bezawaryjny samochód w swojej klasie i tak staram się być przygotowany na wypadek i/lub awarię. Wsiadając do samolotu zakładam, że zginę w wypadku i przez większość lotu zastanawiam się, czy dadzą to na jedynkę (katastrofa z udziałem Polaka, to w końcu chyba powinni?)
Moja filozofia życiowa przeważnie się sprawdza. Niedawno miałem taką sytuację, że pilot już po starcie powiedział, że coś się zepsuło i wracamy na Heathrow. Jako czujny panikarz wiedziałem to już wcześniej, bo widziałem po przechyleniu samolotu i widoku za oknem, że latamy w kółko nad Londynem, ale uznałem, że skoro nad Londynem – to nie jest źle, bo jak będzie źle, to nam każą latać nad wodą i pozwolą włączyć komórki.
Moja sąsiadka wpadła jednak w kompletną panikę i dziwiła się, że ja się nie przejmuję, skoro w każdej chwili możemy zginąć. "Ja zawsze zakładam, że w każdej chwili mogę zginąć" – wyjaśniłem – "a teraz się martwię tym, że nas wsadzą do kijowego hotelu i obudzą jutro o szóstej rano". Oczywiście miałem rację, ale sąsiadka ciągle panikowała i prosiła, żebym nie przestawał nawijać, bo mój głos ją uspokaja. Nieopatrznie wyznała wcześniej, że pracuje w Microsoft Polska, więc przez godzinę jej mówiłem co myślę o Windowsach, aż nam pozwolili wylądować.
Książki z tej serii zawierają porady dla ludzi takich jak ja – co robić, gdy otworzysz kopertę z wąglikiem, gdy padasz ofiarą szalonego taksówkarza jak w teledysku "By The Way" RHCP, gdy na horyzoncie zobaczysz charakterystyczny słup dymu w kształcie grzyba, gdy pod wodą zaatakuje cię gigantyczna ośmiornica, gdy w twoją stronę pędzi stado słoni, gdy wysiądzie silnik helikoptera (tak jest! manewr autorotacji in 5 easy steps!), gdy zaatakuje cię wściekły goryl.
Sposób na goryla:
Sprawdź, czy jest naprawdę wściekły. Wściekły goryl wydaje donośne odłosy, tupie i uderza o ziemię. Jeśli cię po prostu łapie, może być tylko ciekawski. Najlepiej nie krzycz. Nie antagonizuj goryla. Daj mu się spokojnie obmacać i pokaź, że jesteś wyjątkowo nudnym obiektem.
Nawet jeśli atakuje, nie stawiaj oporu. Jeśli cię pochwycił, nie próbuj siłą się uwalniać czy odrywać jego palców. Nie ma takiej fizycznej możliwości, żeby ci się to udało, za to im bardziej go zantagonizujesz, tym wścieklej będzie atakować. Jeśli zachowasz pasywność, w końcu mu się znudzi i sobie pójdzie.
A sposób na szalonego taksówkarza? "Tell the cabbie you forgot your wallet. The ride should end immediately".

Pierwszy Emo Czwartej RP

Emo kid” to powiedzonko, które podłapałem w Usenecie od pewnego dyskutanta, którego podejrzewam o bycie Slow Bearem. To złośliwe określenie w anglojęzycznej blogosferze oznacza kogoś w typie rozszlochanej nastolatki, wypełniającymi swojego bloga notkami oskarżającymi świat o to, że jest podły i okrutny, bo nikt się nie troszczy o bezdomne kotki a w dodatku chłopak obiecał jej na Walentynki różowego ośmiogigowego iPoda nano ale okazało się, że w różowym dostępne są tylko czterogigówki więc jej kupił czarną ósemkę, która jest OHYDNA, buuu, nienawidzę mojego chłopaka a w dodatku dlaczego ludzkość nie chce dostrzec tego, że tylko wierność prawdziwym uczuciom może zapewnić pokój i, like, duchowe wyzwolenie?
Wśrod różnych twarzy Czwartej Rzeczpospolitej jest jedno wiecznie zasępione oblicze, budzące we mnie nieodmiennie ten sam komentarz – „cheer up, emo kid!”. Ach jak on cierpi. Najczęściej oczywiście z powodu Michnika, który z wszystkim mu się kojarzy, ale na szczęście Michnik już nie ma monopolu, bo kiedyś, w tej strasznej Polsce Michnika i Kiszczaka Emo Kid mógł się produkować tylko w gazetach sprzedających połowę tego co gazeta Michnika, a teraz – ha ha ha! – jest już do jego dyspozycji gazeta sprzedająca 50% (tego czego nie przemieli). Niestety, ten niewątpliwy sukces nie jest w stanie rozchmurzyć melancholijnego oblicza Emo Kida. Bo przecież choćby z rzeczpospolitej czwartej przeskoczyć prosto do szóstej, to nadal będzie podły, wredny świat, w którym ludzkość nie jest wierna prawdziwym uczuciom i nie jest w stanie osiągnąć, like, duchowego wyzwolenia.
Niech ktoś mu kupi iPoda czy pudełko czekoladek, bo ja już nie mogę patrzeć na jego cierpienie…

Cynizm mediow


Cykl notek blogowych pod tytułem „co żem se we Frisco w księgarni zanabył” rozpoczynam od koszmarnie zabawnego podręcznika „America. Teacher’s Edition. A Citizen’s Guide To Democracy Inaction” niezawodnego jak zawsze Jona Stewarta. Swoją działkę ma tu też równie niezawodny Stephen Colbert, przekazujący młodzieży swą głęboką wiedzę w zakresie medioznawstwa (popłakać się ze śmiechu można już od poradnika „Stephen Colbert’s Guide to Dressing and Expressing Like a TV Journalist”).
Jak zawsze w „The Daily Show”, sarkastyczny humor dotyka poważnych tematów. W rozdziale „The Media: Democracy’s Valiant Vulgarians” możemy znaleźć tabelę z wzorami pozwalającymi ustalić, na ile coś jest niusem („Determining Newsworthiness”).
I tak na przykład y = dochód rodziny * (śliczność porwanego dziecka / kolor skóry) ^ 2 + długość porwania * medialne obycie cierpiących rodziców ^ 3, gdzie y = antenowy czas w minutach. Co do informacji o tragicznej śmierci, mamy wygodny przelicznik liczy ofiar. 100.000 ofiar masakry w Kongo = 500 zatopionych Bangladeszan = 45 ofiar zamachu w Iraku = 12 ofiar zamachu w Europie = 1 zastrzelony Amerykanin.
Dokładnie tak to działa – masakra z 200 ofiarami w ludziach ma różną wagę w zależności od tego, czy miała miejsce w Polsce (żałobna szata) lub wśród ofiar byli Polacy (otwarcie jedynki), czy przynajmniej Amerykanie lub Europejczycy (drugi tekst na jedynce), a może chociaż lokalna azjatycka klasa średnia (otwarcie zagranicy z zajawką na jedynce) czy po prostu tubylcy gdzieś w głębi Afryki (trzyzdaniowa notka).
Można oczywiście sarkać na cynizm mediów, ale tak naprawdę wynika to z cynizmu odbiorców. Nikt tak naprawdę nie chce mediów traktujących wszystkie części świata sprawiedliwie – zresztą od kiedy Al Jazeera po angielsku jest dostępna w polskich kablówkach każdy może się sam przekonać o tym, że media pozbawione euroamerykańskiego przechyłu są w praktyce po prostu nudne. O zatonięciu promu na Wiśle przeczytamy z większym zainteresowaniem niż o zatonięciu promu na Limpopo, nawet jeśli na tym pierwszym nie zginie nikt a na tym drugim dwieście osób.
No chyba że Polacy albo jakiś znany sportowiec.

Kleska Michnika

Dawno nie napisałem niczego politycznie kontrowersyjnego, a że przez dłuższy czas zamierzam zapełniać bloga notkami zainspirowanymi przez świeżo nabyte w SF książki, to za jednym zamachem nadrobię zaległości i zrobię zapasy na przyszłość przy pomocy Najbardziej Kontrowersyjnego Tematu Polskiej Blogosfery jakim jest niewątpliwie Adam Michnik i jego wielka porażka.
Ziemkiewicz napisał ponoć 400 stron o tym, że Michnik jest już tak bardzo skończony, że nie ma sensu mu poświęcić choćby i słowa. Mimo to agenci reżimu zakrywają jego książkę w empikach kartonowymi Puchatkami oraz ręcznie usuwają z różnych baz danych. Nie czytałem jej, bo szkoda mi kasy na książkę o kimś, kto jest zupełnie skończony, zwłaszcza że da się o tym przeczytać za darmo teksty dużo krótsze.
Na przykład taki: „Zola oskarża, lud ruszył na Bastylię. I jak Bastylia w dniu szturmu była już tylko aresztem dla pospolitych rzezimieszków, tak red. Michnik ad 2006 to zaledwie wspomnienie dawnego king-makera. Ba, czy kiedykolwiek nim był? Wyniki wyborcze jego pupili wydają się przeczyć. Dzisiaj wsparcie ze strony Agory jest wręcz gwarancją porażki”.
Pomijając to, że autor wykazał się typowo prawicową znajomością historii (Zola opublikował „Oskarżam” dobre stulecie po zdobyciu Bastylii), urocza jest logika opisu klęski Michnika. Otóż poniósł on klęskę, bo już nie jest tak potężny jak kiedyś był. A w dodatku kiedyś też wcale nie był taki potężny, więc to klęska podwójna.
Nie dziwię się, że autorzy tacy jak Ziemkiewicz wolą takie rozumowanie rozwodnić na paręset stron – wtedy może nie będzie widać na pierwszy rzut oka, że to idiotyzm. Tak naprawdę oczywiście Michnik nigdy ani nie miał żadnej władzy ani nie chciał jej mieć. Wystarczało mu to, że z jego ideami liczy się pewna część społeczeństwa. Nigdy nie aspirował do tego, by liczyła się z nimi całość. Nie sądzę, by ucieszyła go nowina o tym, że jest życiowym autorytetem dla jakiegoś hajhitlującego skinheada z Młodzieży Wszechpolskiej czy złodziejaszka z „Samoobrony”.
Kierowana przez Michnika „Gazeta Wyborcza” nigdy nie miała monopolu na kreowanie opinii. Zawsze prawica miała jak nie „Express Wieczorny” to „Życie Wołka”. A że prawica te pisma zarzynała jedno po drugim, to już naprawdę nie nasza wina. Teraz też to nie my namawiamy zastępcę redaktora naczelnego „Dziennika” do ośmieszania się przez wypełnianie pisma pochlebnymi recenzjami własnego zbiorku cienkich opowiadań science-fiction.
Nie lubiłem hasła „Trzecia Rzeczpospolita” jeszcze kiedy podpierały się nim szajbnięte odłamy prawicy. Miałem żal do „Gazety” o to, że tam gdzie ja widziałem podeptanie ideału państwa świeckiego – w religii w szkołach, w restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej, w konkordacie, w dopisaniu Boga do konstytucji – tam „Gazeta” widziała „kompromis”.
Ale teraz właśnie w moich oczach Michnik wygrał. Teraz nawet ja jestem gotów bronić Trzeciej Rzeczpospolitej, nie dlatego że uważam ją za raj na ziemi, ale dlatego, że znacznie bardziej nie podoba mi się to, co symbolizują Kaczyński, Lepper i Giertych. Już wolę tamte kompromisy od moherowej klerykalizacji kraju.
Gdyby Michnik dwa lata temu powiedział, że Kaczyńscy są tak bardzo zaślepieni żądzą władzy, że zaproszą do rządu kryminalistów, gwałcicieli i skrajnych nacjonalistów, uznałbym to za przesadę, no bo to jednak stara żoliborska inteligencja, która ma jakieś zasady.
Dzisiaj Michnik może pokazać Giertycha czy Wierzejskiego i powiedzieć, że właśnie przed taką prawicą ostrzegał przez 17 lat. Może powiedzieć „a nie mówiłem?”, a nawet roześmiać się głosem ponurym. To triumf. Mało wesoły, ale nad Wisłą mamy tradycję triumfowania na smutno.

Now playing (17)

Powiedzmy sobie szczerze, podróże to koszmar. Samochód męczy, podroż lotnicza wiąże się z coraz bardziej upokarzającymi procedurami bezpieczeństwa, pociąg śmierdzi a na piechotkę męczą się nóżki. Ale to wszystko pikuś w porównaniu z tym, jak syfiasty może się okazać hotel. Nawet przy pieprzonych czterech czy pięciu gwiazdkach może się okazać, że minibar pracuje hałaśliwie a szampon w tych małych buteleczkach ma jakiś wkurzający aromat.
Oczywiście, wszystko to jest tylko głupim marudzeniem bo tak naprawdę, to zawsze mi się zaświecą oczy z radości gdy pojawi się pretekst do wyskoczenia gdzieś choćby na parę dni. Chociaż tego nienawidzę. Ten fascynujący paradoks podróżniczego sadomasochizmu najlepiej opisuje piosenka Louie Austena „One Night In Rio”, której od pewnego czasu zawsze w podróży słucham przynajmniej raz.
Bohater zaczyna od typowego marudzenia na drobiazgi. Najpierw nie podoba mu się marka samochodu, który zawozi go na nowojorskie lotnisko („a mit-su-bi-shi!”). Wkurza go też to, że leci klasą ekonomiczną z trzema płaczącymi niemowlętami a po czterech drinkach odmówili mu podawania następnych.
Na bohatera spadają kolejne ciosy. Linia lotnicza zgubiła mu bagaż a w dodatku okazuje się, że sprawa, dla której w ogóle leciał z Nowego Jorku do Berlina, stała się nieaktualna. W drodze powrotnej bohater chce pokazać sąsiadowi („friendly guy from Morocco or somewhere”) zdjęcie swojego jachtu i odkrywa, że zostawił w Berlinie portfel. „Nie mam gotówki, nie mam kart kredytowych, mam na sobie ten sam garnitur od czterech dni!”. Jakby tego było za mało, facet z Maroka czy skądś tam nagle wyskakuje z pistoletem i żąda, by pilot leciał do tytułowego Rio de Janeiro!
Wszystko to opowiada w tej piosence Louie Austen, austriacki piosenkarz, którego życiową pasją jest udawanie mistrzów muzyki do kotleta z Las Vegas, czyli tak zwanych fachowo croonerów. Najbardziej znanym polskim croonerem dla ubogich jest jak wiadomo Krzysztof Krawczyk, ale porównanie klasy obu artystów prowadzi do ponurego wniosku, że każdy kraj ma takiego Krawczyka na jakiego zasługuje.