Koryto

Felieton Ziemkiewicza w Newsweeku doprowadził mnie do bloga Zuzanny Falzmann i celnej obserwacji o polskich elitach przy korycie. Nie chodzi tu o koryto metaforyczne lecz kolokwialno-literalnie o wyżywienie na imprezach.
Uprawiam zupełnie inny typ dziennikarstwa, więc zwyczajów wyżywieniowych polskich VIP-ów nie obserwuję tak uważnie jak Zuzanna Falzmann, ale też mnie to kiedyś uderzyło. Zaproszono mnie raz na imprezę, na której pojawili się członkowie rządu i elit intelektualnych i sam doznałem osłupienia obserwując reakcję elit na odsłonięcie bufetu typu stół szwedzki.
To było niesamowite – po prostu się tratowali. Wielką przewagę nad pozostałymi miał pewien członek rządu tak wysoko postawiony, że jako jedyny przyszedł na imprezę z ochroniarzem z BOR. To dało mu przewagę nad pozostałymi – mógł nad głowami ciżby podawać borowcowi talerzyk ze śladami po jednym daniu i odebrać od niego czysty, by pałaszować następne. Gdyby ten sam manewr powtórzył ktokolwiek inny – musiałby odejść od bufetu, a wtedy już śmierć w oczach, umarł w butach, za nic nie dopchałby się z powrotem.
Obserwowałem to ze zdumieniem i fascynacją. Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym być głodny niż jeść w taki sposób – nawet nie dlatego, że jestem jakimś takim znowu wielce wyrafinowanym arbitrem dobrych manier, po prostu na widok tłumu z talerzykami dostaję ciężkiej obsesyjno-kompulsywnej neurozy, że jeszcze mnie ktoś ochlapie jakimś niespieralnym sosem. Ale przede wszystkim nie widziałem potrzeby, przecież widać było, że i tak dla wszystkich wystarczy.
I wystarczyło – kiedy wszyscy się już najedli, przy bufecie, wciąż jeszcze pełnym jedzenia, zrobiło się luźno. Pamiętam, że w końcu ja też coś wszamałem w doborowym towarzystwie tych, którzy woleli poczekać. Poza mną byli to m.in. pewien znany warszawski anarchista oraz ówczesny ambasador USA w Polsce. Z ambasadorem uciąłem sobie miłą pogaduszkę o Tomaszu Jeffersonie a ze znanym anarchistą o pięknych dawnych czasach, w których spotykaliśmy się na ulicznych protestach przeciwko zakazowi aborcji i tym podobnych.
Mam nadzieję, że napisałem tę notkę na tyle wieloznacznie, że nie da się z niej prosto odgadnąć kadencji owego rządu czy tożsamości ambasadora i anarchisty. Bo ja naprawdę nie chcę nikogo obgadywać, ale zastanawia mnie, skąd się bierze to zjawisko. Zuzanna Falzmann go nie próbuje objaśnić. Ziemkiewicz uderza w swoje tradycyjne wyjaśnianie genetyczne, które mnie nie przekonuje. Bo przecież najbardziej paradoksalne tu jest to, że wystarczyło poczekać głupie pół godziny i jeść już po ludzku. Więc o co tu chodzi?

Polityczna poprawnosc i jej szalenstwa

Bloody Rabbit niedawno wyśmiał tu kolejny przykład nadużywania przez prawicę pojęcia „polityczna poprawność”. Ostatnio zatopiłem się w lekturze uroczej publikacji Stewarta Ferrisa „The Essential English Swear Words”, a w niej przeczytałem o londyńskiej ulicy Gropecunt Lane, wzmianka o której z roku 1230 jest zarazem najstarszym historycznym świadectwem istnienia słowa „cunt”.
„A potem jakiś palant ją przemianował. Kolejny przykład szalejącej poprawności politycznej” – pisze Ferris.
W praktyce zawsze gdy przyglądamy się zjawisku politycznej poprawności bliżej, widzimy albo źle zrozumiany żart – albo coś wynikającego z elementarnego poczucia taktu i sprawiedliwości, jak w przykładzie Rabbita.
Pojęcie politycznej poprawności w obecnym znaczeniu wylansowała amerykańska prawica w latach 80. W jej wersji, lewica miała to pojęcie zaimportować z krajów komunistycznych. Skłonność do nabierania się na taką bzdurę jest dobrym świadectwem możliwości intelektualnych polskiej prawicy (czy ktoś z obecnych tu ludzi dość starych by pamiętać PRL, pamięta w ogóle coś w stylu "towarzysze, to jest politycznie poprawne"?). W rzeczywistości jest to zwrot używany w amerykańskim angielskim jeszcze od końca osiemnastego wieku.
Daliśmy się na to nabrać, bo żarty na temat politycznej poprawności były w USA bardzo en vogue na przełomie lat 80. i 90., a my byliśmy u zarania Trzeciej Rzplitej gotowi łyknąć dowolną bzdurę, która brzmiała odpowiednio antykomunistycznie. To dotyczyło zresztą nawet „Gazety”, w której sympatyzujące z konserwatystami korespondencje z USA pisał wtedy Jacek Kalabiński.
W efekcie satyryczne materiały takie jak „słownik politycznej poprawności” czy „politycznie poprawne bajki” traktowano u nas na serio. I traktuje się nadal, aczkolwiek już tylko w co bardziej patologicznych przypadkach. Na użytek przypadków patologicznych dodam więc, że Ferris we wstępie do swojej książki żartuje.
Chciałbym, żeby mój blog pełnił funkcję edukacyjną, więc na koniec przykładowa pozycja ze słownika Ferrisa – już nie przetłumaczona:
„Jesus Christ”.
Definition: 1. Exclamation of shock at the size of someone’s jugs. 2. Essene-Judaic prophet born around the time of Christ who invented Christmas.
Usage:
„Jesus Christ!” – I’ve never seen jugs large enough to have their own gravitational pull before.
„Jesus H. Christ!” – what did you hit me for? I was only looking at them, for Christ sake!

Kup pan ksiestwo


Sealandia jest na sprzedaż! To ekscytująca wiadomość dla każdego, kto się interesuje eksklawami, mikropaństwami, wolnymi miastami i wszelkiego rodzaju dziwnymi miejscami na mapie. Ja się interesuję bardzo, bo od dziecka dręczy mnie podejrzenie, że państwo to nie jest wcale taki znowu genialny wynalazek, jak to się wydawało wynajdującym go starożytnym Egipcjanom. Znaczy, mieli oczywiście rację, że istnienie państwa upraszcza podstawowe zadania takie jak nawadnianie pól, ale jednak dalsze parę tysięcy lat eksploatacji tego wynalazku dostarczyło wielu dowodów na to, że ma on też przykre skutki uboczne.
Przypuszczam, że na moją głęboką nieufność do tej instytucji wpływ wywarła edukacja patriotyczna, którą PRL prowadził w stylu dokładnie takim jaki obecnie postuluje Roman Giertych – czyli przez nieustanne zanudzanie uczniów opowieściami o przegranych wojnach, powstaniach i martyrologii ogólnej, które to wywołało we mnie pragnienie unikania bliższych afiliacji z instytucją, która tak kiepsko dba o interesy swoich klientów. Gdyby Polska była liniami lotniczymi, z takim rekordem katastrof nie byłaby wpuszczana na żadne porządne lotnisko.
Sealandię założono na jednej z wojskowych platform wybudowanych podczas drugiej światówki do ochrony ujścia Tamizy. Porzucono je w latach 50., ale w latach 60. zaczęły mieć drugie życie podczas szału na pirackie radiostacje (BBC miało wtedy oficjalny monopol na audycje radiowe na Wyspach Brytyjskich, ale nadawało wyłącznie jakieś łodiridi-ucha, kiedy wszyscy chcieli słuchać rokendrola).
Major Paddy Roy Bates był didżejem jednej z pirackich rozgłośni. Kiedy ich era dobiegała końca (BBC w 1967 roku uruchomiło kanał Radio 1, zapraszając do niego legendarnych pirackich didżejów takich jak śp John Peel), Bates ogłosił jedną z platform księstwem Sealandii.
W odróżnieniu od większości przedsięwzięć tego typu, księstwo Sealandii okazało się względnie trwałym tworem. Bates skutecznie odpierał intruzów, procesował się z rządami Wielkiej Brytanii, USA i Niemiec o uznanie niepodległości swojego mikropaństwa i umieszczanie reprezentacji Sealandii w imprezach sportowych typu „mistrzostwa minigolfa”.
Największym problemem było wymyślenie jakiejś formy działalności gospodarczej, od kiedy pirackie radiostacje straciły rację bytu. Dobry pomysł miał dopiero syn Roya, książę Michael, władający Sealandią od 1999 roku – podłączył księstwo do internetu i w 2000 ruszyła firma HavenCo, oferująca bezpieczne składowanie danych poza jakąkolwiek jurysdykcją – czyli stare marzenie cypherpunków, na cześć którego Pierwsze Pióro Linuksiarzy, Neal Stephenson trzasnął swego czasu przynudziastą powieść.
Firma nawet naprawdę ruszyła i w czasach DMCA to jest biznes, który ma przed sobą przyszłości (o ile oczywiście Układ na to pozwoli). Ale właśnie kiedy wszystko zaczęło się jakoś kręcić, pożar latem 2006 zniszczył kawał Sealandii. Koszt remontu szacowany jest na ćwierć miliona funtów. Batesowie ani nie mają skąd wziąć takiej sumy, ani nie uśmiecha im się mieszkanie w ruinach. Zapewne dlatego cichaczem zaoferowali platformę w hiszpańskiej agencji nieruchomości specjalizującej się w obrocie całymi wyspami.
Tylko że jak już się kliknie na ofertę agencji, Sealandia wygląda mało atrakcyjnie – kurczę, za głupie półtora megajurou można sobie zafundować siedemsethektarową wyspę z trzema kilometrami plaży u wybrzeży Chile! Hmmmm…

Prostowane banany z Unii

Sylwestrowe pogaduszki przypomniały mi o kolejnej legendzie miejskiej do rozwalenia przez kapitana wobloksa. Pewien mój znajomy przytoczył anegdotę o niemieckiej bezrobotnej, którą urząd pracy ukarał odebraniem zasiłku za odmowę podjęcia pracy w agencji towarzyskiej. Myślałem, że to wyszukany żart w stylu „a wiecie, że Kubusia Puchatka zakrywają w empiku wielkim kartonowym Ziemkiewiczem”, ale okazało się, że kolega mówił absolutnie sero.
Zawsze gdy się z czymś takim zetknę, załamuję ręce nad brakiem edukacji medialnej w naszym kraju. Podstawową takowej powinna być zasada „too good to be true”. Im ciekawszy mem tym silniejszą ma propagację (tym większe szanse, że zacytują go wszelakie agencje, portale i audycje radiowe). I właśnie tym bardziej nieufnie należy do niego podchodzić.
W tym przypadku źródłem mema była niejaka Clare Chapman, która wyprodukowała fałszywy artykuł dla Daily Telegraph. Jako gazeta konserwatywna, Telegraph ma ogromną ssawkę na wyszukiwanie „prostowanych bananów”, czyli wyssanych z palca „ciekawostek” o Unii Europejskich. Zapewne dlatego w ogóle to wydrukowali.
Badacze legend miejskich ustalili, że koleżanka Chapan pomysł zerżnęła z satyry w TAZ (tak, to ci sami od szanownej mamuśki!), w której podobny scenariusz rozpatrywano hipotetycznie. Następnie metodą znaną w mediach jako „Axel jump” wyssała sobie z palucha jakieś ubarwiające postacie typu „Tatiana Ulyanova, who owns a brothel in central Berlin” i ściema poszła w świat.
I to by było na tyle w moim pierwszym poście in de jer tu tauzend moherkwaking sewen. Wypadałoby złożyć z tej okazji wszystkim odwiedzającym życzenia. Kochani! Daliśmy sobie radę z dwa tysiące szóstym, to dwa tysiące siódmemu też nakopiemy do rzyci!

Najgorszy rym w dziejach

Święta z natury rzeczy skłaniają do refleksji nad problemami zasadniczej wagi egzystencjalnej. Zadumałem ci ja się nad najgorszym rymem w dziejach poezji – rymem „fire/desire”.
Jego wadą jest oczywiście nie to, że sam w sobie jest zły. Przeciwnie, jest bardzo dobry. Wręcz idealny. Sam się po prostu nasuwa. No ale właśnie problem w tym, że nasunął się już gazylionom tekściarzy, zachwyconych tym, jaki to właśnie wymyślili oryginalny chwyt ałtystyczny.
Słuchając piosenki o miłości po usłyszeniu deklaracji wokalisty, że berninguje go dizajer, zwykle mruczę sobie pod nosem „no i ciekawe z czym to teraz bucu zrymujesz?”. I w 99 przypadkach na sto moje smutne przypuszczenie się potwierdza – wokalista zaraz precyzuje, że wspomniany dizajer berninguje go mianowicie niczym fajer.
Dizajerujące fajerki należą do tradycji festiwalu Eurowizji – jak wiadomo, w każdej edycji musi się pojawić przynajmniej jedna piosenka wykorzystująca ten rym (w dodatku często w towarzystwie porównywalnie oblechowego „kiss”/”miss”). Nie można się jednak pocieszać, że to wyłączna domena eurowizyjnych szmirusów. Niestety, winowajcy są też wśród wykonawców skądinąd ambitnych.
Wystarczy, że jedno z podejrzanych słów pojawi się w tytule. Portishead ma ładną piosenkę „It’s A Fire”, ale już w trzecim wersie podmiot liryczny wyjaśnia nam, że tytułowy ogień to „żądza zbawienia”. Też na dizajera zaledwie do trzeciego wersu musimy czekać słuchając „Sleep Now In The Fire” Rage Against The Machine.
Trzeci wers? Na litość boską, toż to poziom jakiegoś sziteksowego Bruce’a Springsteena („I’m On Fire”). U2 w „Desire” i Johnny Cash w „Ring Of Fire” mieli przynajmniej dość klasy by poczekać do czwartego.
Stąd rozstrzygający argument w odwiecznym sporze „Jim Morrison – geniusz czy grafoman”. Zgoda, te wszystkie brednie o jaszczurkach nie miały zbyt wiele sensu, ale jednak prawdziwy grafoman nie powstrzyma się przed rymem częstochowskim. Tymczasem Jim w „Light My Fire” zrymował z tytułowym ogniem bardzo różne rzeczy – na litość boską, nawet jakieś pieprzone torfowisko! („no time to wallow in the mire”) – ale akurat nie pożądanie. Chociaż piosenka traktuje właśnie o nim.
W paręnaście lat po Jimie odwrotny zabieg wykonał szwajcarski duet Yello otwierając płytę „Stella” piosenką „Desire” – w której z kolei nie pada słowo „fire”, chociaż tekst cały czas krąży wokół tematyki ognisto-płomieniowej („The sun blowing the moon away/Lights me up for one more day”; zanotować to sobie do przyszłego rankingu najlepszych początkowych wersów). Yello uwielbiam za dużo innych rzeczy, ale już to wystarczy by mieć do nich maksymalny szacun.

Antypolskie kłamstwa Wybiórczej

I znowu Układ sterowany przez cywilizację śmierci oraz służby specjalne wiadomych państw wylał wiadomą wodę na określone kręgi nieprzypadkowych młynów, kłamliwie pisząc, że autostrada A1 urwie się przed końcem. Co za nieobiektywnie kontrowersyjny relatywizm! Przecież tak naprawdę to się nie urwie przed końcem, bo w ogóle nie będzie miała początku, końca a i ze środkiem, prawdę mówiąc, będzie raczej krucho. Nie będzie się więc co miało urywać.
Za gdańską końcówkę autostrady odpowiada nieudacznik z LPR, ale resztę przecież równo zarżną nieudacznicy z PiS. Ministrowi Polaczkowi na szczęście nie udało się powstrzymać budowy odcinka Rusocin-Nowe Marzy rozpoczętej jeszcze przez rząd Belki – chociaż próbował, oj próbował. Udało mu się jednak sparaliżować dalszą rozbudowę tej autostrady, więc nawet w 2010 roku z Torunia do Gdańska nią nie pojedzie padre direttore, bo A1 nadal będzie wtedy łączyć dwie metropolie, Grudziądz z Tczewem. Nie wspomnę tu już oczywiście o totalnym zarżnięciu dalszej budowy A2 – co nam zbudowali Gierek, Miller i Belka to zostało, ale rząd PiS nie chce jej rozbudować ani w stronę niemieckiej granicy ani w stronę Warszawy. No bo jak to tak, żeby ktoś na autostradzie zarabiał? Nie godzi się zarabiać w katolickim kraju.
Wielkim sukcesem rządu jest przynajmniej realna szansa na ukończenie budowy A4, żeby wreszcie sięgała granicy. Zważywszy jednak, że to tylko dokończenie budowy, którą rozpoczął inny rząd, też zresztą bardzo narodowy (w polu jeszcze stoją kikuty blisko 70-letnich przęseł pod wiadukty), średni to sukces. Najwyżej Wiechecki z Wierzejskim mogą z tej okazji wykonać starorzymskie pozdrowienie albo zamówić piwo.

Antykomunistyczna szajba pod choinke


Fajny x-mas special na boingboingu – wyciągnęli sprawę doszukiwania się przez FBI komunistycznej propagandy w filmie Franka Capry „It’s a Wonderful Life”. Sprawa jest stara, bo wyszła na jaw po 50 latach – czyli w roku 1997. Ale film często powtarzany jest w Święta, więc temat jak znalazł na teraz.
Film opowiada o uczciwym biznesmenie, którego szlachetna postawa doprowadziła do katastrofy. Grozi mu bankructwo i więzienie. Bohater (James Stewart) staje na moście chcąc cisnąć się w lodowate odmęty rzeki. No ale na szczęście anioł pokazuje mu, jak okropny byłby świat, gdyby głównego bohatera na nim zabrakło, tym samym przekazując jemu (i widzom) budujący przekaz – że życie każdego człowieka jest wyrąbiście ważne.
W 1947 roku FBI pomagało swoim fumflom z Komisji ds Działalności Antyamerykańskiej gromadzić dossier na temat komunistycznej infiltracji w Hollywood i jakiś amerykański Lesiak wypocił wtedy memorandum na temat komunistycznej propagandy w „It’s a Wonderful Life”.
„Ten film to oczywista próba podważenia zaufania do bankierów poprzed obsadzenie Lionela Barrymore’a jako bezlitośnie chciwego kutwy, aby stał się najbardziej znienawidzoną postacią w filmie. Zgodnie z naszymi źródłami, to typowa komunistyczna sztuczka”.
Oczywiście, dzisiaj możemy się śmiać z takich tekstów – tak jak choćby z bełkotu produkowanego przez Lesiaka właśnie. Ale wtedy w USA ludziom niszczono życie na podstawie takich właśnie wypocin. Po tej stronie Żelaznej Kurtyny na podstawie takich wypocin ludzi zabijano, ale same wypociny wyglądały z grubsza tak samo. Jak by to ujął pewien słynący z sarkastycznego poczucia humoru niemiecki filozof, Lesiaker aller Laender, vereinigt Euch!
Prywatnie zaś jako postmodernsitycznie postsarkastyczny postkrytyk najbardziej lubię parodię rzeczonego filmu, czyli „It’s A Miserable Life” z Beavisem i Butt-Headem, w którym anioł zaczepia Butt-Heada na moście namawiając go do popełnienia samobójstwa przez pokazanie mu, jak piękny byłby świat bez niego. Ciekawe, jakiej propagandy doszukałby się w tym jakiś Lesiak naszych czasów?

Merry Potlatch! 5

W tę najmroczniejszą noc roku pozwolę sobie złożyć wszystkim blogowiczom życzenia ustami mojego osobistego role-modela jako ojca rodziny, czyli Clarka Griswolda. Ktoś wrzucił do Youtube filmik mający zawierać wszystkie najzabawniejsze sceny z filmu „National Lampoon’s Christmas Vacation”. Skiepścił sprawę, bo nie ma tu mojego ulubionego dialogu Clarka z jego ojcem (Clark: „Our holidays were always such a mess. How did you get through it”? Clark Sr.: „I had a lot of help from Jack Daniels”). No ale nie będę marudził w taki dzień. Za to wychodząc naprzeciw innym marudzącym, postanowiłem na Święta przemówić ludzkim głosem. Znaczy się, zmienić kolorystykę bloga. W pierwszy czy drugi dzień Świąt, zrobię z powrotem tak jak było, bo mi się jednak bardziej podobało. A tak poza tym to najlepszego!

Currently playing (16)

Z Pink Floyd mam podobny problem, o jakim niedawno pisałem przy okazji zachwytów nad Muse. Dalej w zasadzie uważam, że to dobra muzyka, ale nie dosyć, że czuję się na nią po prostu za stary to jeszcze na dodatek znam ją praktycznie na pamięć. Bardzo lubię więc takie uwspółcześnione wersje jak „Dub Side Of The Moon” – reggae’owy megacover „Ciemnej strony księżyca” albo „Wish You Were Here” niejakiego Wyclefa.
Jak słusznie zauważa w swoim hiphopowym monologu sam Wyclef, to nie jest taki sobie po prostu cover. Dla autora „Wish You Were Here” to wspomnienie lat młodości, która – jak to młodość – była raczej kijowa, ale jednak była młodością.
Wlazłem sobie właśnie na Połoninę Wetlińską. Bieszczady są już kompletnie zaśnieżone i wyludnione. Schronisko na połoninie, znane powszechnie jako „Chatka Puchatka”, kojarzy mi się właśnie z Pink Floyd i moją kijową młodością. Spałem tutaj w drugiej czy trzeciej klasie liceum w ramach górskich rajdów organizowanych przez polonistę.
Jak to w górskim schronisku połowy lat 80., atmosfera była wtedy ekstremalnie flanelowa. Poza nami w schronisku nocowali wtedy też jacyś dorośli faceci. Jeden z nich sięgnął po gitarę. Obawiałem się, że zaraz zabrzmi „Majster Bieda” ale ku mojemu zdumieniu rozległy się właśnie pierwsze dźwięki „Wish You Were Here”. Właściwe nuty na właściwym miejscu.
Zostało mi z tego wieczoru bardzo miłe wspomnienie, na cześć którego zapodałem sobie teraz w schronisku wszystko co miałem na iPodzie pod tym tytułem – wersję oryginalną, wersję Wyclefa i jeszcze trance’owy remiks z butlega, którego znalazłem w antykwariacie w Wiedniu.
Jak sama nazwa wskazuje, „Wish You Were Here” to piosenka o nostalgii. Odstaje od reszty albumu, który zawdzięcza jej tytuł. Rysiek Wright właśnie niedawno strzelił sobie był minimooga i słychać, że bawi się nim jak dziecko nową zabaweczką. Nagle jednak elektroniczna muzyka znika – słyszymy odgłos taki, jakby ktoś zmienił kanał w radiu.
W radiu zaczyna grać staroświecka gitara, do której ktoś na pierwszym planie dołącza z własną gitarą akustyczną – a nie jest to instrument, po który Pink Floyd sięgał szczególnie często. Gdy piosenka się skończy, gitara zaniknie, jakby porwana przez wiatr – sztucznie generowany przez Ryśka na jego nowiutkim moogu i z syntetycznej zawiei wyłania się kolejna część suity o szalonym diamencie.
Dla Floydów „Wish You Were Here” było wspomnieniem czasów współpracy z Sydem Barrettem. Dla Wyclefa czasów, gdy słuchał z bratem rocka. Dla mnie wspomnieniem czasów, gdy latałem po górach z plecakiem ze stelażem. Wzniosłem szlanką herbaty z rumem toast za wszystkich, którzy coś wspominają. I polazłem dalej w zawieję.

Seks, przemoc i wartosci rodzinne

W rządzie Buzka był niejaki minister Kapera – pełnił funkcję pełnomocnika rządu do spraw rodziny. Poglądy miał tak skrajne, że nawet na tle dzisiejszych kaczystów wyglądał na oszołoma. Opowiadał się za totalnym zakazem aborcji bez żadnych wyjątków (zasłynął wywiadem, w którym stanowczym „niech rodzi” skomentował hipotetyczny przypadek zgwałconej dwunastolatki). Homofobię miał na poziomie Wierzejskiego. W sumie, kto pamięta rząd Buzka, tego nie zaskoczą żadne ekscesy kaczyzmu.
Znakomity jak zawsze felieton Kingi Dunin przypomniał mi tamtego ministra. Dunin kpi w nim z prawicy, która chce „wzmacniać małżeństwo” przy pomocy najrozmaitszych zakazów i przymusów. Tak jakby małżeństwu zagrażała akurat pornografia czy parada równości. Ciekaw jestem jak oni to sobie wyobrażają w praktyce? Że ktoś zobaczy panienkę z pornola i z wrażenia ogłosi „Miećka, rozwodzę się”?
Z ministrem Kaperą miałem możliwość polemicznie ściąć się w jakimś programie radiowym. Nie pamiętam w jakiej stacji – po prostu zadzwonili i zapytali, czy mam ochotę na udział w dyskusji pod tytułem „współczesna kultura masowa i zagrożenia dla rodziny”. Oczywiście, miałem.
Kapera zaczął od spiczu zawierającego typowe prawicowe ple-ple: że pornografia, że przemoc, że brak promowania pozytywnych wzorców czyli pokazywania szczęśliwych rodzin. Miałem wtedy za sobą ciężką noc, więc nie chciało mi się bawić w żadną dyplomację. Odpaliłem szczerze, mniej więcej w takich słowach:
„Panie ministrze, opowiem panu coś o szczęśliwych rodzinach i kulturze masowej. Mam za sobą zarwaną noc, bo mam dwójkę dzieci [trzecie było wtedy dopiero w planach], oba się czymś zatruły, jednemu tej nocy ciągle leciało górą a drugiemu dołem, więc spędziłem tę noc głownie latając ze szmatami, wiadrem i brudnymi prześcieradłami. I jako szczęśliwy ojciec zapewniam pana, że ostatnie co by mnie teraz mogło wzmocnić to film o innym szczęśliwym ojcu. Z przyjemnością natomiast obejrzę kolejny odcinek serialu o parze agentów FBI na tropie kosmitów i cieszę się, że przynajmniej jeszcze tyle mi wolno”.
Na te dictum minister Kapera odłożył słuchawkę, dzięki czemu miałem w tej dyskusji nie tylko ostatnie słowo ale wręcz ostatni kwadrans. Który z lubością poświęciłem prezentacji własnej wizji tego, czego rodzina oczekuje po kulturze masowej.
Relaksu, na ten przykład.