Ostatnia powieść o socjalizmie

Niniejsza notka to jakby synteza dwóch poprzednich. Legenda o zamrożonym Disneyu przypomniała mi o powieści dla młodzieży „Synteza” Macieja Wojtyszko, w której w świetlanej przyszłości roku 2059 naukowcy wskrzeszają dwie osoby zahibernowane w roku 1979: polskiego nastolatka Marka Torlewskiego i latynoskiego dyktatora Muantę Portale y Grazia.
Marka zamrożono w stanie śmierci klinicznej ze względu na wrodzoną nieuleczalną wadę serca. Sędziwy Muanta chciał sobie po prostu przedłużyć życie, a do ciekłego azotu trafił tuż przed tym jak jego reżim został obalony przez partyzantów pod wodzą niejakiego Raula Zermeno.
Za życia Muanta był „osobistym znajomym tak znanych i osławionych faszystowskich kreatur jak Franco, Pinochet, ba nawet Hitler” – to tak a propos przedostatniej notki. Na podstawie nielicznych podanych w powieści geograficznych szczegółów można umieścić jego kraj w okolicach Nikaragui, co sugerowałoby że pierwowzorem Muanty był obalony właśnie w 1979 roku Anastasio Somoza Debayle, a Raula Zermeno – Daniel Ortega (który nawiasem mówiąc niedawno temu wygrał wybory – congratulacion!).
Zdaje się, że "Synteza" to ostatnia polska książka science-fiction przedstawiająca optymistyczną wizję przyszłości socjalizmu. Wydano ją w 1978 roku Mniej więcej w tym samym czasie Edmund Wnuk-Lipiński pisał „Wir pamięci”, powieść której akcja w pierwotnej wersji rozgrywała się w PRL przyszłości, no ale ta wizja nie jest już wcale optymistyczna.
Futurystyczny PRL w tej książce to dyktatura zapewniająca wprawdzie życie na znośnym poziomie, ale właśnie dzięki temu bardziej upiorna, bo zabijająca w ludziach nawet chęć buntu (powieść w końcu ukazała się w roku 1979 za cenę zamienienia polskich nazwisk na kosmopolityczne „Ira”, „Marten” i „Webb” oraz nazwy państwa na „Apostezjon”).
W latach 80. nawet pisarze science-fiction nie byli w stanie wymyślić żadnej przyszłości dla tego ustroju – choćby i pesymistycznej. Dominowała najwyżej wizja wielkiej wojny atomowej jak w przeboju polskiej science-fiction roku 1985 – „Głowa Kasandry” Baranieckiego. W tym samym roku ukazało się drugie i ostatnie wydanie „Syntezy”.

Zamrozony Walt Disney

40 lat temu zmarł Walt Disney, a więc wypadałoby chyba zająć się kolejną legendą miejską z nieocenionego serwisu snopes.com. Wszyscy oczywiście słyszeliśmy, że Disney kazał zamrozić swoje ciało licząc na to, że kiedyś go odmrożą i wyleczą jego raka płuc (Disney zmarł śmiercią palacza).
Jak zwykle nie da się ustalić źródeł tej legendy. Po raz pierwszy na papierze pojawiła się w 1969 roku we Francji w tygodniku „Ici Paris”, ale sama plotka musiała już wcześniej istnieć w środowisku zbliżonym do Disneya.
Ta legenda miała jednak wyjątkowo solidne podstawy. Faktycznie w roku śmierci Walta Disneya zaczęły działać w USA komercyjne i niekomercyjne instytucje propagujące ideę zamrażania ludzi w stanie śpiączki w nadziei na wyleczenie w przyszłości. Pierwszym zamrożonym był 73-letni psycholog James Bedford, którego ciało podobno do dzisiaj zachowało się w świetnym stanie. Poddano go zabiegowi 12 stycznia 1967 roku, a stosunkowo krótko po śmierci Disneya.
Bedford miał szczęście, bowiem większość ciał początkowych ochotników do eksperymentu nie dotrwała do dzisiejszych czasów. Zajmujące się tym instytucje były niedbale zarządzane i miały kłopoty finansowe, w rezultacie szereg „sarkofagów” rozmroziło się.
Dziś najbardziej znaną firmą oferującą nadzieję na życie po życiu jest amerykański Alcor, z usług którego skorzystał znany (podobno) bejsbolista Ted Williams. Alcor ma dziś 74 „pacjentów” z czego znaczna część to tak zwani „neuros”, którym zamrożono tylko mózg dla obniżenia kosztów. Brzmi to oczywiście makabrycznie ale ma taki przewrotny sens, że jeśli kiedyś lekarze będą w ogóle mogli ożywić zamrożonego człowieka – to wsadzenie mózgu do syntetycznego ciała będzie już wtedy pestką.
Żeby w ogóle myśleć o korzystaniu z takich ofert, trzeba mieszkać na tyle blisko jakiegoś instytutu zajmującego się krioniką (tak to się ładnie nazywa), żeby wyzionąć ducha pod jego kontrolą. Mieszkamy za daleko od Arizony by korzystać z usług Alcoru, ale na szczęście od zeszłego roku taka firma działa już w Rosji.
W sumie ze mnie jednak straszny rusofob. Myśl o chirurgicznym wypreparowaniu mózgu i zamrażaniu go w ciekłym azocie budzi we mnie typowe obojętne „whatever, dude”. Ale żeby spoczywać potem ileś tam lat w naczyniu oznakowanym cyrylicą a na koniec dostać ciało marki sintieticzieskoje tielesnoje ustrojstwo? Brrr, teraz dopiero poczułem dreszce.

Currently playing (15)


Pierwszym filmem Larsa von Triera jaki zobaczyłem był teledysk do piosenki „Bakerman” duńskiego duetu Laid Back. Z całym jej bezsensownym tekstem o piekarzu piekącym chlebek (i intrygującym „sagabona kunjani wena”), to i tak był jeden z najfajniejszych utworów roku 1990. Mam przykre wrażenie, że jeśli kiedyś wreszcie powstanie Film O Upadku Komunizmu, to będzie mu towarzyszyć straszliwie syfiasty soundtrack. 2 Unlimited, anyone?
Teledysk formalnie jest równie prosty a jednak intrygujący – przedstawia członków zespołu wykonujących opóźniony skok ze spadochronem, w powietrzu udających wykonywanie utworu. Talk about air-guitar!
Trudno jest mi czasem wytłumaczyć moje zamiłowanie do duńskich filmowców-dogmatyków. Tak w ogóle to przecież jak wiadomo ideałem kina jest dla mnie coś o piersiastych wojowniczkach cyber-jedi-quidditch-fu, napierniczających z blasterów do Złego Megabadziewodroner’ghha. Ale jednak jednocześnie uwielbiam niskobudżetowe komedie o grupie uczestników kursu włoskiego dla początkujących i takie tam.
Sekret chyba tkwi właśnie w tym, że duńscy filmowcy nie są jakaś dziwaczną sektą wrogów wszelkiej komercji. Kiedy potrzebują kasy, nie szlochają „podatniku, dotuj!”, tylko kręcą jakiś teledysk czy reklamę. Wyobrażacie sobie Andrzeja Wajdę kręcącego reklamę piwa? No właśnie. A Lone Scherfig kręcącą reklamę Carlsberga nie muszę sobie nawet wyobrażać. Nie znam duńskiego, ale Madsa Mikkelsena serwującego piwo to ja mógłbym oglądać zapętlonego w kółko.
„Bakerman”, jak wiadomo, wrócił dzisiaj na listy przebojów w tanecznym remiksie Shauna Bakera. Jako osoba o trywialnym guście, zamierzam to zapodać w Sylwestra. Na pohybel Złemu Megabadziewodroner’ghowi!

Pinochet vs Jaruzelski

Od dawna już myślałem o uruchomieniu na blogu cyklu "celebrity deathmatch". Śmierć chilijskiego dyktatora stała się w końcu inspiracją. Lejdis end dżentelmen, oto dziś pierwsza walka: generał Pinochet kontra generał Jaruzelski! Let’s get ready to rumble!

1. Oddanie władzy:
PINOCHET: Oddał władzę pokojowo
JARUZELSKI: Oddał władzę pokojowo

2. Uzasadnienie zamachu:
PINOCHET: Jak się nie zamachnę, wejdą tu Sowieci
JARUZELSKI: Jak się nie zamachnę, wejdą tu Sowieci

3. Wolny rynek:
PINOCHET: Wprowadził reformy wolnorynkowe na początku
JARUZELSKI: Wprowadził reformy wolnorynkowe na końcu

4. Styl:
PINOCHET: Dizajnerskie okulary przeciwsłoneczne
JARUZELSKI: Nieatrakcyjne okulary przeciwsłoneczne

5. Ofiary zamachu:
PINOCHET: Około 3000
JARUZELSKI: Około 100

6. Etyka:
PINOCHET: 27 brudnych megabaksów na zagranicznych kontach
JARUZELSKI: Zero osobistych korzyści

Walka początkowo była wyrównana – w dwóch konkurencjach obaj zawodnicy wypadli ex aequo. W trzeciej konkurencji jednak generał Pinochet walnął generała Jaruzelskiego w głowę ciężkim tomiskiem „dzieł zebranych” Miltona Friedmana. Ciosu nie udało się sparować oprawionym w ramki zdjęciem ministra Wilczka. Potem zawodnik chilijski wyprowadził celny cios ultramegakulerskimi okularami przeciwsłonecznymi, trafiając w najsłabszy punkt wojsk Układu Warszawskiego – nieciekawe umundurowanie.
Jednak kontratak zawodnika polskiego – raportem „Komisji Prawdy i Pojednania” na temat liczby ofiar śmiertelnych chilijskiej dyktatury – przyniósł zwycięstwo w punktacji trzydzieści do jednego. Po tym udanym ciosie nadszedł czas na coup de grace – akta sprawy zagranicznych kont rodziny Pinocheta, na które trafiały pieniądze z łapóweczek i nielegalnego handlu bronią. Obrońca Prawdy, Wiary i Grabieży legł na deskach, do których jego lepkie paluszki przylepiły się po raz ostatni.

To ten skorumpowany polityk!

Dzisiejszy ranking będzie trochę plagiatem, bo w całości oprę go o jedną książkę, za to rewelacyjną. To przewodnik po aktorach charakterystycznych „Hey! It’s That Guy!”, pamiątka po nieistniejącym już chyba serwisie fametracker.com.
Książka podzielona jest na rozdziały takie jak „armia”, „szpital”, „sąd” czy „przedmieścia” i poświęcona jest aktorom obsadzanym najczęściej w stereotypowych rolach „oślizgłego prawnika” czy „skorumpowanego doradcy prezydenta”.
Kocham tę książkę już za sam język, jakim jej autorzy piszą o kulturze masowej. Oto fragmenty wstępu do rozdziału „Armia”:
„Baaaaa… czność! Jesteś teraz w armii. Najpierw zgnoi cię niestrudzony sierżant od musztry. Jeśli to przeżyjesz, niewątpliwie przydzielą cię na jakiś zapomniany odcinek, gdzie twój twardy lecz szlachetny dowódca zawsze będzie musiał ulec rozkazom aroganckiego przełożonego, którego interesuje tylko własna kariera i który po prostu nie wie nic o tym, jak jest tutaj w okopach, man! Co gorsza, obok ciebie będzie też w okopach jeden gadatliwy, natrętny przygłup. Na szczęście znajdziesz pociechę w przyjaźni z tym sympatycznym, uśmiechniętym twardzielem, który widział już tu niejedno”.

Ranking zaczynam od aktora charakterystycznego wszech czasów – Petera Stormare. Ponieważ jest Szwedem, w Hollywood zawsze obsadzają go w roli „osoby mówiącej z silnym obcym akcentem”. Przy czym akcent może być rosyjski („raszian kąpjuters, amerikan kąpjuters, dejarol mejdintajłan!”), niemiecki („Wi ar ze nihilists, Lebowski! Wi biliw in nofynk!”), włoski („Ze grejt Kawaldi newer paniks!”) czy po prostu demoniczny („Ju will liw, Dżon Konstantin!”). Liczę na to, że Stormare kiedyś – tak jak „ten nadwrażliwy krzykacz” czy „ten głodujący artysta, który jednak jest jakiś taki pulchniutki”, kiedyś wreszcie awansuje na aktora pierwszego planu.

Jak słusznie zauważa przewodnik – w każdym filmie o mafii musi być jakiś psychol, którego ciągle swędzi palec na spuście. Musi być też jeden wewnętrznie skonfliktowany gangster, który ma moralne wątpliwości. I zawsze musi być jeden zwalisty gangster, który myśli powoli, ale świetnie zna się na kuchni, zwłaszcza na przyrządzaniu cielęciny. I jego właśnie będzie grać Joe Viterelli.

Film o więzieniu, w którego obsadzie zabraknie Danny’ego Trejo, nie zasługuje nawet na przecwelenie pod prysznicem. Facet w końcu naprawdę siedział w San Quentin, a do Hollywood trafił przez scenarzystę poznanego na spotkaniu Anonimowych Kokainistów! El rispekto, hombre. Role Danny’ego w scenariuszach opisane są zwykle jako „Więzień”, „Charlie Brzytwa” czy „Maczeta Cortez”. Rzut oka do imdb pokazuje, że Danny obecnie pracuje nad rolą El Negro w filmie „El Camino del Diablo”. Karamba!
Dos mensiones honorables idą jeszcze dla C.C.H. Pounder, fantastycznej stereotypowej "twardej policjantki" oraz J.T. Walsha, odwiecznego "skorumpowanego polityka". Szkoda, że już nie żyje – piszą autorzy przewodnika – bo już nigdy nie zagra Dicka Cheneya. I jak zwykle się z nimi zgadzam.

Bertsama Bin-Laden


No i znowu przekonałem się, jakim jestem śmiertelnie nudnym człowiekiem. Musiałem pójść na konferencję Kultura 2.0, by dopiero z wykładu prof. Henry Jenkinsa poznać historię Bertsamy Bin-Ladena! A to przecież historia właśnie z takich, jakie uwielbiam najbardziej.
Otóż pewien amerykański artysta zabawiał świat fotoszopkami dowodzącymi, że niejaki Bert, postać z „Ulicy sezamkowej”, jest iiiwil. Dostał za to w 1998 roku nagrodę Webby w kategorii dziwactw. Wśród tych fotoszopek jedna pokazywała spotkanie Berta z Osamą Bin-Ladenem.
W październiku 2001 gostek szykujący plakat na pro-osamowską demonstrację w Bangladeszu bezmyślnie ściągnął to zdjęcie i włączył je do kolażu różnych zdjęć Osamy. Stąd totalnie surrealna (ale prawdziwa!) fotografia ilustrująca niniejszą notkę.
Poza tym – z innej beczki – zobaczyłem w realu 5 władzę!

Currently playing (14)

Każdy prawdziwy mężczyzna (TM) powinien mieć jakąś pasję, której kompletnie nie rozumie jego prawdziwa kobieta (TM). W moim przypadku jest to bezgraniczna sympatia do Jacka Blacka, mistrza obciachu i geniusza żenady, kreatywnego mózgu stojącego za zespołem rockowym Tenacious D, który wykonał kiedyś najlepszą rockową piosenkę świata.
Niestety – jak wyjaśnia to refren piosenki „Tribute” – muzycy zupełnie zapomnieli jak ona leciała, w każdym razie w żadnym wypadku nie tak jak „Tribute”. Który to utwór, jak sama nazwa wskazuje, jest dla tej najlepszej piosenki jedynie uniżonym hołdem.
Tekst piosenki opowiada o tym, jak pewnego dnia Szatan zażądał od zespołu Tenacious D wykonania najlepszej piosenki rockowej świata. Słuchając tej piosenki zwykle zdążę się popłakać ze śmiechu zanim jeszcze dojdzie do najmocniejszego fragmentu tekstu, który brzmi tak: „Ti tuga digga tu gi friba fligugibu uh fligugigbu uh di ei friba du gi fligu fligugigugi flilibili ah fligu wene mamamana Lucifer!”.
Jest jakiś fascynujący paradoks w tym, że muzyka rockowa z jednej strony kojarzy nam się z ludźmi so-cool-it-hurts takimi jak Courtney Taylor-Taylor, o którym pisałem w tym cyklu parę odcinków temu. Z drugiej zaś kojarzy nam się z obciachem, ze zdziczałymi nerdami takimi jak Lester Bangs, z zaniedbanymi dziewczynami jak Janis Joplin, z Ostatecznym Zaprzeczeniem Kulerskości jakim jest tzw. gra na gitarze powietrznej. I jeśli chodzi o rockowe O.Z.K., nie ma chyba muzyka i komika, który odgrywałby to lepiej właśnie od Jacka Blacka.
Te dwa ekstrema w jakiejś zdumiewającej komplementarności razem składają się na estetykę rocka, niczym kulerskie in i obciachowe yang. Jak to się dzieje? Można by pewnie o tym napisać najwspanialszy esej świata i chyba kiedyś go już nawet miałem w głowie, ale zapomniałem. Ta notka w blogu jest dla niego tylko uniżonym hołdem (oczywiście, tamten esej leciał zupełnie inaczej).

Obiecanki-macanki i art. 199

Artykuł 199 kodeksu karnego jest jasny: „Kto przez nadużycie stosunku zależności lub wykorzystanie krytycznego położenia doprowadza inną osobę do obcowania płciowego lub do poddania się innej czynności seksualnej albo do wykonania takiej czynności, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Stosunek zależności to relacja, w której jedna osoba decyduje o czymś bardzo istotnym dla drugiej osoby – o zatrudnieniu, wyniku egzaminu, miejscu zamieszkania itd. Wszędzie gdzie dokonuje się transakcja „obiecanki w zamian za macanki”, może dochodzić do łamania art. 199.
Do niedawna to było w Polsce martwe prawo. W patriarchalnej kulturze sponiewierana kobieta zawsze piętnowana jest jako główny winowajca – no bo przecież „sama się zgodziła na taki układ”. Dlatego ofiara molestowania prędzej popełni samobójstwo niż zgłosi to prokuraturze – bo lepsza śmierć z własnej ręki od ukamienowania przez moherowo-oblechowy chór ciotek dewotek i wujaszków obmacaszków.
Na szczęście Kaczyńskich żądza władzy zmusiła do szukania partnerów koalicyjnych na samym dnie zbiornika septycznego w oborze w Klewkach. Ohydny rechot Leppera („jak można prostytutkę zgwałcić?”) pokazywał, że w buraczanych głąbach w ogóle nie ma świadomości istnienia takiego przepisu. Pewnie zabraknie im nawet hipokryzji Tadeusza Iwińskiego (któremu niestety udało się uniknąć konsekwencji gdy TVN przyłapała go w 2002 z ręką na pośladkach rządowej tłumaczki).
Mamy więc ludzi nieświadomych istnienia art. 199 i jednocześnie zbyt wysoko umieszczonych na świeczniku, żeby jego łamanie mogło im ujść całkowicie bezkarnie. To bardzo dobra kombinacja z punktu widzenia kogoś, kto chciałby, żeby to prawo wreszcie zaczęto stosować i by różne obleśne obmacywacze odczepiły się od swoich uczennic, podwładnych czy pracownic i w ewentualne dalsze macanki i klepanka bawiły się już z kumplami spod celi.
Wygląda na to, że większe szanse na wprowadzenie art. 199 do świadomości społecznej dają rządy kaczystów od łże-lewicy Iwińskiego. Dla mnie osobiście to trochę smutne, ale z drugiej strony nie jest ważne, czy kot jest czarny czy biały, ważne czy łapie myszy. Jak dla mnie to może się nawet Buś nazywać.

Sam pan wie jaka jest prawica


„Sam pan wie jaka jest prawica. Polityka jest dla nich ważniejsza od wszystkiego. To są dzicy, bezwzględni kłamcy. My na lewicy powinniśmy się po prostu do tego przyzwyczaić” – powiedział Ken Loach w wywiadzie, który ukazał się dzisiaj w kulturze. Chyba tylko na papierze, ale nie jestem pewien (rzadko kiedy potrafię odnaleźć swoje teksty w portalu i nigdy nie wiem, dlaczego coś jest online a czegoś nie ma).
Reżyser „Wiatru buszującego w jęczmieniu” skomentował w ten sposób nagonkę prawicowych brukowców przeciwko jego filmowi, w którym Cillian [wzdech!] Murphy gra faceta uwikłanego w irlandzką wojnę o niepodległość. Film pokazuje niewygodną dla brytyjskiego establishmentu prawdę o okrucieństwie tzw. Black and Tans, formacji rzekomo rozdzielającej zwaśnione strony irlandzkiego konfliktu, tak naprawdę jednak odpowiedzialnej za akty okrucieństwa wobec ludności cywilnej (i pośrednio nakręcenie działającej do dziś spirali przemocy).
A jednak zazdroszczę Loachowi tego, że może swoje poglądy otwarcie głosić publicznie i mimo to dostawać od brytyjskiego establishmentu forsę na robienie filmów o drażliwych momentach z historii jego kraju (oraz liczyć na to, że te filmy pokaże BBC). Prędzej spodziewałbym się kaktusa wyrastającego na dłoni prezesa Wildsteina niż wyprodukowania w Polsce fabularnego filmu o zbrodni w Jedwabnem (oraz pokazania go w TVPiS). Sam wiem, jaka jest prawica.