Hajli, hajlo, kwakwa



„Jestem w towarzystwie kilku młodych ludzi podczas koncertu pieśni patriotycznej, zorganizowanego przez władze samorządowe pewnego miasta”. Tak Wojciech Wierzejski komentuje na swoim blogu zdjęcie, na którym migdali się z jakimś półnagim skinhedem. Zwolennicy LPR kontratakują. Serwis prawy.pl ujawnił, że znanym organizatorem „koncertów pieśni patriotycznej” był niejaki Paweł Szmidt, kandydat PiS w wyborach samorządowych w Zabrzu. Portal ujawnia zdjęcie przedstawiające następnych trzech zboków pozujących do zdjęcia półnago z flagą ze swastyką. Na portalu szalenie inteligentne oblicze jednego z tych palantów otoczone jest czerwonym kółkiem – domyślam się, że ma to być właśnie ów dzielny zabrzański PiS-Mann? Ja pozwoliłem sobie ze zdjęcia uciąć tylko seksowne fragmenty – cycuszki jednego prawicowca, pępuszek drugiego prawicowca i swastyczkę trzymaną przez nich pospołu.
Susan Sontag napisała kiedyś genialny esej o tym, dlaczego u homoseksualistów tak często występuje fetysz nazistowskich mundurów:
A clue lies in the predilections of the fascist leaders themselves for sexual metaphors (…) Hitler regarded leadership as sexual mastery of the "feminine" masses, as rape (…) Left‑wing movements have tended to be unisex, and asexual in their imagery. Right‑wing movements, however puritanical and repressive the realities they usher in, have an erotic surface. Certainly Nazism is "sexier" than communism.
Obsesyjna homofobia polityków takich jak Wierzejski zawsze na mnie robiła wrażenie odreagowania zrepresjonowanego homoseksualizmu. Chory system wartości uniemożliwia komuś takiemu akceptację siebie i swoich seksualnych potrzeb. Zaspokaja je więc tuląc się do półnagich skinów, bo dzięki temu ma usprawiedliwienie – „no przecież ja tylko uczestniczę w koncercie piosenki patriotycznej”. W końcu nie od wczoraj wiadomo, że na polskiej prawicy lepiej uchodzić za „naziola” niż za pedała. Sieg Quack!

Currently playing (13)

Jak wiedzą o tym zwłaszcza ci, którzy mnie znają z Usenetu, wszystko mi się kojarzy z tekstami piosenek. Zwłaszcza głupawych. Ksywka niejakiego doktora avalanche wzbudziła we mnie natychmiastową ochotę na posłuchanie piosenki „Did You Evah?”, w której pada ta kapitalna fraza: „Have you heard about dear Blanche? Got run down by an avalanche”.
Jak większość ludzi z mojego pokolenia, piosenkę najpierw usłyszałem w rockowym coverze Iggy Popa i Debbie Harry z 1990 roku. W pierwowzór Cole Portera w wykonaniu Franka Sinatry i Binga Crosby z 1956 roku zacząłem się wsłuchiwać dopiero niedawno, na fali mojego ogólnego zainteresowania muzyką lounge. Muszę przyznać, że wolę jednak pierwowzór, choćby dlatego, że w coverze nie ma dialogu o lawinie (ale została przynajmniej moja ulubiona fraza: „Have you heard, it’s in the stars: next July we collide with Mars!”).
Piosenka pochodzi z musicalu „High Society” i jej bohaterami są dwaj przyjaciele, którzy trafili na straszliwie eleganckie przyjęcie. Z uznaniem komentują otoczenie („co za futra, co za marki”), ale sami wolą jednak z dala od zgiełku i ścisku na densflorze zaszyć się w jakiejś pakamerze, gdzie wspólnie rozpracowują francuskiego szampana („eee, to krajowe” – marudzi jeden z nich, ale dalej pije).
Ich dialog to wzór towarzyskiej konwersacji. Ależ człowiek by chciał żeby w realnym lajfie dialogi za niego pisał Noel Coward! Poruszają tematy ważne i błahe (opowieść o przysypanej przez lawinę Blanche towarzyszy opowieści o biednej Mimsy Starr, którą ktoś uszczypnął w barze Astor). Mówią nawet o zbliżającym się końcu świata, ale wszystko to komentują refrenem: „well, did you evah…” (w wolnym przekładzie „no kto by pomyślał”).
Można ich oskarżyć o to, że gadają o niczym, ale ja osobiście wolałbym rozpracowywać flachę francuską (a niechby nawet i krajową) w towarzystwo osoby mówiącej ciekawie o niczym niż nudno o Nietzschem.

Dziennik postępuw

Uwielbiam teatr science-fiction. W fantastyce lubię nie tylko efekty specjalne, blastery i potwory z mackami (choć dobra macka nie jest zła). Cała spekulatywna czy aluzyjna warstwa fantastyki w teorii jednak powinna równie dobrze funkcjonować bez tego. W praktyce zresztą funkcjonuje, dziś rzadko, kiedyś na tyle często, że sztukę science fiction („Wizyta na małej planecie”) trzasnął nawet Gore Vidal. Dużo tego wystawiano także w Polsce. Dałbym wiele by zobaczyć wystawioną na żywo w teatrze telewizji adaptację „Czarnej walizeczki” Kornblutha z Holoubkiem w roli lekarza!
Nie mogłem oczywiście przepuścić takiej gratki jak monodram „Kwiaty dla Algernona” na podstawie opowiadania Daniela Keyesa w Teatrze Powszechnym w Warszawie. To też wystawiano w teatrze telewizji – jeszcze w roku 1980, z Pawłem Nowiszem w roli ograniczonego umysłowo osobnika poddanego eksperymentalnej terapii czyniącej go geniuszem – niestety, na krótko. Drugoplanową rolę psychologa grał w tamtej adaptacji nawiasem mówiąc Andrzej S. we własnej osobie.
Nowela utrzymana jest w formie „dziennika postępów”, który prowadzący eksperyment naukowcy kazali prowadzić głównemu bohaterowi. Początkowo pisze nieporadnie i nieortograficznie niczym jakiś polski portalowy prawicowiec. Potem jego „progres riport” zmienia się w „progress report”, główny bohater staje się geniuszem i widzi wszystkie błędne założenia terapii, jakiej go poddano. Wcześniej ten sam eksperyment wykonano na laboratoryjnej myszy, tytułowym Algernonie. Bohater obserwuje, jak zgodnie z jego przewidywaniami Algernon głupieje i umiera a potem oczekuje aż to samo dotknie jego samego. Progress report znowu staje się progres riportem.
W monodramie te zmiany oddaje swoją grą Tomasz Błasiak, aktor którego dotąd – przyznam – w ogóle nie znałem, bo gra głównie w telenowelach. Nieźle sobie jednak radzi z ewolucją bohatera – jest przekonujący zarówno jako ledwie dukający imbecyl jak i jako oschły, apodyktyczny geniusz, w którego się przekształcił pod wpływem operacji. Polecam, zwłaszcza stołecznym miłośnikom science-fiction.
Nie byłbym sobą gdybym nie skomentował jednego elementu scenografii – pojawia się tu mianowicie iMac G3 w wersji z roku 1998 (bondi blue) z nieoryginalną myszką – powszechnie znienawidzoną okrągłą myszkę podmieniono na młodszą o parę lat tzw. Apple Pro z pleksiglasu. Całość działa przynajmniej na poziomie power-up (nie widzimy ekranu, ale widzimy jego poświatę na twarzy aktora a optyczna myszka połyskuje na czerwono). W oryginalnym opowiadaniu z 1959 roku nie ma oczywiście żadnego komputera.

No i juz po ciszy

Najpierw zazdrościłem Warszawiakom tego, że mają tak wielu interesujących kandydatów do wyboru (u mnie bryndza – tylko PO, PiS, LPR, żadnej lewicy). Druga tura sprawiła, że cieszę się, że tu nie głosuję. Marcinkiewicz i Gronkiewicz-Waltz to jakby uosobienie tego wszystkiego za co tak bardzo nie lubię Platformy i PiS, ale akurat na odwyrtkę.
Nie cierpię Platformy, bo nie cierpię oślizgłych sztywniaków w urzędniczych garniturach, pozbawionych własnych poglądów, sypiących niespójnymi obietnicami na prawo i na lewo, demonstracyjnie fotografujących się na studniówkach czy na boiskach piłkarskich dla zasymulowania witalności, syntetycznych produktów politykopodobnych, których każde słowo jest prześwietlane w badaniach fokusowych niczym nowy smak jogurtu. No i proszę, opisywałem typowego platformersa a wyszedł mi wykapany Kazimierz Marcinkiewicz.
Nie cierpię PiS, bo w życiu politycznym świeckiej republiki nie powinno być miejsca dla polityków podejmujących decyzje na podstawie konsultacji z Duchem Świętym, I-Ching, Koranem, Mzimu, makumbą czy innym Latającym Potworem Spaghetti. Polską prawicę połowy lat 90. uważałem za zgraję nieudaczników, czego najlepszym przykładem był tzw. Konwent Świętej Katarzyny – na którym prawicowe oszołomy wybrały największą ofermę spośród siebie, by następnie opłakiwać jej dwuprocentowy wynik w wyborach prezydenckich. No proszę, kpię sobie z PiS, a tymczasem coraz bardziej wychodzą mi kpiny z Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydenckiej kandydatki zjednoczonej prawicy z 1995.
Nie wiem jeszcze, które z nich przegrało – to zamrożona notka czekająca na koniec ciszy w stolycy. Ale z każdej porażki ucieszę się w tym samym stopniu. Radość psuje mi tylko to, że jedno z nich musi niestety wygrać.

Gnyotsa nye lamyotsa

Zachwycałem się już tutaj (w komentarzach do komentarzy) powieścią Mariny Lewyckiej „Zarys dziejów traktora po ukraińsku”. Planuję trzaśnięcie o niej poważniejszego tekstu do „Gazety”, w którym jak zwykle nie będzie miejsca na takie moje niszowe zainteresowania jak legendy miejskie. No ale po to Bozia dała nam blogi.
W powieści pojawia się legenda o kosmicznym długopisie w kanonicznej postaci krążącej po internecie. Według niej NASA stanęła przed problemem złego działania długopisów w nieważkości i kosztem milionów dolarów opracowała specjalny model z ciśnieniowym zbiornikiem tuszu. Rosjanie w swoim programie kosmicznym stanęli przed identycznym problemem ale rozwiązali go inaczej: używając ołówków.
Tak jak inne legendy miejskie, ta też zdaje się być na pierwszy rzut oka szalenie pouczająca i inspirująca – no bo hej, jakie to fascynujące że Eskimosi mają 400 słów na określenie śniegu, szkoda że używają tylko 40, bo wykorzystują 10% potencjału mózgu. I jak tamte jest fałszywa.
Prawda jest taka, że wcześni astronauci radzieccy i amerykańscy używali ołówków i byli niezadowoleni z problemów, jakie wiązały się z ich stosowaniem. Ułamana końcówka ołówka to w nieważkości kłopot – w najlepszym wypadku wpadnie komuś w oko, w najgorszym wleci w jakiś elektryczny obwód i spowoduje zwarcie, co w atmosferze czystego tlenu oznacza KA-BOOOM takie jak w Apollo 1.
Kosmiczny długopis istnieje naprawdę, ale opracował go prywatny wynalazca na własny koszt – podarował egzemplarze astronautom radzieckim i amerykańskim w celach reklamowych. Prywatnie bardzo nie lubię tej legendy miejskiej bo utrwala ona obrazu radzieckiej techniki jako nie mniej innowacyjnej choć niekonwencjonalnej, promującej rozwiązania proste i niezawodne (w takim kontekście pada ona w tej książce). To bzdura. W rzeczywistości kluczowe wynalazki dla domorosłego majsterkowicza – WD-40 czy duct tape – są tak bardzo amerykańskie, że tego ostatniego nie da się (chyba?) nawet nazwać po polsku. Wytwory radzieckiej techniki zaś nie były nigdy ani innowacyjne ani niekonwencjonalne tylko po prostu syfiaste.

Polska nie zawsze przegrywa!

O rety – dla odmiany wygraliśmy jakąś wojnę! Ql. Na bldblogu wywiad z Simonem Sellarsem, współautorem przewodnika po mikropaństwach (przewodnik ma w tytule "micronations", ale chodzi raczej o wszystkie jajcarskie przypadki, w których ktoś deklarował jakiś spłachetek "suwerennym terytorium Whateverlandii"). Pada pytanie, czy sam kiedyś powołał jakieś mikropaństwo. "Tak" – odpowiada Sellars – "Dorastałem w Bentleigh, na przedmieściu Melbourne. Powołałem Niezależną Republikę Bentleigh, ogłosiłem się prezydentem i zadeklarowałem całe Bentleigh jako terytorium".
"I co się stało", docieka budynkowy bloger. "Podbito nas. NRB została najechana przez Polskę. Polski chłopak z sąsiedztwa zawsze mnie nienawidził, a kiedy zobaczył mnie spacerującego z flagą NRB wkurzył się bardziej niż zwykle. Przeskoczył przez płot, dał mi w zęby i ukradł kieszonkowe – tak ulotnił się skarbiec NRB. Podeptał też moje zabawkowe czołgi i spalił żołnierzykow zapalniczką, więc NRB nie miała już sił zbrojnych i tak to się w zasadzie skończyło. Mama zabroniła mi potem zakładania mikropaństw".
Zawsze to pocieszające – wprawdzie gdziekolwiek pojawi się nasze wojsko, od Westerplatte po Irak, zawsze w końcu dostajemy bęcki, no ale przynajmniej podbiliśmy Independent Republic of Bentleigh! Jak dobrze wiedzieć, że przynajmniej w Australii uratowano honor polskiego oręża.

Linux is teh sux0r

Kiedyś, gdy jeszcze dzieliłem w redakcji biurko z Robertem Leszczyńskim, zdarzyło mi się raz przy nim obrzydliwie zarechotać do swojego laptopa. „Co znowu znalazłeś?” – zapytał Robert przyzwyczajony, że taki mój rechot zwykle towarzyszył odkryciu galerii stóp w skarpetkach albo konkursu na najbrzydsze warzywo w Wielkiej Brytanii. „Uczestniczę w grupie dyskysujnej, w której zwolennicy różnych systemów operacyjnych obrzucają się obelgami” – wyjaśniłem i Robert spojrzał na mnie wzrokiem, który opisałbym jako mieszaninę „łodafaka?” i "skimjapracuje”.
Głównym kierunkiem mojej złośliwości jest Linux i towarzysząca mu ideologia „a niechaj to będzie trudne w obsłudze, byle za darmo”. Jestem jej wrogiem nie tylko gdy chodzi o Linuksa zresztą. Jak powiedział ktoś mądry, „Linux jest darmowy tylko jeśli Twój czas nie ma wartości”. Mój na przykład ma.
Zakładam też, że swoją wartość ma czas autora gry komputerowej, piosenki czy filmu. Dlatego nie wierzę w to, żeby komercyjne gry komputerowe kiedykolwiek mogły zastąpić jakieś darmowe hocki-klocki, choć linuksiarze lubią rozprawiać o łże-grach typu Freeciv czy turbosokoban3D.
Jestem też zwolennikiem rozsądnego DRM jako warunku zaistnienia sprzedaży multimediów w sieci na większą skalę. Jasne jasne, ja też znam nieliczne kontrprzykłady sklepów sprzedających niezabezpieczone empetrójki, ale zwykle wiąże się z tym coś dużo gorszego od DRM czyli prenumerata (zamiast kupować piosenki na sztuki, zobowiązuję się do miesięcznego kupowania np. dwudziestu), nie mówiąc już o bardzo ubogiej ofercie. DRM zwykle jest przypisany tylko do platform komercyjnych typu Windows czy MacOS, więc nie działa na Linuksie, a co za tym idzie linuksiarze się przeciw DRM bardzo napingwiniają.
Zauważyłem po statystyce bloga, że pare osób wchodzi na mego bloga w poszukiwaniu wyjaśnienia różnych wylansowanych przeze mnie neologizmów związanych z krytyką Linuksa – jak WUPW czy aptowanie geptów. Na użytek zainteresowanych sporządziłem niewielki słowniczek. Niezainteresowanych przepraszam za nudną notkę i ewentualnie zapraszam do sprawdzenia, jakiego systemu chcieliby bronić, gdyby w ogóle ich kręciły takie rzeczy.

Autostrada Bolimow-Wiskitki

Zafundowałem sobie wycieczkę wzdłuż tak zwanej „olimpijki”, czyli porzuconego placu budowy autostrady z końca lat 70. Za komuny udało się dokończyć tylko budowany w innym miejscu odcinek Konin-Września. Odcinek „warszawski” rozgrzebano tak daleko od jakiejkolwiek „normalnej” drogi, że nie miało sensu go wtedy próbować kończyć, szczupłe siły skupiono na wielkopolskim odcinku A-2 i małopolskim odcinku A-4, oddawanych do ruchu w latach 80..
Odcinek Bolimów-Wiskitki jest dziś atrakcją dla miłośników nietypowej turystyki zmotoryzowanej. Można go przejechać w całości hardkorową wyprawówką. Skromne SUV-y niestety wymiękają w miejscu, w którym „autostradę” przecina rzeczka Sucha-Nida – jest tu wprawdzie przejazd brodem, ale po śladach opon widać, że eksploatowany wyłącznie przez traktory i głęboki na ponad pół metra. Objechałem w końcu rzeczkę po podmokłej miedzy biegnącej paręset metrów na południe przez łże-mostek z rur betonowych.
Na drodze mija się wiele porzuconych wiaduktów i pojedynczych przęseł mostów. Zachodni koniec drogi w pobliżu wioski Joachimów-Mogiły budowniczowie zdążyli pokryć asfaltem – ale tylko 700 metrów w półprofilu (jezdnia południowa). Przez dziury w asfalcie wyrosły już dorodne choinki – to kapitalna gotowa scenografia do postapokaliptycznego filmu dziejącego się, dajmy na to, 30 lat po zagładzie cywilizacji.
Patrzyłem na swoje dzieci jeżdżące po tym kawałku asfaltu na rowerku i deskorolce i zastanawiałem się nad przyszłością tej drogi. Rządom Millera i Belki udało się autostradę doprowadzić do Strykowa – to już rzut beretem od Bolimowa. Potem niestety władzę objął PiS i forsowaną przez poprzedników formułę partnerstwa publiczno-prywatnego odrzucono jako korupcjogenną, a w dodatku rząd miał ważniejsze sprawy na głowie takie jak szafa Lesiaka czy obrażanie mamuśki. Dwa miesiące temu minister Polaczek ogłosił powrót do formuły ppp. Czyli rok poszedł w pis-doo, budowa ruszy najwcześniej w 2009. W którym otwierano by autostradę do niemieckiej granicy, gdyby od początku trzymać się „korupcjogennej” formuły.

Currently playing (12)


Główny bohater powieści „Merde! Rok w Paryżu!” sarka na młodych paryżan za to, że traktują muzykę punk jako jeszcze jeden rodzaj muzyki tanecznej – do taktu The Clash czy Sex Pistols tańczą po prostu „le rock” zamiast tak jak główny bohater z powagą uprawiać pogo myśląc o Anarchii, Rewolucji i Nołfjuczerze.
Poczułem się od tego bardzo parysko, bo od dłuższego czasu fascynują mnie paralele między disco i punkiem. Uwielbiam współczesnych wykonawców grających tanecznego punk rocka, jak na przykład Electric Six, lubię też jednak jako didżej amator puszczać punkową klasykę znajomym na dancefloorze.
W Polsce starszym panom takim jak ja punk kojarzy się z nastoletnimi wyskokami do Jarocina czy do klubu „Riviera-Remont”, młodzieży zaś z koncertami robionymi przez Owsiaka. Zawsze musi tu więc chodzić o Walkę z Systemem i Naprawianie Świata, w najlepszym wypadku Zbiórkę Na Inkubator. Jeśli potraktować autora wspomnianej powieści Stephena Clarke’a jako przypadek reprezentatywny, podobnie musi być na Wyspach Brytyjskich.
No ale nie w każdym kraju tak było. Moim ulubionym kontrprzykładem jest amerykańska grupa Blondie, której przebój „Heart Of Glass” musi się znaleźć na każdej porządnej składance disco lat 70., ale z kolei pochodzące z tej samej płyty „One Way Or Another” to jeden z punk rockowych klasyków.
Jeśli te dwa gatunki ma dzielić przepaść, to jak to się stało, że klasyczne dla nich utwory znalazły się na jednej płycie tego samego zespołu – „Paralell Lines” z roku 1978? Odpowiedź jest prosta – w Nowym Jorku tej przepaści nie było. Ci sami ludzie chodzili do dyskotekowego Club 51 i do punkowego CBGB – jak choćby sama wokalistka Blondie Debbie Harry i reszta otoczenia krewnych-i-znajomych Andy Warhola.
Zacząłem już układać plejlistę na sylwestra i wiem jedno – one way or another, znajdzie się na niej ta piosenka!

Mit denazyfikacji

Przeczytałem z zaciekawieniem książkę Piotra Gajdzińskiego „Anatomia zbrodni nieukaranej. Dlaczego nie rozliczyliśmy się z komunistyczną przeszłością?”. Proszę jej nie sądzić po tytule. W odróżnieniu od typowych prawicowych oszołomów autor przynajmniej w ogóle umie pisać, ma lekkie pióro a w dodatku traktuje swoje tezy z intelektualną rzetelnością, która jednak prowadzi go do pewnego paradoksu.
Polska prawica od kilkunastu lat karmi się mitem denazyfikacji – tezą, że gdyby w Niemczech nie przeprowadzono w 1945 roku denazyfikacji, władzę w polityce i gospodarce przejęliby spadkobiercy nazistów. Teza ta jest o tyle niemądra, że wkrótce po wojnie eks-naziści faktycznie objęli władzę w polityce i gospodarce a sama denazyfikacja była kompletną fikcją. Pisałem o tym jeszcze w 1994 roku w piśmie „Lewą Nogą”.
Gajdziński jest bodajże pierwszym rozliczaczem, który traktuje ten temat uczciwie. Opisuje różne przykłady fiaska prób rozliczania przeszłości w RFN – gdzie prokuratorzy ścigający nazistów sami mieli przeszłość z NSDAP. W „Lewą Nogą” opisywałem więcej smakowitych przykładów – choćby mój ulubiony przykład prezydenta RFN Heinricha Luebke, który zaprojektował standardowy barak obozów koncentracyjnych oraz oczywiście Hannsa Martina Schleyera – członka Hitlerjugend od 1931 i SS od 1933 roku, po wojnie zaś członka zarządu Daimler-Benz i szefa niemieckiego związku pracodawców.
Schleyer przeszedł jednak do historii nie jako nazista ani nawet nie jako biznesmen tylko jako najsławniejsza ofiara terrorystycznego ugrupowania RAF. I tak dochodzimy do owego paradoksu i zarazem powodu, dla którego polska prawica woli ten temat zakłamywać. Kto z dzisiejszej perspektywy miał rację w powojennych Niemczech – ci, którzy olewali kwestię rozliczania przeszłości i woleli się skupić na odbudowaniu kraju ze zniszczeń czy ci, dla których najważniejsze było ROZLICZAĆ ROZLICZAĆ ROZLICZAĆ ZA WSZELKĄ CENĘ?
Nie ma ani jednego demokratycznego kraju, któremu udało się sprawiedliwie rozliczyć ze swoją przeszłością. Zanim ktoś rzuci jakiś kontrprzykład uprzedzam, że mam smoka i nie zawaham się go użyć, a konkretnie mam trzy potężne cegły monografii „Transitional Justice: How Emerging Democracies Reckon with Former Regimes” i każdy kontrprzykład zostanie zmiażdżony adekwatnym case study.
Z rozliczaniem przeszłości doskonale radzą sobie dyktatury, bo tam wystarczy po prostu rozstrzelać milion winnych (a jak zabraknie winnych, to się dobiera z niewinnych). W demokracjach tak się nie da. I to jest właśnie odpowiedź na pytanie w tytule książki Gajdzińskiego – nie rozliczyliśmy się, bo zafundowaliśmy sobie postkomunistyczną demokrację a nie antykomunistyczną dyktaturę. I całe szczęście zresztą.