Gleba z bliska

W zasadzie nie lubię blogów zbytnio osobisto-pamiętnikarskich (zwłaszcza takich z cyklu „o Boże, spraw żeby Zygmunt zadzwonił, nie pozwól by się to skończyło tak jak z Ryszardem, jestem taka samotna i nieszczęśliwa”, ostatnio przypadkiem się do czegoś takiego doklikałem). Jak wiadomo, zasady są po to by je od czasu do czasu łamać, więc ja też wyjątkowo pochwalę się wydarzeniem osobiście-pamiętnikarskim: dziś, 16 listopada 2006, pierwszy raz w życiu spadłem z konia! Fantastyczne przeżycie. Jeżdżę dopiero od mniej więcej dwóch lat i ciągle się panicznie boję upadku. Moja wyobraźnia podsuwa mi różne wizje, głównie przypominające Christophera Reeve na wózku. W praktyce jednak nic się nie stało – galopowaliśmy po łące, koń się potknął i poleciał do przodu niczym machina AT-AT rozwalona przez Luke Skywalkera, a ja wylądowałem na ziemi wywalony impetem gdzieś na metr przed jego pyskiem. Czad!

Make love not work

W Lądku zanabyłem sobie drogą kupna „The Book of General Ignorance”. Książka jest przewodnikiem po różnych legendach miejskich i nieporozumieniach takich jak to, że Eskimosi mają rzekomo fafdziesiąt słów na różne rodzaje śniegu. Część z tego znałem skądinąd ale zafrapowała mnie zawarta w tej książce informacja o tym, że praca jest trzy razy gorsza od wojny. Rocznie na świecie wojny zabijają 650 tysięcy ludzi a wypadki przy pracy i choroby zawodowe około dwóch milionów!
Precz z pracą! Trzeba od nowa napisać teksty klasycznych protestsongów. Zacząłbym od: „Work! What is it good for? Absolutely nothing”. Potem jeszcze "What was sent to the worker’s wife from the ancient city of Prague" i obowiązkowo „All we are saying is give fajrant a chance”. Ale co dalej?

O motoryzacji PRL


Niedawna dyskusja z Krwawym Królikiem zainspirowała mnie do napisania notki o motoryzacji PRL. Mam do niej stosunek dwuznaczny o tyle, że z jednej strony motoryzację PRL – tak jak prawie wszystko w PRL – uważam za pozbawioną sensu ślepą uliczkę. Śmieszą mnie nostalgiczne teksty typu „ach, gdyby z powodów politycznych nie blokowano modernizacji Syreny czy produkcji Beskida, może podbilibyśmy światowe rynki”. Tak się mogło wydawać odciętym od świata sierotom w PRL, ale dziś możemy już na motoryzację patrzeć mniej więcej tak jak na nią patrzył przeciętny zachodni drobnomieszczanin w roku, dajmy na to, 1985. I tak jak ja dzisiaj raczej nie kupiłbym samochodu marki Wagadugu wyprodukowanego przez Botswana Motor Corporation, tak bym z pewnością nie kupił samochodu marki Warshawa marki Thin Fabric Of Personal Automobiles in Bolanda. No może jako fafnasty samochód do kolekcji dziwolągów, gdybym był ekscentrycznym milionerem.
Z drugiej strony, lubię rozważania o alternatywnych ścieżkach rozwoju techniki takich jak steampunk – gdzie fantaści fantazjują o tym, jak mógł wyglądać wiktoriański samolot czy komputer. W polskiej fantastyce można nawet zaobserwować wariant, który żartobliwie nazywam polpunkiem – fantastykę osnutą wokół wynalazków Geista z „Lalki” albo konstrukcji II Rzplitej.
Marzy mi się kolejny wariant takiej fantastyki czyli socpunk – załóżmy, że Zachód w latach 80. pochłonął jakiś kataklizm i blok wschodni chcąc nie chcąc wygrał Zimną Wojnę i spoczywa na teraz nim ciężar dalszego rozwoju cywilizacji. Która rozwija się więc z charakterystyczną dla komuny siermiężną badziewnością – wyobraźmy sobie rok 2006, w którym radzieccy naukowcy uruchomili już intierniet, ale podłączamy się do niego ośmiobitowymi komputerami Meritum IV, słuchamy muzyki z gramofonów Unitra Fonica a ja pracując w „Expressie Wieczornym” wreszcie się dorobiłem wymarzonego SUV-a marki Moskwicz 440…
W „Hotelu pod poległym alpinistą” Strugackich główny bohater mówi, że nie boi się jechać przez zaśnieżone góry bo „ma moskwicza”. Na tej stronce prezentuja Moskwicza 410 jako Subaru Forestera zrealizowanego 40 lat wcześniej. To trochę przesada, ale faktem jest, że Ruscy dość wcześnie zaczęli eksperymentować z dodawaniem 4×4 do samochodów osobowych (tymczasem aż do lat 90. Amerykanie i Japońcy w najlepszym wypadku potrafili przerobić pikapa 4WD na łże-kombi). Może więc w tym socpunkowym wariancie nie byłoby tak źle?
Miała być motoryzacja PRL, wyszła mi motoryzacja ZSRR. Sorki, ale moskwicz 410/411 jest po prostu fajniejszy od FSO Analog. No bo tak to jest z tym FSO, w każdym ustroju i w każdym wariancie historii alternatywnej jego oferta była ślepą uliczką.

Kononowicz rzondzi

Po raz pierwszy od 1997 wziąłem udział w wyborach. Zapomniałem już, jakie to nieprzyjemne. Tuż przed wyborami czyściłem swoją skrzynkę pocztową z wyborczych śmieci i – o rany! – jakie te wszystkie gęby były obleśne. Praktycznie każda ulotka wyborcza wyglądała jak rekwizyt z jakiegoś skeczu Monty Pythona typu „wybory palanta roku”. Większość kandydatów na zdjęciach wyglądają na zramolałe niedołęgi – po prostu widać, że nie mają szans na znalezienie normalnej pracy, więc bardzo liczą na te nieopodatkowane dwa patole miesięcznie a szczytem marzeń i ukoronowaniem życiowej kariery jest – ho ho – posada starszego referenta w Wydziale ds Marnowania Pieniędzy Podatników. Ale to nie jest tak, że nieliczni młodzi ludzie na tych zdjęciach budzą zaufanie. Przeciwnie, to jakieś takie oślizgłe typki o aparycji skorumpowanego krawaciarza. Z ich zdjęć niemalże bije smród wody po goleniu Fahrenheit, kapitalnie komponujący się z aromatem naftaliny buchającym ze zdjęć ich starszych kolegów.
Zatkałem nos i poszedłem na wybory, bo akurat moją gminą zarządza wyjątkowo fatalna ekipa. Już mniejsza o katastrofę jaką spowodowali w gminnych finansach, ale nie mogę im wybaczyć prób storpedowania budowy obwodnicy Warszawy i forsowania idiotycznego planu umieszczenia drogi po drugiej stronie wału przeciwpowodziowego. Pomysł umieszczenia trasy szybkiego ruchu na obszarze regularnie zalewanym przez Wisłę jest tak hardkorowy, że żeby go wymyślić nie wystarczy po prostu być durniem – trzeba być z PiS.
I fajnie, ale alternatywy też były niezbyt atrakcyjne – kontrkandydatami na burmistrza był kompletnie nie budzący we mnie zaufania facet z PO i sympatyczniusieńki gościu z LPR. I to już jest cały pluralizm jaki Bolanda ma do zaoferowania zaledwie paręnaście kilometrów od stolycy.
Krzysztof Kononowicz może i przegrał Białystok ale wygrał w skali całego kraju. Wybory zwyciężyła jego armia klonów. Normalni ludzie w tym kraju po prostu nie kandydują.

Odzyskali MSZ

Bolanda

Od kiedy w polskiej dyplomacji zapanowała żałosna amatorszczyzna, poruszamy się od jednej kompromitacji do drugiej. Kaczyński od czasu do czasu wyskakuje z jakąś nieprzemyślaną inicjatywą i zostaje wyśmiany. A wszystko to dzieje się w chwili, w której polityka zagraniczna to dla nas kwestia być albo nie być. Tylko pieniądzom z Unii Europejskiej PiS zawdzięcza to, że jeszcze nie udało mu się zarżnąć gospodarki. Tylko otwarciu rynków pracy w niektórych krajach Unii zawdzięcza to, że bezrobocie jest niskie a obiecane trzy miliony mieszkań Polacy sami sobie w końcu kupią – w Irlandii. Wszystko to jednak skutki korzystnej akcesji wynegocjowanej przez poprzedników, sami polską pozycję Kaczyńscy potrafią tylko systematycznie niszczyć przez forsowanie w dyplomacji amatorów klasy "bierny, mierny ale wierny".
Ostatnio w ramach kolejnego pytania o etymologię słowa "Bolanda" znów zajrzałem sobie na stronę http://www.bolanda.org – czyli na stronę ambasady Bolandy w Kairze. Powyższy skrinszot jest przeskalowany do rozmiarów bloga ale można przeczytać, że ambasada zaprasza do zapoznania się z "key speaches" i zaprasza do lektury "electronics publications" (pełna rozdziałka tutaj). Yagshemash Borat!

Currently playing (11)

Słuchanie „Muse” traktuję trochę jak „guilty pleasure” – przyjemność, do której się właściwie wstydzę przyznawać. W dzisiejszych czasach jak ktoś się czegoś wstydzi to wywala to na bloga, a więc wywalam i ja.
Kiedy miałem mniej więcej tyle lat co mój najstarszy syn teraz, ideałem muzyki był dla mnie heavy metal – zwłaszcza pierwsza płyta Iron Maiden, na której gitary a to rąbią bezlitosny, mechaniczny rytm a to przechodzą w radośnie anarchiczne solówki. Miałem wtedy nawiasem mówiąc bardzo długie włosy.
Wyrosłem z tego nie od razu – jeszcze był etap pośredni, jakim było poszukiwanie podobnej estetyki w bardziej wyszukanych formach, takich jak King Crimson, Pink Floyd czy orkiestrowe aranżacje Jona Lorda. Gdzieś w drugiej klasie liceum dopiero nadszedł czas wielkich postrzyżyn i definitywnej przesiadki na punk i new wave.
Na metalowe solówki i kingcrimsonowe aranżacje zacząłem spoglądać przez pryzmat efektu Westermarcka – to co nam było bliskie w dzieciństwie zaczynamy po osiągnięciu dojrzałości reprodukcyjnej uznawać za totalny obciach i zaprzeczenie sex-appealu (ewolucja wstawiła nam to w czachy jako blokadę przed kazirodztwem).
I właściwie pierwszym poważnym przełamaniem tego tabu był dla mnie „Newborn” Muse z 2001 roku. Ja pierniczę! Melodyjka najpierw grana delikatnie, jakby na pozytywce, potem rąbana na przesterowanych gitarach, wokalista śpiewający tak jakby szlochał, z głośnym i nieukrywanym nabieraniem powietrza w usta, a przede wszystkim szalone rytmiczne solo ruszające w czwartej minucie utworu – natychmiast pognałem po płytę.
Owszem, czułem się trochę robiony w konia – miałem wrażenie, że przykrojono całą tę muzykę specjalnie dla kogoś z podobnymi do mnie wspomnieniami z młodości. Ale czymże jest sztuka, jeśli nie dobrowolnym poddawaniu się robieniu w konia?
Najnowsza płyta Muse jest w tym jeszcze bardziej bezwstydna. Z początkowej fascynacji dwoma piosenkami słusznie wybranymi na promujące single – „Supermassive Black Hole” i „Starlight” – zacząłem w końcu coraz częściej słuchać końcowego „Knights Of Cydonia”. To jest po prostu orgia długowłosej estetyki mojego dzieciństwa – wokaliza a la chórki Queen, kiczowata podniosłość w stylu Black Sabbath, minoderyjna buntowniczość Judas Priest, a na dokładkę staroświeckie syntezatory mające emulować nastrój pulp sci-fi z piosenki „Telstar”, co do której z kolei pan Matthew Bellamy ma zapewne swoje własne freudowsko-westermarckowskie podejście.
Dla mnie bomba, ale chyba nie powinien tego słuchać nikt przed trzydziestką.

Najgorsze polskie filmy z lat 80.

Moja licealno-studencka młodość przypadła na ponure lata 80., więc zamiast oddawać się wszystkim tym rozrywkom dzisiejszej młodzieży takich jak larpy czy klabing robiłem z nudów różne desperackie rzeczy, w tym regularne chodzenie do kina na polskie filmy. W efekcie widziałem rzeczy, w które wy ludzie byście nie uwierzyli. Nie mam teraz na myśli typowych żelaznych pozycji rankingów najgorszych filmów polskich – dzieł Marka Piestraka, Romana Wionczka czy łże-musicalu „Miłość z listy przebojów” (choć na tym też byłem!). Mam na myśli filmy bardzo ambitne, z wielkim zadęciem i przytupem, popadające przez to jednak w nieświadomą autoparodię.

„Przyśpieszenie” Zbigniewa Rebzdy (1984) to klasyka gatunku. Czterdziestoparoletni filmowiec nakręcił film o czterdziestoparoletnim filmowcu (Kolberger), który nie ma pomysłu na film, więc ucieka na planie w fantazje – głównie erotyczne, najczęściej na temat swojej żony (Tyszkiewicz), ale też na temat grających w jego filmach aktorek (w tym Szapołowskiej), z którymi łączą go romanse (a może to też tylko fantazje?). Na koniec próbuje popełnić samobójstwo, ale to też mu się nie udaje. A wszystko przez to, że prześladuje go komuna. Tylko patrzeć, jak TVPiS to wznowi.

Dziwnie często w telewizji natykam się na „Maskaradę” Janusza Kijowskiego (1986), straszliwie pretensjonalny film o grupie młodych aktorów teatralnych, którzy buntują się nie bardzo właściwie wiadomo przeciw czemu, ale za to są bardzo młodzi i bardzo zbuntowani. To dobrze pokazuje jaką ślepą uliczką było kino moralnego niepokoju, zbudowane z aluzji typu „no bo tak naprawdę to tu o bunt przeciwko komunie chodzi, wink wink nudge nudge”.
No fajosko, ale w efekcie zamiast sympatyzować z młodymi zbuntowanymi aktorami odbierałem ich jako zgraję nadętych buców, którym nie wiadomo o co chodzi. Bardzo długo po tym filmie miałem uraz do Adrianny Biedrzyńskiej. Głównego nadętego buca grał zaś w tym filmie nie kto inny tylko sam Bogusław Linda, co świetnie korespondowało później z jego rolą w „Krollu” – gdzie fantastycznie zagrał cynicznego eks-idealistę stając się idolem cynicznej Trzeciej Rzplitej.

Idolem PRL według zatytułowanego tak filmu Feliksa Falka (1984) miał zaś być Piotr Korton, pisarz-alkoholik wzorowany na Marku Hłasce. Jego życie i śmierć chce zrekonstruować młody idealistyczny dziennikarz (Pieczyński). Próbuje mu tego zakazać jego redaktor naczelny, który mętnie tłumaczy, że to niebezpieczny temat i odmawia drukowania tekstu. Ach, ten moralny niepokój i jego wink wink nudge nudge – w latach 80. Hłasko nie był już żadnym „niebezpiecznym tematem”, wychodziły właśnie jego dzieła wybrane w charakterystycznych szmatławych okładkach.
Idealistyczny dziennikarz poznaje meneli, którzy pili z Kortonem i pod ich wpływem sam się w niego zaczyna przekształcać – nosi jego ciuchy (oblechowe, ofkors), pisze opowiadania i czyta im na głos po pijaku. Falk zwykle przedstawia w swoich filmach psycho- i socjopatów (czy żaden recenzent nie zauważył, że Chyra w „Komorniku” gra typowy przypadek bipolar disorder?). Co fajnie wypadło w „Wodzireju”, ale w „Idolu” katastrofalnie – Pieczyński w kożuchu i okularach Kortona wyglądał przede wszystkim komicznie.
Tradycyjnie moje rankingi mają tylko trzy pozycje więc na tym poprzestanę, jako dishonorable mentions wspominając tylko o „Jestem przeciw” Andrzeja Trzosa-Rastawickiego (1985), nadętym filmie o narkomanach mówiących jakimś niby-to-slangiem (rzecz jasna, nikt tu nie rzuca przekleństw mocniejszych od „motyla noga”) oraz o „Przeznaczeniu” (1983) Jacka Koprowicza, znów bardzo poważnym a przez to niezmiernie śmiesznym filmie o Kazimierzu Przerwie-Tetmajerze (Mariusz Benoit).

Casino Royale w ksiegarniach!

OkladkaFilmu „Casino Royale” jeszcze nie ma, ale jest już książka. Z moim, mehemmm, posłowiem. Z tej okazji mała ciekawostka. Posłowie przedstawiono do aprobaty firmie reprezentującej interesy spadkobierców, którzy zakwestionowali fragment dotyczący końcowych lat Iana Fleminga:
Coraz więcej myślał jednak o jedynej osobie, która go wtedy darzyła miłością – o Casparze Flemingu. Dziecku, którego nieoczekiwane przyjście na świat zaowocowało powieścią „Casino Royale”. Prosto po wyjściu ze szpitala Fleming napisał dla dziewięcioletniego Caspara opowieść o latającym samochodziku – książkę, bardzo mało znaną w Polsce ale sławną w krajach anglojęzycznych, zatytułowaną „Chitty Chitty Bang Bang”.
W 1964 roku ostatni atak powalił go na polu golfowym. Zmarł w dzień dwunastych urodzin Caspara, dla którego to było traumatycznym doświadczeniem. W wieku dwudziestu lat syn Iana Fleminga odebrał sobie życie.”
Pierwsze zdanie zakwestionowano na podstawie tego, że nie mogę wiedzieć na pewno tego, kto wtedy kochał Fleminga. Zgoda, nie mogę, aczkolwiek jego życie prześwietlano pod tyloma kątami, że można zadać kpiarskie pytanie typu „a niby kto?”.
Wzmiankę o samobójstwie Caspara zakwestiono zaś po prostu ze względu na negatywne światło, w jakim to stawia pisarza. OK, szanuję prawo spadkobierców do dbania o wizerunek Fleminga, chociaż wydaje mi się, że ironia związana z tym, że całej tej fortuny nawet nie miał kto odziedziczyć (z braku żyjącego potomstwa prawa przypadły dalszym krewnym) jest interesująca w świetle pewnego stylu życia jaki wiążemy z agentem dablousewen. No ale na moim własnym blogu nikt mi chyba nie zabroni o tym napisać?
Z książkowej wersji wypadły fragmenty zaznaczone powyżej kursywą. Znalazły się one jednak w rozesłanych recenzentom próbnych egzemplarzach z zieloną okładką. Jeśli będę kiedyś sławny, recenzenckie gratisy mogą więc nabrać wartości jako collectors item :-).

Usenetowe Święto Zmarłych

O ile mi wiadomo, wśród moich wirtualnych znajomych do zakresu dziewięciobitowych adresów IP przeniosły się dwie osoby. Może było tego więcej, bo przecież gdy ktoś nagle przestaje pisywać na niusy, rzadko wiemy na pewno jaka była tego przyczyna. W przypadku Doroty Terakowskiej i Tomasza Pacyńskiego akurat wiemy.
Dziś pożegnam Dorotę, Packiem zajmę się za rok, bo w końcu nawet po tamtej stronie obowiązuje kolejka. Z nami jako z Usenetem Dorota pożegnała się na trzy lata przed swoją śmiercią, 3 marca 2001. Poszło jak zwykle o drobiazg – Dorota błędnie zapamiętała tytuł książki Stephena Kinga. Jak odkryłem teraz w guglu, błędnej formy używała już parę lat wcześniej, ale nikt się wtedy nie przyczepił.
W lutym 2001 jednak zwrócono jej uwagę na błąd, początkowo dość uprzejmie, ale Dorota niepotrzebnie poszła w zaparte używając przy tym m.in. argumentu „moją formę pisowni też się da wyguglać”. Stąd zresztą w folklorze usenetowym wzięło się powiedzonko „efekt Delores” lub „derotyzacja”, nakazujące podchodzić krytycznie do „argumentu z gugla”.
Pożegnanie z Usenetem wyszło więc idiotycznie – jak to w sieci. Potem podtrzymywałem jeszcze mailowy kontakt z Dorotą, który w pewnym sensie trwał nawet jeszcze po jej śmierci – jakiś czas dostawałem jeszcze zawirusowane maile z jej nagłówkiem (co chyba nie oznacza, że szły z jej komputera? Nie znam się na windowsach więc w sumie mało wiem o wirusach).
Jak to często bywa w sieci, naszą wirtualną relację można scharakteryzować jako Hassliebe. Dorota miała piękne i fascynujące życie, w którym była i „Piwnica pod Baranami” i krakowscy poeci pijący wódkę o szóstej rano na dworcu i szukanie niezależności w dziennikarstwie PRL. Dzieliła się z nami wspomnieniami, ale – jak to w Usenecie – zamiast być potulną grupą harcerzątek słuchających gawędy, odgryzaliśmy się swoimi komentarzami. Ja osobiście zaś nie cierpię „Piwnicy pod Baranami”, czniam krakowskich pozerów, którym picie wódki na dworcu ma dodawać poetyckości, dziennikarstwo PRL uważałem za ślepą uliczkę i nie interesowały mnie subtelne różnice między „Trybuną Ludu” a „Whateverem Prawie-Że-Niezależnym”. Flejmy były więc należycie ogniste i mam nadzieję, że bawiła się nimi równie dobrze jak ja.
Ja w tych dyskusjach przyjmowałem stanowisko cynicznego drobnomieszczanina, ona obrońcy romantyzmu i cyganerii. Twierdziła, że nie wierzy w mój prowokacyjny cynizm i uważa go tylko za pozę. Nie przyznawałem jej oczywiście racji, bo nie od tego są w końcu usenetowe flejmy, ale niech mi będzie to wolno zrobić w Święto Zmarłych.

Tęcza, krainy łagodności brama

Łamanie praw człowieka to jedno, ale PRL ma u mnie przegwizdane za wykreowanie zjawiska piosenki turystycznej. Spędziłem niedawno miły weekend w pewnym uroczym pensjonacie na pustkowiu, którego właściciel niestety ubóstwiał ten rodzaj muzyki, zdążyłem sobie więc gruntownie przypomnieć jak bardzo go nie lubię. Właściciel to właściciel, ma swoje święte prawa, nieśmiało więc zasugerowałem tylko, że jak już w ogóle, to może chociaż Elżbieta Adamiak, którą jakoś tam mogę strawić przynajmniej dla jej sympatycznego głosu. Niestety, samej Adamiak na cały wieczór nie wystarczyło, właściciel sięgał więc nawet już po tak totalny hardkor jak grupa „Pod Budą”. Dżiiiiiizas!
Słuchałem podbudowego sziteksu, melancholijnie układając sobie w myślach masakryczną notkę w blogu i zastanawiając się nad tym, za co właściwie tego rodzaju muzyki tak bardzo nie lubię. Lubię góry, więc u schyłku PRL też załapałem się na kiczowaty urok ogniskowych bardów, ale dla mojego pokolenia Bellon i Harasymowicz byli już OUT; Kaczmarski i Gintrowski byli IN.
Grywano za moich czasów nieśmiertelnego „Majstra Biedę” i równie nieśmiertelną „Jesienną zadumę”, ale nawet wtedy nie lubiłem tych kawałków. Kojarzyły mi się z postawą głupawego eskapizmu. Podmiot liryczny „Jesiennej zadumy” spiernicza w góry gdy tylko może, bo drażni go życie w cywilizacji. No fajosko, cywilizacja każdego drażni, ale między innymi taka postawa właśnie odpowiada za to, że żyjemy w Bolandzie a nie w Polsce. Wolałem kawałki nawołujące raczej do zmieniania rzeczywistości niż do uciekania przed nią w sztuczny świat namiotów, plecaków i konserw turystycznych.
Najbardziej nie lubię tej muzyki za degenerację samego pojęcia „poezji śpiewanej”. Każda piosenka powinna mieć dobry tekst, a więc z definicji być poezją śpiewaną. Skąd tupet „poetów śpiewanych”, by sobie przypisywać to miano, jakby inni muzycy zajmowali się śpiewaniem prozy? I jakaż to poetycka głębia kryje się w tekście „Majstra Biedy”?
Nie, chyba jeszcze bardziej wkurzał mnie w niej co innego – kompletny brak poczucia humoru. Dobra poezja nie może istnieć bez ironii. Czesław Miłosz wielkim poetą był, bo potrafił zachować dystans do własnej roli Wielkiego Narodowego Wieszcza (TM) – jego „Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w Minneapolis” to najlepszy w polskiej poezji obraz starości i przemijania. Inni współcześni WNT (TM), jak Herbert czy Szymborska, też swoją wielkość zawdzięczają umiejętności operowania ironią.
A turystyczni poeci śpiewani, maszerujący pod „tęczą, do krainy łagodności bramą”? Trzeba mieć totalny zanik poczucia własnego komizmu żeby to śpiewać w kontekście rajdu po Bieszczadach w latach 80. – wśród najrozmaitszych zakapiorów, uciekinierów przed alimentami, wypalaczy węgla drzewnego, i szemranych inwestycji koncernu Igloopol. „Kraina łagodności” my ass.
To tyle rantu, możemy wrócić do polityki, ale mam na jej temat tylko jedno zdanie – Kinga Dunin to geniusz. Rzadko zdarza mi się czytać tekst, w którym nie dość, że zgadzam się z każdym słowem to jeszcze skręca mnie zawiść, że sam bym nie umiał tego tak zgrabnie przelać na klawiaturę. Rispekt!