Czy Omar Chajjam wierzył w Boga?

Za sprawą komiksu Marjane Satrapi „Kurczak ze śliwkami” przeżywam małą fascynację Omarem Chajjamem. Nie aż taką, żeby się zaszywać w BUW-ie i sprowadzać książki z Amazona, ale jednak taką, żeby pogrążyć się w guglaniu i włączać się w trwające od setek lat rozważania typu „czy Chajjam był ateistą”.
Chajjam to postać, której trudno nie lubić. Żył w czasach, w których po ruinach imperium rzymskiego chodzili odziani w futra barbarzyńscy, którzy dopiero zaczynali próbować odtwarzać cywilizację zniszczoną przez ich pradziadów parę stuleci wcześniej. W tym samym okresie w świecie islamu rozkwitała kultura i nauka, studiowano dzieła starożytnych Rzymian i Greków (niszczone zapamiętale przez barbarzyńców w futrach imię ich okrutnej religii), zadawano sobie pytania typu „jaki jest ogólny wynik równania typu (x plus y) do entej?”
Chajjam dostał od wezyra stypendium badawcze, które pozwalało mu spokojnie poszukiwać odpowiedzi na takie pytania. Wyznaczył długość roku, co pozwoliło mu skorygować kalendarz muzułmański na cztery stulecia przed Europą (a w dodatku dokładniej). Zbudował pierwsze na świecie planetarium by demonstrować swym gościom, że ziemia nie musi być centrum wszechświata. Napisał najważniejszy w tamtych czasach podręcznik algebry (kilka stuleci potem odkrywany przez prawnuków barbarzyńców w futrach).
W sumie – robił same rzeczy ważne i ponadczasowe. Jednocześnie zostawił po sobie zbiór oryginalnych czterowierszy (rubajatów) opowiadających o ogólnym bezsensie ludzkiej egzystencji, wobec którego jedyne co ma sens to picie wina i promiskuityzm. Ale tu wchodzimy w trwające od setek lat spory interpretacyjne. Czy Chajjam rzeczywiście tak uważał, czy może raczej chciał – tak jak praprawnukowie barbarzyńców w futrach nazywający siebie egzystencjalistami – pokazać potrzebę nadawania egzystencji sensu ex post, przez poświęcanie się wielkim zadaniom takim choćby jak rozwijanie dwumianu w szereg potęgowy?
Cholera go jedna wie. Nie znam farsi, więc jestem tylko skazany na porównywanie różnych tłumaczeń. Wybór tłumaczeń angielskich jest tu, tłumaczenia polskie tu.

Pamietnik znaleziony w szafie Lesiaka

Nie cierpię wytartej frazy „Mrożek z Gombrowiczem by tego nie wymyślili”, ale niech mi będzie wolno raz jeden jedyny w życiu jej użyć, bo naprawdę ten przypadek jest wyjątkowy. Popłakałem się ze śmiechu czytając odtajnione odwołanie Jana Lesiaka do komisji weryfikującej byłych esbeków (datowane 6 sierpnia 1990):
Pracę rozpocząłem 1 sierpnia 1969 roku bezpośrednio po ukończeniu studiów. Do 1977 roku (…) zajmowałem się problematyką rolnictwa (…) W 1977 roku, mimo oporów z mojej strony, zostałem przeniesiony do pracy w nowoutworzonym wydziale zajmującym się rozpracowywaniem opozycji. Znalazłem się w grupie analizującej działalność polityczną Jacka Kuronia i organizującej pracę operacyjną. Był to jeden z najtrudniejszych odcinków pracy w MSW. Jak się później dowiedziałem powodem przeniesienia mnie na problematykę opozycji było preferowanie w informacjach chłopskiej formy gospodarowania [OMG! WTF? – przyp. WO] Mimo trzykrotnych prób ponownego przeniesienia się na problematykę rolnictwa (może to potwierdzić ówczesny naczelnik, płk L.B.), nie uzyskałem zgody. Wcześniej nie interesowałem się problematyką polityczną, również wykształcenie techniczno-przyrodnicze nie predystynowało mnie do pracy na odcinku przeciwdziałania działalności opozycyjnej (…) Stosunkowo szybko poznałem sposób rozumowania Jacka Kuronia i osób z nim współdziałających (…) to od nich nauczyłem się myślenia kategoriami politycznymi oraz pojęć totalitaryzmu i pluralizmu.”
Kiedyś miałem możliwość czytania raportu o Kuroniu, również pióra Lesiaka i uderzyła mnie wzmianka na temat odnalezionej w mieszkaniu Kuronia „odzieży typu jeans i sztruks”. Nie pamiętam jak dosłownie Lesiak to sformułował, ale zapamiętałem skrajną nieporadność językową oraz traktowanie „odzieży typu jeans i sztruks” jako czegoś podejrzanego, wartego wymieniania w sekretnych raportach. Teraz opisując literackie upodobania Jarosława Kaczyńskiego, Lesiak jako ulubionego pisarza wymienił niejakiego Loosę (kto to jest Loosa? No Wargas Loosa, ten od „Rozmowy w katedrze” :-)))
Jestem – przyznam – zafascynowany literackim aspektem tej postaci. Nieszczęsny magister inżynier rolnik, wbrew swoim oporom rzucony do polityki, bo kierownictwo preferowało rolniczy sposob gospodarowania informacją (co autor chciał przez to? przyrzekam konia z rzędem, temu kto mi to wyjaśni!), musi się zajmować jakimiś dziwnymi facetami interesującymi się a to pluralizmem, a to jakąś Loosą, a przy tym noszącymi odzież typu jeans i sztruks, którą nawet nie wiadomo przez jakie „sz” się pisze.
Gdyby żyli Munk i Kobiela, ten pierwszy powinien zaadoptować szafę Lesiaka i obsadzić tego drugiego w roli głównej.

Irasiad znowu zdenerwowany

"Ukraina to ważny sąsiad zarówno Czech, jak i Polski" – oświadczył prezydent Lech Kaczyński, zadając tym samym poważny cios Układowi geografów. Trzeba koniecznie sprawdzić powiązana wydawnictw kartograficznych z WSI, wszak tylko ich mroczne związki z wiadomymi kręgami określonych kół mogą tłumaczyć systematycznie pomijanie na drukowanych przez nich mapach dobrosąsiedzkiej granicy czesko-ukraińskiej.
Niedawno nabijałem się z tego, że na stronie Prezydenta RP wywiady poprzedniego prezydenta przytaczane są bez podawania jego nazwiska. Prezydent RP występuje w nich po prostu jako "Prezydent RP". Okazuje się, że Lech Kaczyński swoje geograficzne odkrycia prezentuje jako "Lech Kaczyński". Całkiem słusznie, przecież strach pomyśleć, że RP miałaby mieć prezydenta nie orientującego się nawet w geografii najbliższej okolicy.

Currently playing (8)



Kiedy byłem piękny i młody, taki fragment tekstu piosenki: „It was Chicago for a moment and then Paris and London for a few days” budziłby we mnie marzenie o tym, by należeć do „jet-set” i tak sobie fruwać między Chicago, Paryżem a Londynem. Jako człowiek stary i brzydki jednak na takie dictum od razu się krzywię z bólu, bo moim pierwszym skojarzeniem jest: „O CHRYSTE, JAKIEGO PO CZYMŚ TAKIM BY SIĘ MIAŁO POTWORNEGO JETLAGA!”.
Przecież ledwie człowiek by się zdążył przyzwyczaić do różnicy czasu między Chicago a Paryżem, już trzeba by skakać do Londynu, a to znowu pieprzona godzina różnicy, niby niewiele ale dla organizmu już rozstrojonego podróżą przez Atlantyk to mógłby być ostatni gwóźdź do trumny.
I pewnie dlatego właśnie uważam tę piosenkę za najlepszą z najlepszych. Serio, w tych sprawach mogę się akurat wypowiadać z matematyczną, cyfrową, bezwzględną obiektywnością – wszak od lat mój gust muzyczny nadzorowany jest przez iPoda i iTunes, które liczą ile razy czego słucham. No więc numerem jeden na samouaktualniającej się playliście debeściaków jest u mnie „The Last High” Dandy Warhols (#2: „Coffee and TV” Blura, #3: „There There” Radiohead, #4: „Goodnight Moon” Shivaree, #5: „New Killer Star” Davida Bowie).
Tekst piosenki opowiada o gwieździe rocka, wspominającej jakąś kobietę (?) z przeszłości, która była dla podmiotu lirycznego „ostatnim odlotem”. Nie żeby miał problem ze znalezieniem nowej partnerki (lub partnera – druga osoba w angielskim ułatwia ukrycie płci, czego fantastycznym przykładem sonety Szekspira). Przeciwnie, może ich znaleźć tysiące, nawet setki tysięcy, ale nie doznaje już z nimi takiego odlotu jak z bohaterką(em) tekstu.
Podmiot liryczny nie zamierza jednak z tego powodu załamywać rąk. „So maybe you loved me but now maybe you don’t. And maybe you’ll call me, maybe you won’t” – stwierdza lakonicznie, a odporność jego serca na zarysowanie budzi we mnie podziw jeszcze większy od jego odporności na jetlaga. Kurczę, być takim pięknym i młodym jak Courtney Taylor-Taylor! (tak naprawdę trochę ode mnie starszy, ale to przecież nie jest kwestia kalendarza).

Głosy w głowie Kurskiego

„You are jealous cause the voices talk only to me!”. Komizm tego żarciku polega na tym, że ewidentny świr „broni” się tutaj przed poprawną diagnozą w sposób jednocześnie dowodzący jego choroby. Dokładnie na tym samym polega komizm wypowiedzi Jacka Kurskiego: „[Subotić] tak kreował informacje, żeby siły dobra, siły patriotyczne, zawsze wychodziły na oszołomów, a siły lewicy postkomunistycznej i liberalne zawsze wychodziły na te rozsądne”.
Otóż jeśli ktoś pluralizm partii w demokratycznym społeczeństwie postrzega w kategorii „siły dobra versus Legiony Szatana”, to już nie trzeba z niego robić wariata. Oszołomów z prawicy robią media prawicowe – po prostu dlatego, że pozwalają im pleść co paranoja na język przyniesie. Nikt na przykład wiarygodności Macierewicza nie skompromitował tak bardzo jak zrobiło to Radio Maryja, emitując jego skandaliczne oskarżenia pod adresem ministrów spraw zagranicznych.
Najłagodniejsza możliwa intepretacja tej wypowiedzi jest przecież taka, że Macierewicz to osoba skrajnie niepoważna, publicznie rzucająca radykalnymi oskarżeniami – a potem nie potrafiąca ich ani wycofać ani potwierdzić. Już to pokazuje, że ktoś taki jest mentalnie niezdatny do pełnienia funkcji publicznych – a to jest, podkreślam, intepretacja i tak najkorzystniejsza z możliwych dla Macierewicza (prywatnie od czasu stosowania szantażu lustracyjnego dla ratowania rządu Olszewskiego jestem o nim zdania dużo gorszego).
Kurski pewnie o tym wszystkim wie, bo wie też o tym, że targetem jego propagandy nie są ludzie zdolni do racjonalnej oceny, tylko ciemny lud, któremu wystarczy zamachać chorągiewkami typu „Wehrmacht”, „ZOMO” czy „komuna”, żeby jak u Orwella zaczęli skandować „zabić Goldsteina”. Ale dlaczego w ogóle ma mnie interesować to, kto z nich udaje oszołoma a kto z nich jest nim naprawdę? Jedno jest pewne: nikt z nich nie próbuje robić wariatów. Po prostu niektórzy są zazdrośni o to, że Głosy przemawiają właśnie do „sił dobra”.

Gordon Freeman wraca do domu

Żem se kupił nowego Maka, co samo w sobie nie jest sensacją, ale to mój pierwszy Mak z Intelem, więc dokupiłem sobie do niego moje pierwsze w życiu Windowsy. Jezusicku, jak ten system obsysa, od samej jego instalacji i późniejszej aktywacji można zostać fanatycznym makówkarzem. Interfejs użytkownika jak zwykle tragiczny – jakaś pieprzona „tarcza systemu Windows” usiłuje mi uniemożliwić odpalenie „aplikacji Half-Life”. Ale ja przecież cały ten system kupiłem tylko do odpalania tej aplikacji!
„Half-Life” uważam za jedną z najlepszych gier ever. To jedna z pierwszych gier o fabule na tyle rozbudowanej literacko, że można mówić o różnych interpretacjach. Najbardziej oczywistą jest metafora zimnowojennego wyścigu zbrojeń, ale czasem gdy jestem w firmie napada mnie myśl o „Half-Life” jako metaforze sytuacji, w której człowiek próbuje wrócić z pracy do domu.
No bo niby już nie ma nic do roboty, już na mnie czas, ale ktoś zadzwoni, na kogoś wpadnę na korytarzu, coś mi się jeszcze przypomni w windzie i robi się z tego wszystkiego nie wiadomo która godzina.
W pewnym sensie całą fabułę „Half-Life” można streścić jako opowieść o facecie, który odwalił już w firmie swoją robotę i usiłuje wrócić do domu. Ale ciągle ktoś na niego wpada na korytarzu…
Tak czy siak, muszę serdecznie przeprosić za zaniedbywanie bloga, ale na razie pojawiła mi się silna konkurencja w kategorii komputerowego uprzyjemniania sobie życia :-). 

Gratulacje dla MC Doris!

Bardzo się cieszę z sukcesu Doroty Masłowskiej. Cenię sobie „Pawia królowej” i „Wojnę polsko-ruską”. Masłowska zaimponowała mi tym, jak podeszła do znanego z muzyki pop problemu „drugiego albumu” – podbiła sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i w drugiej powieści sięgnęła po jeszcze ambitniejszy ekperyment językowy.
Jako niestrudzonego poszukiwacza internetowych szajb fascynuje mnie zjawisko „antyfandomu” Masłowskiej. Chyba żaden polski pisarz nie ma tak wiernej rzeszy antyfanów, wszędzie starających się wcisnąć swoje komentarze typu „jaka to straszna grafomanka”.
Oczywiście, ten antyfandom jest zjawiskiem wewnętrznie sprzecznym – dla normalnego człowieka brak zainteresowania jakimś pisarzem to – well – brak zainteresowania. Mnie na przykład nie ruszają powieści Musierowicz, więc nie uczestniczę w dyskusjach na ich temat, niespecjalnie też interesuję się ewentualnymi nagrodami, jakie zdobywają.
Poziom obsesyjnej wrogości to dobry probierz wartości dzieła sztuki – gdyby internet istniał w czasach impresjonistów, też by przecież na francuskich portalach aż huczało od psycholi wypowiadających się stanowczo przeciw. Myślę, że wiem skąd się wzięła obsesja wrogów Masłowskiej.
Podobne kontrowersje budził film „Wesele” Smarzowskiego. Wśród jego zaciekłych wrogów był nawet mój kolega z działu, wybitny krytyk filmowy, który z podobnym uporem w kolejnych swoich tekstach wciąż wracał do tego, jakie to „Wesele” było okropne.
„Filmy Wajdy, Hasa, Konwickiego leczyły widzów z kompleksów nabytych w wyniku tragicznej historii, złego ustroju” – pisał ów krytyk skarżąc się jednocześnie na to, że „Wesele” to „czysta Schadenfreude”. Otóż za to właśnie podobał mi się i film Smarzowskiego i książki Masłowskiej.
Od jakichś dwustu lat nasza kultura zajmuje się głównie produkowaniem usprawiedliwień. Że wszystkiemu winni zaborcy. Albo wojna. Albo kapitalizm. Albo komunizm. Albo trudny okres transformacji. Albo po prostu Układ.
Prywatnie mam już takich usprawiedliwień powyżej uszu. Kurna, od upadku komunizmu minęło już tyle lat, że rówieśniczki Polskiej Wolności można już legalnie bzykać. Jak długo jeszcze będziemy udawać, że ten syf dookoła nas to nie nasza wina?
Proza Masłowskiej nie daje takich usprawiedliwień. Opisuje kijowy kraj po którym porusza się smętna palanteria taka, jak ten nieszczęsny skin, ten obleśny gwiazdor pop, ta żałosna sklepowa. Bohaterowie Masłowskiej są równie antypatyczni jak bohaterowie komedii Smarzowskiego. Ale są też prawdziwi. Właśnie to tak bardzo drażni odbiorcę, tak bardzo zmusza go do nieustannego powtarzania „ależ skąd, wcale tak nie jest, to wszystko wytwory chorego umysłu autorki/reżysera”.
Zgoda, te książki i ten film nie leczą nas z kompleksów tak jak filmy „Hasa, Wajdy i Konwickiego”. Ale my nie potrzebujemy teraz misia-pocieszyciela, który nas pogłaska po główce, biedne małe sierotki co to autostrad budować nie potrafią i idiotów sobie do rządu wybierają. Potrzebujemy wstrząsu, żeby się wreszcie zabrać do roboty. Dlatego kultura szoku jest nam teraz bardziej potrzebna od kultury krzepienia serc i leczenia z kompleksów.

Aktyw robotniczy popiera towarzysza premiera

Na spontanicznie zorganizowanym wiecu aktywu robotniczego Stoczni Gdańskiej manifestowano poparcie dla Polskiej Zjednoczonej Partii Solidarnej, towarzysza premiera i towarzysza prezydenta. Manifestujący podkreślali osiągnięcia odniesione przez rząd w ciągu ostatniego roku, na pohybel rewanżystom z Bonn i wiadomej wodzie na koła określonych młynów inspirowanych przez Hupkę i Czaję, którzy definiują Niemcy w granicach z 1937 roku. Aktyw robotniczy za towarzyszem Kurskim odciął się też od antypolskiej działalności nielegalnych organizacji takich jak KOR i wywodzących się z nich rozbijaczy narodowej jedności takich jak Michnik, Bujak, Frasyniuk czy Wałęsa. „PZPS jest jedyną siłą przeciwstawiającą się postkomunistycznym układom” – oświadczył na spontanicznym wiecu towarzysz sekretarz partii, wywołując spontaniczne okrzyki „niech żyje!” wśród aktywu robotniczego Stoczni Gdańskiej.

Wywiad z Prezydentem RP


Przypadkowy gugiel zaprowadził mnie na stronę, na której Prezydent RP opisuje jakiemuś dziennikarzowi, jak nagrywa swoje orędzia noworoczne. Nazwisko prezydenta wprawdzie tu nie pada, ale spoglądające z nagłówka oblicze działa sugestywnie. "To będzie już siódme orędzie" – deklaruje Prezydent RP, a czytelnik zaczyna się dziwować. Czyżby chodziło o jakiegoś innego prezydenta? Chyba tak, bo ten inny robi wrażenie całkiem normalnego faceta – w sylwestra lubi tańczyć i pić, zamiast tropić jaki to Układ odpowiada za to, że się jest o rok starszym. Ale dlaczego nigdzie na tej stronie nie ma jego nazwiska?

Najlepszy fikcyjny rockband ever


Rzeczywistość tak bardzo obsysa, że postanowiłem tego posta poświęcić tematyce całkowicie fantazyjnej – fikcyjnym zespołom rockowym. W tej kategorii absolutnym numero uno jest dla mnie zespół Stillwater z filmu Camerona Crowe „Almost Famous”.
Nie ukrywam, że zachowuję się tutaj trochę jak nastolatki z blogów o Tokio Hotel, bowiem grupę Stillwater cenię sobie nie tyle za jej muzykę co za to, że jej wokalistę gra jeden z moich najnajnajukochańszych aktorów, Jason Lee (czy on nie jest po prostu WIELKI w komediach Kevina Smitha, ze szczególnym uwzględnieniem roli Azraela w „Dogmie”?).
Ujawnię teraz być może jakieś mroczne sekrety swojej podświadomości, ale w ogóle cały film Crowe’a wywołuje u mnie trudne do opisania „warm and fuzzy feeling”. W tej opowieści każdy bohater ma niespełnione marzenia, które spełniają się na jego oczach ale nie całkiem zgodnie z oczekiwaniami, więc bohaterowie ryzykują, że marzenia przejdą im koło nosa a oni to przegapią. Jest w tym jakaś mądrość życiowa, ale nie rozwinę tego tematu, bo nie cierpię blogów z cyklu „pogadajmy o bardzo poważnych sprawach egzystencji”.
Fikcyjne piosenki Stillwater napisała Nancy Wilson, żona Camerona Crowe. Utrzymane są w stylu „rocka dla rednecków”, którego prywatnie nie lubię, ale w czasach mego dzieciństwa byliśmy nimi katowani przez Manna z Chojnackim. Sziteksów typu Allman Brothers w życiu więc bym sobie dobrowolnie nie puścił, ale jako soundtrack do filmu mającego ewokować moje dzieciństwo z roku 1973 nadają się znakomicie.

W swojej mrocznej podświadomości mam też coś komplementarnie odwrotnego, czyli odruchowe pragnienie by wszelakie medialne przekazy typu „peace and love” zawsze tłumaczyć… no może nie zaraz na „war and hate”, ale na coś w stylu „Can’t Buy Me Lunch” albo „All You Need Is Cash”. Dlatego zaraz za „Stillwater” w rankingu lądują u mnie The Rutles czyli Prefab Four, parodia Beatlesów stworzona przez Erika Idle dla BBC, czy raczej dla rzekomej Rutland Weekend Television (pewnego dnia stoczę się tak nisko, że ułożę w swoim blogu ranking fikcyjnych kanałów telewizyjnych). W filmie o The Rutles wystąpił też inny zespół, który wprawdzie tylko wymieniono z nazwy, ale już za samą nazwę też go kocham – Punk Floyd.

Jako honorejbelmenszyn wystąpi tu zespół Spinal Tap. Wiem, że są ludzie uważający „This is Spinal Tap” za szczyt wyrafinowania komedii rockowych, ale mnie to jakoś niespecjalnie rusza. Może właśnie dlatego, że wyrosłem z redneck rocka na dość wczesnym etapie i nie przeżywałem nigdy fascynacji oblechowo-heroinowo-flanelową autodestrukcją w stylu „On był skazany na bluuuusa”. Co za tym idzie, żarty o perkusiście, który zmarł zadławiwszy się wymiocinami (nigdy nie ustalono, czyimi), budzą we mnie najwyżej lekkie „he he”. Jednak w czasach, w których terroryści wygrali wojnę o lotniska poprzez coraz bardziej upierdliwe procedury bezpieczeństwa, Spinal Tap ma u mnie plusa za gag z ogórkiem w spodniach.
Disnohorejbelmenszynem będą The Oneders z filmu Toma Hanksa „That Thing You Do!”. Hanks ten film wyreżyserował, wyprodukował, napisał do niego scenariusz i umieścił w nim siebie w rolu supersympatycznego superuprzejmego faceta, który ma zawsze rację. Co za bufon! Dlatego właśnie kocham aktorów mających dystans do siebie – takich jak [serduszka]Dżejson[/serduszka].
Na koniec: z niesmakiem odkryłem, że nie ma na Wikipedii zbiorczego hasła „Lista fikcyjnych zespołów rockowych”. Dżimbo, kurna, obudźżeż tych swoich autorów, nie chcecie chyba, żeby Britanika walnęła takie hasło szybciej od was?