Intelektualne zaplecze PiS

No i proszę – kpiłem sobie niedawno na łamach swego bloga z pisma będącego intelektualnym zapleczem PiS, czyli tygodniko/miesięcznika "Nowe Państwo". Okazuje się, że intelektualnym zapleczem owego intelektualnego zaplecza był nie kto inny tylko właśnie człowiek, który dał się nabrać posłance Beger, minister Lipiński. Jakoś nie jestem tym zaskoczony. Pozdrowienia dla PiS od pani Pas-Vraiment 🙂

Z dziejów sygnaturkarstwa politycznego

I znowu sobie zrobiłem politycznie zaangażowaną sygnaturkę do Usenetu. Tak naprawdę nie lubię polityki, więc przeważnie moje sygnaturki to jakiś niewinny cytat z Pynchona ("Who claims Truth, Truth abandons") czy jakiegoś zapomnianego francuskiego serialu animowanego ("C’est moi Seskapile, le pirate tres classe/Je suis toujours pret a vous faire une crasse"). Czasem jednak w polskiej polityce pada jakiś Cytat Podsumowujący Całą Epokę. Tak mnie kiedyś trzepło jak czytałem stenogramy z nagrań skorumpowanego posła Pęczaka, że wrzuciłem sobie na siga cytat: "Powiem ci nawet szczerze, że te ciemne szyby, takie oryginalne ciemne, bez naklejek, to jest chyba fajniejsze nawet niż te… te… wszystkie…". Do dzisiaj zresztą doceniam jego literacką wymowę. Jak fajnie poseł Pęczak zbudował napięcie kończące wers. "Te… te… wszystkie…" zawiera przecież w sobie naprawdę "te wszystkie" – mogło chodzić o dżipies albo o olłildrajwa, ale może mogło też chodzić o honor, ojczyznę i takie tam.
Teraz sobie wrzuciłem godnego następcę Pęczaka w poezji politycznej, ministra Lipińskiego, który składa Begerowej propozycję korupcyjną: "Wie pani, to żaden problem, bo my mamy mnóstwo wolnych stanowisk, znaczy mnóstwo, to nie ma żadnego problemu z tym (…) Sejm by jakby te pieniądze w jakiś, nie wiem jaki, nie jestem prawnikiem, prawny sposób zabezpieczył".
Jasne, ministruniu kochany, w ogóle żaden problem, stanowisk już porozdawaliście tyle Samoobronie i LPR-owi, że dla tych nowych kolesi też coś znajdziecie. Jakieś rady nadzorcze, jakieś spółeczki skarbu państwa, kolejne fikcyjne ministerstwa a może posadka Dyrektora Narodowego Mauzoleum Kota Busia, no nie wiem, nie jestem prawnikiem, ale jakoś tam te pieniądze się zaksięguje, wpuścimy to w lewy fundusz, skombinuje się jakieś faktury i będzie gites, nie takie numery się ze szwagrem w Telewizji Familijnej robiło.
"Jest scenariusz żeby nas skompromitować" – tłumaczył się minister, gdy wyszło na jaw, że Beger tę rozmowę nagrała. Zabawne, jak podobnie tłumaczyli się skorumpowani z układu SLD-owskiego. Ostatnią bronią drania przyłapanego na draństwie jest okrzyk "jest scenariusz przyłapywania nas na draństwach!".

En lecture (7)

I znowu notka zainspirowana poprzednią notką. Bardzo przepraszam za tę autotematyczność. Zdjęcie „ghost town” w francuskich Alpach przypomniało mi piosenkę, którą usłyszałem tego samego dnia i teraz owa piosenka w kółko lata na iPodzie razem z utworami pokrewnymi.
Obóz Camp des Fourches miał strzec przełęczy La Bonette, górującej nad doliną rzeki Tinee. Poprzedniego dnia wieczorem posuwaliśmy się tą doliną w górę i coraz pilniejsza robiła się sprawa znalezienia noclegu. Dolina była zamieszkana w dziwny sposób – droga biegła przez pustkowia a wszystkie miejscowości kryły się wysoko w górach. Z drogi widać było ich światła, ale samo dojechanie do miejscowości wymagało kręcenia się z pół godziny po serpentynach.
Tak wjeżdżaliśmy i zjeżdżaliśmy i nic nie mogliśmy znaleźć. Byłem już zdenerwowany jak, nie przymierzając, Irasiad. W końcu jednak wszystko się jak zwykle dobrze skończyło, znaleźliśmy niezwykły hotelik nad przepaścią, a rano przy śniadaniu właścicielka puściła w nim niezwykłą piosenkę, zaczynającą się od słów „Jestem już w wieku, w którym nie śpi się byle gdzie”.
Od razu rozpoznałem głos wokalistki jako miłośnik zespołu Nouvelle Vague. To ten niesamowity głos wykonał stary punkowy przebój „Too Drunk To Fuck” Dead Kennedys (jak zwykle w przypadku Nouvelle Vague, przerobiony na miłą latynoską piosenkę do le kotleta).
Właścicielka hoteliku słuchała sobie tymczasem solowej płyty owej wokalistki, Camille. Płyta zatytułowana „Le Fil” („Nić”) pozwala jej pokazać swoje wokalne możliwości. Głos (samplowany, zapętlany) jest tutaj głównym instrumentem. Ale nie należy sobie tego wyobrażać jako jakiegoś jazzowego nudziarstwa typu Urszula Dudziak featuring Bobby McFerin, to są piosenki bardzo melodyjne i wpadające w ucho, a przy tym z niesamowitymi tekstami – jak ta pierwsza, „La jeune fille avec chevaux blanc” (wbrew słodkiemu tytułowi, opowiadająca o morderczyni uciekającej przed sprawiedliwością).
W Youtube znalazłem tylko koncertową wersję piosenki o blond-morderczyni, która jest już za stara by spać na dworcu. Jest inaczej zaaranżowana niż na albumie, ale też świetna. Jako bonus: Camille kowerująca "In A Manner Of Speaking" Tuxedomoon oraz koncertowe wykonania "Guns Of Brixton" i "Too Drunk To Fuck", wszystko już jako grupa Nouvelle Vague.

Ghost town, ghost church


Jako followup do poprzedniego posta z galerią „martwych malli”, wrzucę jeszcze parę linków i fotek dotyczących podobnej chorej pasji – mianowicie martwych miejscowości, „ghost towns”. O ile film „Silent Hill” uważam za kaszanę, to jestem jego twórcom wdzięczny za zwrócenie mi uwagi na niesamowite miasteczko Centralia, w którym naprawdę wydarzyła się historia taka jak w filmie – podziemny pożar kopalni w 1962 roku spowodował osunięcia ziemi i zatrucia tlenkiem węgla, zmuszając większość mieszkańców do porzucenia miasta, władze zaś do zamknięcia dróg prowadzących do Centralii. Wymarłe miasto jest dziś wdzięcznym obiektem turystyki 4×4.
Zawsze lubię w internecie szukać galerii zdjęć z miast takich, jak Bodie w Kalifornii, które niemal w całości wymarło podczas wyjątkowo srogiej zimy pod koniec XIX wieku, albo Amboy żyjące przez wiele lat z ludzi podróżujących wzdłuż legendarnej drogi Route 66, które nagle straciło sens istnienia w latach 70. po otwarciu autostrady Interstate 40. Amboy jest do dzisiaj cenione przez filmowców bo dzięki nagłemu wyludnieniu, bardzo dobrze się zachowało i jest gotową dekoracją do kręcenia filmu w „dziwnym małym miasteczku” (kręcono tam m.in. „Autostopowicza”).
Pytanie do wszystkich odwiedzających: czy znacie jakieś ciekawe „ghost towns” do zwiedzania w Polsce? Ja znam tylko „ghost towns” wykreowane przez akcję Wisła – na zdjęciu powyżej umieściłem „ghost church”, czyli bieszczadzką cerkiew kiedyś położoną w centrum wsi, dziś robiącą niesamowite wrażenie jako doskonale wyremontowana cerkiew pośrodku niczego. Drugie zdjęcie pochodzi z Camp des Fourches, opuszczonej osady wojskowej w parku narodowym Mercantour, na niektórych mapach oznaczanej jako normalna miejscowość.
Ktoś może polecić coś w podobnym stylu?

Wyznania nałogowego kierowcy

Z okazji dnia bez samochodu postanowiłem zareklamować na blogu galerię internetową, która kiedyś zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Dalej zresztą robi – to galeria Deadmalls.com. Jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się ona opuszczonymi centrami handlowymi. Można tam znaleźć m.in. niesamowite zdjęcia z Dixie Square Mall pod Chicago, o którym pisałem kiedyś w szerszym artykule o centrach handlowych (jeszcze jest online – nigdy nie zrozumiem, dlaczego coś czasem spada z portalu po dwóch dniach a coś wisi latami).
Warszawa to miasto ewoluujące w stronę urbanistycznego koszmaru Los Angeles. Śródmieście traci na znaczeniu, na zakupy czy też do kina jeździ się do położonych na peryferiach centrów handlowych. Pozornie oznacza to poprawę jakości życia – sam wiem, o ile wygodniej jest zakupy dowieść wózeczkiem do samochodu zaparkowanego na krytym parkingu centrum handlowego niż drałować z siatami komunikacją publiczną.
Wiąże się z tym jednak zjawisko „architektury kleksa” („sprawl architecture”). Centra handlowe rozlewają się wokół miasta, niszcząc coś, co mogłoby być przyjemnym lasem czy przytulnym przedmieściem. Po obszarze opanowanym przez sprawl nieprzyjemnie się spaceruje czy jedzie na rowerze, co łatwo w Warszawie sprawdzić np. próbując spacerować po bardziej ekstremalnej części Alei Jerozolimskich. Można się po niej poruszać praktycznie tylko samochodem.
Architektura kleksa jest tania i porzuca się ją bez sentymentu, ostatnią fazą jest więc zaś przekształcenie przedmieść w postapokaliptyczne ruiny niczym z horroru Romero. To nas też czeka jeśli nie zrobimy nic dla ratunku naszych miast.
Sam w „dzień bez samochodu” oczywiście przyjechałem do pracy samochodem. Niestety, w moim przypadku darmowe bilety to za mało, ja po prostu nie mam sensownej alternatywy. Ale – jak już tu wiele razy to wspominałem – spędziłem parę miesięcy w mieście z doskonale funkcjonującą komunikacją publiczną i samochodu (od którego jednak jestem uzależniony) używałem tylko do tego, w czym sprawdza się on najlepiej: do wyskoków za miasto!

Zonk!

Kiedyś w jubileuszowym numerze „Wysokich Obcasów” zrobiliśmy żart polegający na przygotowaniu tekstów z roku 2013. Wśród nich była dyskusja na temat tajemniczego urządzenia zwanego seksodromem.
Nie można się było z niej dowiedzieć czym to urządzenie jest, ale wynikało z niej, że w roku 2013 Ruch V Rzeczpospolitej, kolejna partia braci Kaczyńskich, zakończył swoją działalność typowym dla Kaczyńskich rozłamem. Tym razem jednak w przeciwnych frakcjach znaleźli się obaj bracia :-).
Kto pamięta wygłupy Kaczyńskich z początku lat 90., kiedy najpierw histerycznie popierali Wałęsę a potem równie histerycznie go zwalczali, ten wie, że obaj bracia nie potrafią się z nikim na dłuższą metę dogadać. Za co się wezmą, to się skończy rozłamem i awanturą.
Z tego powodu nie dołączyłem swojego bloga do akcji „głosując na PiS, głosujesz na Samoobronę” bo czułem, że to hasło bardzo szybko stanie się nieaktualne. Co więcej, że w trójcy Kaczyński-Lepper-Giertych, to Lepper ma najwięcej politycznego sprytu.
Kaczyński zapewne chciał się w tej koalicji prezentować jako „ten rozsądny”, ale bardzo szybko Lepper go w tym przelicytował. Gdy Kaczyński skompromitował się tolerując wybryki Macierewicza, to Lepper był jedynym rozsądnym wśród szaleńców. Gdy LPR miotał oszczerstwa pod adresem Kuronia, to Lepper się od tego jednoznacznie odciął. Na tle Ziobry z Gosiewskim to naprawdę żadna sztuka udawać głos rozsądku, wystarczy się po prostu rzadko odzywać.
Podkreślam: udawać. Nie popieram Leppera. To jasne, że jego budżetowe roszczenia były kompletnie od czapy. Ale odpowiedzialność za to spada na tych, którzy kilka miesięcy temu zaprosili go do rządu. Wszyscy inteligentni ludzie w kraju mówili, że to się tak skończy, ale prezes Kaczyński miał swoją Wizję. Która jak zwykle w jego przypadku okazała się idiotyzmem.
Koalicja rozpada się nie dokonawszy niczego. Nie rozpoczęto budowy żadnego odcinka autostrady (sorki, mój konik, będzie wracał w moim blogu niczym ceterum censeo). Nie podjęto reformy finansów państwa (która to już zmiana na stanowisku ministra finansów?). „Tanie państwo” okazało się republiką kolesi, dla których tworzy się fikcyjne urzędy. Rzekome ściganie aferzystów ograniczyło się do paru gestów czysto pijarowych, przy czym część raczej z kategorii „PR Disaster” – poszukiwanie haków na Balcerowicza skończyło się kompromitacją posła Zawiszy i jego łże-komisji.
Ba, nawet w sprawie legendarnej instrukcji 0015/92 nie pojawiły się żadne nowe fakty. Dalej wiemy tyle samo co w 1993 roku, gdy o niej pierwszy raz napisała prasa. Przez lata Kaczyński oskarżał Układ o tuszowanie tej sprawy, ale teraz to on jest Układem i on sam, najwyraźniej, nie pali się do ujawnienia tych materiałów. Co ma do ukrycia?
Zaraz minie rok od wyborczego zwycięstwa PiS. Przez rok można wiele zdziałać – ale PiS zajmował się przez ten czas wyłącznie karuzelą personalną, tworzeniem i zrywaniem paktów i koalicji, biciem piany z głośnym wrzaskiem. I kto nie urodził się wczoraj ten wie, że na tym polega wszelka działalność polityczna braci Kaczyńskich. Jedyna nadzieja w tym, że ten cyrk się wreszcie skończy. Nowy Sejm będzie lepszy choćby dlatego, że nie będzie w nim Giertycha.

„Bard Solidarnosci”

„Bard solidarności napisał hymn dla PiS”. Gdy usłyszałem taką wiadomość, moje pierwsze reakcje były mniej więcej takie:
Kaczmarski? Nie żyje.
Gintrowski? Nie wierzę.
Kelus? Nie, przecież to człowiek na poziomie.
Okazało się w końcu, że tajemniczym łże-bardem jest jakiś Tolek Jabłoński. Hudefak? Za komuny słuchałem sporo magnetizdatu, ale kogoś takiego nie kojarzę. Szybki gugiel dał 24 odniesienia (rano 21 września 2006). Z tego wszystkie dotyczą albo występów na wyborczych szopkach PiS albo oburzenia uczestników forum kaczmarski.art.pl na to, że jakiś sepleniący koleś profanuje dorobek Kaczmarskiego.
Słowem, taki z gościa „bard Solidarności” jak z Zawiszy inteligent. Oh well, czego się można było spodziewać.

Rzecz jasna, ja też nie mogłem się powstrzymać przed swoją parodią, bo sam pomysł tego kolesia by zbudować wszystko na rymach „czas” i „nas” aż się prosi by podstawiać inne słowa:

Jesteśmy z „Prawa i Sprawiedliwości”
Mamy klucze do wszystkich kas
My rozdajemy teraz stołki
Z Lepperem i Giertychem wraz

Dlatego wznieśmy ręce, podajmy sobie dłonie
Jak rzekł wielki Jarosław: kurna, my teraz!

(zwolennicy PiS mogą cytować wielkiego Jarosława dosłownie, bez eufemizmu fonetycznego „kurna”, którego używać będą ludzie kulturalni i inteligentni)

Radzieckie porno

Gdybym miał układać ranking najbardziej wkurzających mnie sposobów, na które państwo polskie marnuje moje podatki, gdzieś wysoko umieściłbym Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Instytucję tę powołano do dzielenia częstotliwości ale działając zgodnie z prawem Parkinsona, zaczęła się rozrastać i przyznawać sobie kolejne coraz bardziej bzdurne zadania i uprawnienia. Niewiele tutaj różni pana Czarzastego od pani Kruk, poza oczywiście tym, że podczepili się w swej karierze pod różne układy.
Jest oczywiście jedna różnica: w kaczyzmie jest przynajmniej śmieszniej. Oto za moje podatki KRRiTV zafunduje sobie seansik porno – Rada poświęci się teraz analizie programów erotycznych by sprawdzić, czy nie zagrażają nieletnim. Tak jakby to nieletni zamawiali telewizję kablową do domu!
Na dogłębną analizę tego fascynującego zagadnienia Rada dała sobie dwa tygodnie. Ależ kochani, czemu tak krótko? Ta jakże istotna tematyka wymaga chyba ze dwóch sesji plenarnych poprzetykanych indywidualną refleksją członków w zaciszu gabinetu.
Mam taką małą sugestię – zmarnowaliście już tyle moich pieniędzy, że mogę wam jeszcze odżałować po 39 koron duńskich na członka. Ten jakże przydatny gadżet sprawi może, że następna ekipa będzie miała po was mniej sprzątania. 

Ostrzał niezgody pod specjalnym nadzorem

Codziennie w dziesiątkach redakcji w całej Polsce powtarza się ten sam schemat: ktoś obgryza nerwowo ołówek, próbując wymyślić tytuł dla swojego rewelacyjnego niusa. „Bingo!” – wykrzykuje i wklepuje jedno z trzech poniższych, w głębokim przekonaniu że wymyślił właśnie coś głęboko oryginalnego, odkrywczego i dowcipnego. Owa żelazna trójca sztampy tytułologicznej to:

„X pod ostrzałem”
„X niezgody”
„X pod specjalnym nadzorem”

Do napisania tej notki zainspirował mnie odsyłacz na portalu do tekstu z Internet Standard – „YouTube pod ostrzałem”. Mógłbym się oczywiście wykręcać, że to w ogóle nie jest materiał z „Gazety” ani nawet z żadnego pisma wydawanego przez Agorę (skądinąd zawsze lubiłem portalowych oszołomów wyskakujących z tekstami typu „To już Wybiórcza nie ma o czym pisać?” pod artykułami np. z „Czterech kątów”), ale wpisałem do portalowej wyszukiwarki „pod specjalnym nadzorem” i przyznam, że przeżyłem lekką załamkę. I naprawdę żadną pociechą nie jest to, że inni jeszcze bardziej. Szanowni redaktorzy, drogie redaktorki – tytułologiczną sztampę umieśćmy pod ostrzałem (przedtem odbywając rutynową w takich przypadkach dysputę z korektą czy pisze się „ostrzał” czy „obstrzał”), niech się znajdzie pod specjalnym nadzorem, zanim stanie się sztampą niezgody. I – na $DEITY – zróbmy to, zanim nadejdzie zima i się zacznie „białe szaleństwo”!

Miecz Rzeczpospolitej

Paweł Lisicki, nowy naczelny „Rzeczpospolitej”, przemówił komentarzem na temat gafy Benedykta XVI. Ubolewał nad tym, że dotychczasowy proces dialogu między religiami oparty był na fundamentalnym nieporozumieniu: „Systematycznie zacierano choćby podstawową różnicę między chrześcijaństwem, głoszącym zasadę niesprzeciwiania się złu przemocą, a islamem, uznającym szerzenie religii w świecie przy użyciu przemocy za obowiązek religijny. Wezwanie do dżihadu stało się tym samym co nauki moralne z kazania na Górze”.
Otóż wezwanie do dżihadu jest tym samym co deklaracja Chrystusa „Nie mniemajcie, że przyszedłem przynieść pokój na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz!” (Mt 10,34). Albo tym samym, co tak ceniony przez miłośników kicz-rocka cytat z „2 Tm 2,3” o „żołnierzach Chrystusa”.
Można oczywiście takie cytaty interpretować metaforycznie, że "miecz to słowo", że chodzi o gotowość do wyrzeczeń i walki z własną słabością, ale – saprajs saprajs – dokładnie tak samo „dżihad” najczęściej interpretuje się w islamie.
Można też te cytaty interpretować dosłownie, w duchu fizycznego mordowania niewiernych i taka intepretacja przeważała przez pierwsze dziewiętnaście stuleci chrześcijaństwa. Nawet w samej Europie ostatnie reżimy katofaszystowskie – w Portugalii i Hiszpanii – upadły dopiero w połowie lat 70., ale kontynuujące ich tradycję dyktatury w Ameryce Łacińskiej dotrwały do początku lat 90. Czy paręnaście lat przerwy w mordowaniu niewiernych to nie jest troszkę przykrótko by mówić aż o "zasadzie niesprzeciwiania się złu przemocą”?
I oczywiście można powiedzieć, że istnienie takich dyktatur to nie jest wina Kościoła tylko instrumentalnie wykorzystujących go polityków (ciekawe swoją drogą, czy ksiądz Tiso, słowacki firer, był raczej człowiekiem Kościoła czy polityki?). Tylko że dokładnie to samo powie świecki muzułmanin o islamskich fundamentalistach – że instrumentalnie manipulują cytatami z Koranu, dosłownie odczytując metafory dla doraźnej korzyści politycznej.
Jedyną różnicą jest to, że chrześcijaństwo jest starsze, więc w tej kulturze więcej mamy ludzi zdolnych do wyjścia ponad poziom naiwnego licytowania się w stylu „moja religia jest dłuższa od twojej”. Islam jest dopiero w czternastym stuleciu istnienia, więc więcej tam ludzi traktujących ludzi innej wiary tak, jak czternastowieczni chrześcijanie.