Mozg Ziemkiewicza

Czytam ostatnio opowiadania Rafała Ziemkiewicza wznowione w tomiku „Coś mocniejszego” i uderzyło mnie to, że punktem wyjścia opowiadania „Cała kupa wielkich braci” jest legenda miejska o tym, jakoby człowiek używał tylko dziesięciu procent mózgu. Nie wiem oczywiście jak to jest z mózgami prawicowych publicystów (czasem wydaje mi się, że nawet dziesięć procent to optymistyczna estymata), ale w ogólności to bzdura.
Nie wiadomo skąd się wzięła ta legenda – jej bezpośredniego źródła nie udało się wytropić nawet znakomitemu serwisowi snopes.com. Korzenie sięgają początku dwudziestego wieku, ale prawdziwa popularność pojawiła się w latach sześćdziesiątych, razem z falą zainteresowania zjawiskami paranormalnymi: telepatią, lewitacją, zginaniem łyżeczek i innymi trelami-morelami.
Trudno się dziwić jej popularności – któż z nas nie chciałby fantazjować o tym, że ma jakieś ukryte, niewykorzystane pokłady wielkiego geniuszu albo zdolności nadprzyrodzonych? Odpowiedź racjonalna jest okrutna i bezlitosna: nie ma takich ukrytych pokładów. Możesz najwyżej rozwinąć swój potencjał ucząc się nowego języka albo robiąc drugi fakultet, ale to wszystko praca, wyrzeczenia i takie tam. I oczywiście nie mogę winić tych, którzy woleliby wierzyć, że da się coś osiągnąć na skróty, na przykład przy pomocy medytacyjno transcendentalnego uwolnienia w sobie tetanina ósmego poziomu.
Sami będą siebie winić.

Ulubieniec Kaczynskiego

Przepraszam, znowu będzie o polityce. Ja od polskich polityków chcę w sumie tylko jednego: infrastruktury. Mogę sam na własny koszt dbać o swoje zdrowie czy bezpieczeństwo, ale sam sobie nie zbuduję autostrady do granicy ani porządnego terminala na Okęciu. Przyśpieszenie budowy autostrad obiecywał premier Marcinkiewicz, potem premier Kaczyński. Marcinkiewicz tylko spowolnił, a Kaczyński storpeduje do reszty. Szefem GDDKiA zostanie nieudolny urzędnik, którego krył prezydent Kaczyński – podczas jego rządów w Warszawie, osobnik ów rozkopał liczne skrzyżowania pod ślimaczące się remonty-pośmiewiska. Czy jest w Polsce jeszcze ktoś kto łudzi się, że za rządu PiS budowa autostrad będzie wyglądała lepiej od kompromitacji takich jak budowa wiaduktu przy Galerii Mokotów? Ten sam dyrektor. Ten sam kryjący go prezydent.
Za rządu PiS możemy liczyć jeszcze na otwarcie autostrady A-18 do granicy (co tak naprawdę oznacza dokończenie budowy rozpoczętej jeszcze przez Niemców, ich gratuliere) oraz otwarcie odcinka A-1 pod Gdańskiem, który zaczęto budować jeszcze za rządów SLD. To wszystko. PiS niczego nie rozpoczął. Czy będzie potrafił choćby dokończyć?

Currently playing (2)

Gdybym miał wskazać swoją ulubioną piosenkę o miłości, bez wahania wskazałbym właśnie tę. Już taki jestem, że teksty piosenek typu „Kiedy cię dotykam czuję się szczęśliwy w środku” albo „Przez ciebie wpadłem w głęboką depresję i chyba się zaraz pochlastam” budzą we mnie złośliwy chichot. Natomiast tekst zatytułowany "Ever Fallen In Love? (With Someone You Shouldn’t Have)” uważam za wzorzec inteligentnego pisania o miłości, zasługujący na wykonanie w stopie irydu i platyny, by go przechowywać w Sevres w słoju z argonem.
To trochę obciach, ale najpierw usłyszałem cover tej piosenki w wykonaniu neo-soulowej brytyjskiej grupy Fine Young Cannibals. Obciach, bo w 1985 roku – kiedy nagrali to Kanibalsi – w zasadzie interesowałem się punk rockiem i powinienem był znać klasykę gatunku. No ale ekscytowały mnie wtedy głównie bardzo bojowe piosenki punkowe o anarchii, rewolucji, wojnie atomowej i tym podobnych bzdetach, więc w ogóle nie istniało dla mnie takie coś, jak punkrockowy love song.
A przecież ten znakomity tekst u szczytu punkowej rewolucji roku 1977 napisał Pete Shelley, lider grupy Buzzcocks. Grupy bardzo ważnej, bo wywarła wpływ na całą ówczesną punkową scenę w Manchester (a więc pośrednio na Joy Division i New Order, a więc – jeszcze bardziej pośrednio – na muzykę, przy której do dzisiaj ludzie podrygują w klubach).
Obie wersje tej piosenki – oryginalny punk i coverowy soul podobały mi się tak bardzo, że nigdy nie mogłem ustalić, którą z nich wolę. Teraz doszła mi jeszcze trzecia, równie dobra – francuskiej grupy Nouvelle Vague, która swoim zwyczajem przerobiła to na skoczne latynoskie rytmy.
Lubię ten tekst za to, że niezależnie od tego, w jakim akurat jestem nastroju – melancholijno-cynicznym, wesoło-cynicznym czy po prostu cyniczno-cynicznym – nigdy nie wywołuje u mnie złośliwego chichotu, już prędzej jakieś zamierzchłe wspomnienia. A wy, drodzy bywalcy blogosfery, czy wam się kiedyś zdarzyło coś takiego jak w tytule?
Oczywiście, wcale nie chcę znać odpowiedzi, to jedno z takich pytań, które się zadaje gościom po to, by mieli o czym myśleć zanim gospodarz poleje.

Zatrucie testosteronem

Zetknąłem się z powiedzonkiem „zatrucie testosteronem” jakiś czas temu, czytając coś o feminizmie trzeciej fali (którego ogólnie jestem sympatykiem, choć to temat na osobną notkę). Uderzyło mnie to, jak bardzo to powiedzonko jest trafne.
Chociaż, rzecz jasna, chodzi tu o żartobliwą metaforę, to jednak faktycznie strasznie często mężczyzna pakuje się w jakieś ryzykowne sytuacje tylko dlatego, że jest mężczyzną. Typowy przykład to zachowanie na drodze – jak łatwo i bezsensownie wkręcamy się w rywalizacje typu „kto pierwszy spod świateł”. I właśnie wtedy, kiedy w wyniku takiej rywalizacji ktoś straci życie, zdrowie, zderzak lub tylko zniżkę na OC/AC, ma zastosowanie to powiedzonko – koleś po prostu padł ofiarą zatrucia testosteronem.
Wikipedia podaje taki przykład zastosowania powiedzonka:
The accident statistics show that most avalanche victims are between the ages of 20 and 35 and are male. Very few females get killed in avalanches and those who do are usually following a male at the time. In a number of cases the men involved in avalanche accidents did not listen to the advice of sensible women. But a man has got to be a MAN! And no better way to prove it than in a stupendously violent death
Jednak mój ulubiony przykład to cytat z poradnika dla turystów zwiedzających pustynię Mojave: „Nie pozwól, by zatrucie testosteronem zakłóciło ci percepcję – ZABIERZ MAPĘ!”.

Skad sie bierze homofobia?

Dziesięć lat temu amerykańscy psycholodzy przeprowadzili badanie ostatecznie wyjaśniające źródła homofobii. Grupie heteroseksualnych mężczyzn pokazywano próbki pornografii o różnych orientacjach, jednocześnie badając ich reakcje zmyślną maszynką mierzącą obwód penisa. Okazało się, że „normalna” heteroseksualna pornografia oraz pornografia lesbijska podniecała mniej więcej wszystkich tak samo, natomiast pornografia gejowska najsilniej powodowała erekcję u homofobów.
Nie ma w tym tak naprawdę niczego paradoksalnego. Wyobraźmy sobie religię zakazującą seksu z brunetkami (na świecie jest tak dużo tak dziwnych religii, że takowa by mnie wcale nie zaskoczyła).
Dla kogoś, kto akurat woli blondynki, taki zakaz byłby czymś obojętnym. Taki ktoś na widok wyzywająco ubranej brunetki po prostu uśmiechałby się taktownie, odwracał wzrok i wracał myślami do swojej ukochanej blondi. Co innego głęboko wierzący zwolennik brunetek. Ten, wierny nakazom swojej religii, żyłby samotnie – najwyżej z mamusią albo kotkiem.
Jego myśli i sny wciąż zaprzątałyby brunetki, brunetki, brunetki… i oczywiście surowa boska kara spadająca na grzeszników, którzy za nic mają religijny zakaz. W efekcie wciąż publicznie wyklinałby dekadencką Europę, w której – pfuj! – ludzie chodzą publicznie za rękę z brunetkami. Stanowczo potępiałby takich zboczeńców, bluźnierców, wysłanników szatana, pisałby jakieś idiotyczne projekty ustaw albo artykuły do partyjnych gazetek, domagałby się zwalniania nauczycieli lubiących brunetki ze szkół (wszak tyle dziewczynek jest brunetkami!). Hipotetyczny brunetkofob w praktyce wyglądałby więc mniej więcej tak samo komicznie jak typowy homofob z LPR czy PiS.
Kraj rządzony przez brunetkofobów pewnie też miałby na świecie poważne problemy wizerunkowe. A jego przywódcy bardzo by się upierali, że odpowiada za to jakiś układ, spisek, stolik brydżowy czy wręcz konspiracja ufoków. No bo w końcu nikt ich nie przekona, że białe jest białe, czarne jest czarne, a blond jest blond.

Najgorzej ubrany Bond ever

Czekanie w napięciu na nowego Bonda osłodziłem sobie przeglądem starych. Dawno nie oglądałem „Living Daylights” (1987) i zaszokowała mnie skrajna obciachowość mody męskiej. Nic dziwnego, że w latach 80. słuchaliśmy tak ponurej muzyki, przecież w tej dekadzie nie dało się żyć. Timothy Dalton w ogóle był słabym Bondem, ale ta jego błyszcząca kurtka… O rany!

Nawet Bond wypada jednak całkiem elegancko na tle Felixa Leitera i jego dwóch uwodzicielskich współpracownic. Feliksie… ja rozumiem, są lata 80., jako agent CIA masz pełne ręce roboty pomagając w Afganistanie stworzyć organizację, która już za paręnaście lat zaatakuje USA na własnym terytorium, ja wszystko mogę wybaczyć, ale CO TO JEST TO NIEBIESKIE?

Bondy z Rogerem Moorem to jest temat długi, ale na szczęście łatwo mi wskazać mojego zdecydowanego faworyta. To ciuchy, w których Bond wyrusza na wyspę Scaramangi w „The Man With The Golden Gun” (1974). Po prostu człowiek ze złotym pistoletem kontra człowiek z zabójczą marynarką. Aż trudno uwierzyć, że to jeden z moich ulubionych Bondów (głównie za sprawą rozkosznie idiotycznej tytułowej piosenki).

Ciuchy Connery’ego zwykle były genialne, ale wczesne filmy dokomentują interesującą zmianę w modzie męskiej, jaką był upadek kapelusza. Jeszcze do połowy lat 60. kapelusz był normalnym codziennym elementem stroju, dzisiaj raczej śmieszy niż dodaje powagi. Kapelusz nosi się dzisiaj albo w intencjach jajcarskich albo dla podkreślenia, że się jest krakowskim konserwatystą (co zresztą często na jedno wychodzi). Connery regularnie nosił go zresztą tylko we wczesnych Bondach (tutaj: „From Russia With Love”, 1963), potem już tylko sporadycznie, chociaż w otwierającej „sekwencji z lufą” kapelusz dotrwał aż do „Diamonds Are Forever” (1971).

Kapelusza może i szkoda, ale w sumie to i tak zdumiewające, że przez cały dwudziesty wiek kanon mody męskiej, wyznaczony przez marynarkę, koszulę z kołnierzykiem i coś pod szyją, w zasadzie przetrwał wszystkie rewolucje, od bolszewickiej przez seksualną po teleinformatyczną. Ciekawe właściwie dlaczego?

Monospace o muerte

Wiele osób skarży się na layout, który mi osobiście bardzo się podoba. Poszedłem nawet do kolegi z pecetem i Explorerem, żeby sprawdzić, czy to jakoś gorzej wygląda w innym systemie, ale nie – tam jest mniej więcej tak, jak u mnie na Maku na Safari. Ideałem wzornictwa internetowego są dla mnie strony Niny i Kai. Faktycznie, u nich jest raczej szaro na czarnym niż zielono na czarnym i tutaj jako osoba o łagodnym i ugodowym charakterze (he he) mogę pójść na kompromis i zmienić zielony na zielonkawoszary, ale czy to wystarczy niezadowolonym? Mam wrażenie, że najbardziej im przeszkadza sama czcionka Courier i to, że jest jasno na ciemnym. No a tego właśnie jestem gotów bronić jak niepodległości.
Ze staroświeckością Couriera jest zresztą pewien paradoks. Najpopularniejszą czcionkę Times New Roman opracowano jeszcze przed drugą wojną światową dla londyńskiej gazety, której czcionka zawdzięcza swoją nazwę. Couriera natomiast już grubo po wojnie opracował dla swoich maszyn do pisania IBM. Chociaż Courier kojarzy się "oldskulowo" a Times "nowocześniej", to jest odwrotnie – Courier jest o jakieś ćwierć wieku młodszy.
Lubię Couriera po pierwsze dlatego, że bardzo lubię ASCII-Art o którym nie ma mowy w czcionkach proporcjonalnych. Po drugie zaś budzi miłe skojarzenia z maszyną do pisania i latami sześćdziesiątymi. A gdybym mógł sobie swobodnie wybrać jakąś dekadę (pomijając pytania typu "a co gdybyś zachorował na coś, czego wtedy nie umieli leczyć" itd.), to najbardziej właśnie chciałbym być wtedy dziennikarzem. Oczywiście, w jakimś wolnym kraju, nie w Bolandzie. Jeżdziłbym nowiuteńkim garbusem cabrio, chodziłbym na undergroundowe koncerty i pisałbym dla przyjemności opowiadania, których akcja rozgrywałaby się w roku 2006 a bohaterowie nosiliby srebrne kombinezony i mieszkali w koloniach na innych planetach.
Jestem otwarty na konstruktywne propozycje, nie wątpię że odwiedzają mnie osoby bardziej utalentowane plastycznie ode mnie, ale nie odstąpię od tego, żeby jednak dominował jakiś odcień zieleni, czcionka była nieproporcjonalna a litery były jasne na ciemnym. VT-100 o muerte.

Currently playing

Jak co roku, przygotowałem na wakacje specjalną plejlistę. Wakacyjnym przebojem dla mojej rodziny okazał się na niej remiks piosenki „Radio #1” duetu Air zrobiony przez niejakiego Senora Coconut (kolejny pseudonim niemieckiego didżeja Uwe Schmidta). Albumowa wersja jest raczej melancholijna i przyznam, że dotąd za nią specjalnie nie przepadałem (najlepszy utwór z albumu „Talkie Walkie” to moim zdaniem „Surfin’ On A Rocket”, miałem go zresztą na plejliście „Wakacje 2004”).
Remiks ma zupełnie zmienioną ścieżkę rytmiczną, a do tego doszedł auironiczny nawias: Senor Coconut dołożył do tej piosenki głos jakiegoś dziwacznego latynoskiego didżeja radiowego, który prezentuje ją strasznie się przy tym podniecając i krzycząc „Rumba! Mambo! Cza cza cza!”. Rytm dają już nie smętne francuskie syntezatory tylko ogniste latynoskie instrumenty perkusyjne, został jednak oryginalny wokal. Słucha się tego jakby się popijało caipirinhę w knajpie na plaży jak ze snu – karaibski rytm robi tu za cukier trzcinowy, smutny wokal za limetki, a całość jest cool niczym pokruszony lód.
Utwór był B-trackiem do singla „Radio #1”, który sobie przywiozłem byłem z jakiejś podróży. Rynek singli w Bolandzie – jak wiadomo – praktycznie nie istnieje, nie działają też u nas sklepy typu iTunes Music Store, zdaję sobie więc sprawę z tego, że chwaląc ten utwór namawiam jednocześnie do robienia Bardzo Brzydkiej Rzeczy. Jakby co, to głośno sobie siorbnę caipirinhą i udam, że nic nie widziałem, nic nie słyszałem…

Przygody pani Nieprawdziwskiej

Kiedyś na Walentynki do „Wysokich Obcasów” napisałem tekst o fikcyjnej psycholog leczącej ludzi z miłości. Nadałem jej nazwisko Pas-Vraiment („Nie-Naprawdę”), umieszczając w tekście wskazówki, które powinny były wskazać inteligentnemu czytelnikowi, że ma do czynienia z żartem. Redakcja „Wysokich Obcasów” na wszelki wypadek obarczyła jeszcze to wyrazistym dopiskiem – „Angelique Pas-Vraiment jest postacią fikcyjną”. Trochę mnie to zniesmaczyło, bo nie lubię łopatologicznego tłumaczenia żartów, ale okazało się, że są przypadki, dla których nawet łopatologia to za mało – poskutkowałby może buldożer, ale redakcja niestety nie dysponuje takowym.
Wystarczy wpisać „Angelique Pas-Vraiment” do gugla. Jako pierwszy wyskoczy tekst z pisma „Nowe Państwo”, będącego intelektualnym zapleczem PiS. Autorka tego tekstu chciała udawać, jaka to ona niby jest oczytana we współczesnej psychologii, więc powołała się na nieprawdziwą panią Nieprawdziwską: „Na marginesie warto wspomnieć, iż niektórzy uczeni – jak chociażby doktor Angelique Pas-Vraiment ze szwajcarskiego Institute de Therapie Emotionnelle – twierdzą, że zakochanie wykryte na wczesnym etapie, czyli wówczas, gdy naszego organizmu nie ogarnia jeszcze biochemiczne zauroczenie, jest w pełni wyleczalne”. Rzecz jasna, nie dodała przy tym, że o owej doktor Pas-Vraiment przeczytała w „Wysokich Obcasach”.
Jeszcze fajniejszy musiał być tekst niejakiego Jerzego Gracza z pisma „Wróżka”, zatytułowany „Zabójcza miłość”, w którym – jak wynika z wpisów takich jak ten – również pojawiła się pani Nieprawdziwska. Aż żałuję, że pismo „Wróżka” nie oferuje tekstów online.
Jest coś zabawnego w tym, że na panią Nieprawdziwską nabrały się akurat te dwa tytuły – pismo traktujące serio propozycje braci Kaczyńskich oraz pismo traktujące serio zjawiska nadprzyrodzone. Są po prostu ludzie, którzy się dadzą nabrać na wszystko, nawet jeśli ich się ostrzega wielkimi literami „UWAGA DOWCIP”. A że jest ich tak dużo właśnie wśród zwolenników PiS i entuzjastów zjawisk parapsycho? Dziwnym nie jest, jak mawia bohater mojego ulubionego komiksu.

Dyktatura ciemniaków

Napisałem kiedyś tekst o programie "Szkło kontaktowe", w którym wyznałem, że podejście czysto satyryczne do polskiej polityki odpowiada mi znacznie bardziej od "poważnej" publicystyki. Poważny publicysta dyskutując z bełkotem polskich polityków koniec końców przegrywa zgodnie z zasadą "nie spieraj się z idiotą – sprowadzi cię do swojego poziomu i pobije dzięki doświadczeniu". W "Szkle kontaktowym" podoba mi się to, że autorzy tego programu zamiast polemizować ze spiczem – dajmy na to – Edgara Przemysława, po prostu demonstrują, że przemawiający w ogóle nie wie o czym mówi. Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, że takie podejście to nieistotne czepianie się drobiazgów – uważam, że kaliber intelektualny tych, którzy nami rządzą, jest właśnie ową istotą, a cała reszta to już wynikające z tego drobiazgi.
Nie zamierzam więc nobilitować wicewodza Wierzejskiego polemizując na serio z jego propozycjami zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Przekleję tylko cytat: "Nie może być tak, jak jest teraz, że zagrożenie zdrowia kobiety jest używane jako precedens do zabijania istoty ludzkiej". Za polemikę wystarczy zdrowy śmiech wśród ludzi znających sens słowa "precedens".