„Roze Montreux”

Starość zaczyna się w dniu, w którym po raz pierwszy zaczynasz przeszukiwać zasoby Youtube pod kątem nostalgii. Dzisiejszą notkę mogą sobie odpuścić wszyscy młodzieńcy, bowiem będzie dotyczyło kultowej pozycji dla starszych panów w moim wieku – odcinka „Movies” komediowego tria „The Goodies”. Nie wszyscy moi rówieśnicy kojarzą sam tytuł, zapamiętaliśmy to głównie jako „Róże Montreux” – peerelowska telewizja pokazała tylko ten jeden odcinek w ramach przeglądu laureatów festiwalu rozrywki telewizyjnej w Montreux.
W podobny sposób poznaliśmy wtedy pojedynczy odcinek Monty Pythona („Ministerstwo Głupich Kroków”) – dopiero ćwierć wieku później oglądając resztę. O ile mi wiadomo „The Goodies” nigdy nie mieli jednak normalnej emisji w naszej telewizji, jedyną szansą na zapoznanie się z resztą ich twórczości jest więc dwupłytowe wydanie DVD. Niestety, nie ma na nim akurat właśnie tego odcinka, tak szczególnie bliskiego memu pokoleniu, ale przynajmniej groteskowa końcowa sekwencja jest do obejrzenia w Youtube.
„The Goodies” było autorskim programem trzech komików – Graeme Gordon grał szalonego naukowca, Tim Brooke-Taylor konserwatywnego dżentelmena a Bill Oddie lewicowego kontestatora. Razem chcieli Czynić Dobro, ale że każdy z nich ciągnął w inną stronę, wychodziło to bardzo zabawnie.
W tym odcinku „The Goodies” przejmują zbankrutowane studio filmowe dla uratowania brytyjskiej kinematografii. Najpierw wyrzucają z pracy wszystkich reżyserów po obejrzeniu próbek ich najnowszych filmów („Śmierć w Bognor” Viscontiego pokazuje faceta, który przez dwie godziny chodzi po plaży, by się wreszcie wykopyrtnąć). Potem wyrzucają aktorów gdy Tim zdarł sobie gardło reżyserując przygłuchego faceta, który nie reagował na krzyk „ACTION!”. Na nic się nie zdają wynalazki Graema takie jak kieszonkowa kamera filmowa (ogromna kamera z wielkim statywem, do której trzeba po prostu mieć odpowiednią kieszeń).
Zaczynają kręcić własną produkcję – „Makbeta”, ale prorodzinnego, wolnego od przemocy i czarnej magii. Wychodzi im film „Macbeth Meets Truffaut The Wonder Dog”. Też klapa. Skłóceni The Goodies zaczynają kręcić własne filmy – Bill maluje całe studio na czarno-biało, bo chce zrobić niemą komedię („trzeba uważać, żeby nie kichnąć – nic dziwnego, że w końcu przeszli na kolor”), Graeme kręci western („to studio jest za małe na nas trzech”!) a Tim historyczny epos z Rzymianami, Mojżeszem, Przykazaniami i tym wszystkim.
Co im z tego wyszło, można zobaczyć w finałowej sekwencji…

Marcinkiewicz walczy o Wartosci

Co o Polsce sobie myśli mój kolega po fachu odbierający w jakimś normalnym kraju taką oto depeszę Associated Press?

WARSAW, Poland (AP) _ A white scarf was discretely added over an artist’s depiction of a mermaid with an exposed breast on a poster advertising the 2006 Miss World contest, after officials in Warsaw’s conservative administration deemed it too suggestive, the artist’s agent said Wednesday. (…) Tadeusz Deszkiewicz, head of Warsaw city hall’s promotion bureau, told The Associated Press that there is *no doubt that Olbinski’s original version was strongly erotic and we did not want to attach such aspect to the Miss World contest.* (…) Warsaw’s acting mayor is former Prime Minister Kazimierz Marcinkiewicz, whose Law and Justice party espouses conservative moral values such as no sex outside marriage and strict controls on abortion.

Dezyderata i Deteriorata

Zmarł jeden z założycieli amerykańskiego pisma „National Lampoon”, które w Polsce kojarzymy głównie z serią filmów tworzonych przez jego humorystów. Pismo to symbolizuje pewien rodzaj autoironicznej satyry, który do dzisiaj nie przyjął się w naszym dyskursie publicznym. Całkiem serio broniłbym tezy, że brak zdolności do śmiania się z siebie samego jest naszym największym niedostatkiem – gdyby jakaś wróżka mogła zaszczepić w Polsce autoironię na poziomie normalnego kraju, gmachem na Wiejskiej wstrząsnęłaby salwa oczyszczającego śmiechu, po czym byłoby już jak w normalnym kraju. No co, pomarzyć jeszcze chyba wolno?
Dobrą ilustracją różnic w poziomie autoironii między nami a takim na przykład USA jest stosunek do pompatycznego wiersza „Desiderata”, który w 1927 roku napisał pewien prowincjonalny prawnik. W 1971 roku w formie melorecytacji ów poemat wykonał telewizyjny prezenter Les Crane i płyta stała się bestsellerem w kategorii „spoken word” – wszystkim przez chwilę wydawało się, że ten poemat zawiera jakąś niebywale głębinowatą głębię filozoficzną.
Ale tylko przez chwilę. „National Lampoon” odpowiedział w 1972 roku kapitalną parodią „Deteriorata”: „You are a fluke of the universe. You have no right to be here. Whether you can hear it or not, the universe is laughing behind your back (…) Avoid quiet and passive persons, unless you are in need of sleep. Rotate your tires. Know what to kiss – and when. And reflect that whatever misfortune may be your lot, it could only be worse in Milwaukee”.
Sam Les Crane przyznaje dzisiaj, że nie może słuchać oryginalnego utworu bez chichotu i że woli parodię „National Lampoon”. Dziś w Ameryce parodia jest bardziej znana od pierwowzoru. Tylko w Bolandzie zauroczenie rzekomą głębią przetrwało do XXI wieku.
Spoczywaj w pokoju, Robercie. Chociaż jako cyniczny egoista najbardziej chciałbym, żebyś zamiast tego zreinkarnował się w naszym kraju…

Czy wierzysz w Web2.0?

To pewnie tylko moja tradycyjna buzzwordofobia, ale nie wierzę w Web2.0. Kojarzy mi się to z kolesiami, którzy pozują na wielkich guru od internetu, ale tak naprawdę nie mają nic ciekawego do powiedzenia (ładne egzemplum na blogu św. Mikołaja). Okazuje się, że można takim kolesiem zostać w trzy kliki. Jest ładny generator logo do nowych przedsięwzięć Web2.0 – wystarczy wpisać nazwę (nie obsługują polskich literek, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że tak jest ładnie) oraz generator opisu jego działalności, czyli klasycznego "bulszitu Web2.0". Otóż moje nowe przedsięwzięcie ma za zadanie: "reinvent podcasting communities, integrate semantic ad delivery" oraz "remix peer-to-peer blogospheres". Łał, brzmi tak poważnie, że sam jestem pod wrażeniem. Drżyj Mediacafe, konkurencja nadchodzi 🙂

Symulator prawicowego oszołoma

Goście z huffingtonpost zrobili zabawny symulator amerykańskiego prawicowego oszołoma – fleszowy programik pokazuje stronę nytimes.com tak jak ją widzi tamtejszy odpowiednik naszego mohera. Wystarczy najechać wskaźnikiem myszki na nagłówek typu "Pytania dotyczące amerykańskiego programu śledzenia obywateli" i zamienia się on na "Chodźcie nas pozabijać, towarzysze terroryści!". Pyszne :-).
Przydałoby się zrobienie dokładnie tego samego z gazetą.pl – fleszowy programik pokazywałby jak tutaj wszystko widzi jakiś nasz rodzimy wingnut. Nagłówki zamieniałyby się na "Wszyscy jesteśmy w Układzie" albo "Popieramy kapepowskich towarzyszy Rokitę i Tuska", a wszędzie losowo pojawiałyby się hasła "MALESZKA MALESZKA MA LESZKA NA GOLASA"?

Czerwony Wieden

W Wiedniu obejrzałem jeden z najpiękniejszych socjalistycznych projektów w dziejach. Polityka austriacka „od zawsze” przebiega według takiego mniej więcej schematu, że Wiedniem rządzi lewica a resztą kraju prawica. W pierwszej republice (1918-1934) skutkowało to pełzającą wojną domową, która w końcu doprowadziła do końca republiki i wiedeńskiej utopii.
Zanim to nastąpiło, socjalistycznym władzom udało się rozwiązać mieszkaniowe problemy proletariatu w imponującym stylu – na bogaczy nałożono specjalny podatek na budowę mieszkań (Wohnbausteuer). Podatek skonstruowało tak, by dotykał tylko osób korzystającej z luksusów takich jak utrzymywanie prywatnego konia czy kupno futra – po prostu ilekroć w Grand Hotelu strzelał korek od szampana, do miejskiej kasy wpadał brzęczący miedziak na budowę mieszkań dla ubogich. Ain’t it cool?
Dzięki temu powstały piękne budowle takie jak Karl-Marx-Hof (na zdjęciu powyżej) lub Reumann-Hof (zdjęcia daję jako linka, bo to ciężki plik a chciałem pokazać zbliżenie detalu w dużej rozdziałce; kurczę, ten budynek ma 80 lat, u nas takie kafelki przetrwałyby maksimum dwa miesiące!). Projektujący je architekci byli najczęściej uczniami Otto Wagnera, było to więc wcielenie socjalistycznej utopii w stylu secesyjnym – coś jakby Gustaw Klimt namalował piersiastą traktorzystkę.
Budynki te projektowano jako fortece, socjaliści szykowali się bowiem do wojny domowej z chadekami. Kiedy ta wojna w końcu wybuchnęła w 1934 okazało się jednak, że to nie miało sensu – kontrolowana przez prawicę armia zamiast te fortece z mozołem szturmować, zaczęła po prostu do nich napierniczać z artylerii, więc socjaliści poddali się po czterech dniach by nie mnożyć ofiar (zginęło kilkaset osób, kilka tysięcy raniono). W Austrii nastała dyktatura klerofaszystowska, którą przetrwała do Anschlussu w 1938.
W muzeum widziałem zdjęcie Grand Hotelu w chwili Anschlussu – na przywitanie niemieckich wojsk wywieszono z okien gigantyczną flagę ze swastyką. Szampan pewnie faktycznie na jakiś czas staniał…

Zakladki 2: Electric Boogaloo

Bawię się w to dopiero trzeci tydzień, ale już zacząłem zaglądać na cudze blogi z innym podejściem – kiedyś zaglądałem tylko gdy mnie kierował jakiś inny link, teraz już są takie, na które zaglądam regularnie po prostu by sprawdzić „co słychać”. Czas więc też chyba na uzupełnienie zakładek.
Blisko mi ideowo do bloga Meta-Krisa, ale nie powstrzymam się przed krytyczną uwagą. „Polemika z dyskursem” to rzecz z definicji niemożliwa. Dyskurs to znaki określające nasze postrzeganie świata, a więc wszelkie polemiki możliwe są tylko w ramach jednego dyskursu.
Typowy przykład konfliktu dyskursów to „aborcja” versus „mordowanie nienarodzonych”. Nie jest możliwe polemiczne wykazanie wyższości jednego dyskursu nad drugim – do tego obie strony musiałyby najpierw uzgodnić jakiś meta-dyskurs na gruncie którego toczyłaby się ta polemika; jak jednak dogadają się co do meta-dyskursu to się dogadają w ogóle, więc tak czy siak zamiast polemiki będzie konsensus.
Możliwe jest najwyżej, po pierwsze, krytyczne badanie dyskursu (na przykład poprzez urządzanie sobie w nim różnych wycieczek aka ekskursji), po drugie, kreowanie i lansowanie kontr-dyskursu, czego fantastycznie skutecznym przykładem jest ofensywa dyskursu moherowo-kaczystowskiego (bez względu na mój osobisty stosunek do tegoż, bondowski kapelusz do samej ziemi wobec skuteczności operacji).
Jako wielbiciel tracenia czasu na bezsensowne rozrywki przy komputerze oczywiście wykonałem też instrukcję z bloga Libre Examen:

1. Weź do ręki najbliższą książkę.
2. Otwórz ją na 123. stronie.
3. Znajdź piąte zdanie.
4. Opublikuj je na swoim blogu razem z tą instrukcją.
5. Nie szukaj najfajniejszej książki jaką można znaleźć. Użyj tej, która faktycznie leży najbliżej Ciebie.

W moim przypadku zdradzi to jednak tylko sekret totalnego pieprznika jaki mam w książkach, działającego jak typowy informatyczny stos (Last In First Out), gdyż owe zdanie brzmi:

BASIL: He’s drunk.

(Książką było „The Complete Fawlty Towers”, a cytat pochodzi z odcinka piątego „Gourmet Night”, premiera 17 października 1975, BBC2).

En lecture (3)

Pisałem niedawno o renesansie muzyki do kotleta. Najfajniejsza jest jednak muzyka do sushi. Od pewnego czasu układam sobie plejlistę do Nieistniejącego Lokalu Moich Marzeń i sporo miejsca zajmują tam wykonawcy stylu zwanego Shibuya-Kei, od modnego zakątka w Tokio.
Shibuya-Kei to muzyka szokująco eklektyczna, łącząca różne tradycje zachodniego popu – przede wszystkim stare francuskie „ye-ye”, ale też właściwie wszystko co długonosi barbarzyńcy wymyślili przez ostatnie parędziesiąt lat – trochę Sinatry, trochę Kraftwerku, trochę Gilberto. Wszystko wykonane tak, że zachodniemu słuchaczowi opada szczęka ze zdumienia, bo już sam nie wie co tu jest na serio a co dla jaj.
I o to chodzi, bo przecież taka właśnie muzyka powinna rozbrzmiewać w barze piękniejszym od oczu szatana. Słuchając Shibuya-Kei wystarczy zamknąć oczy i już można się przenieść do takiego idealnego lokalu, w którym przy sąsiednim stoliku O-Ren Ishii i Sophie Fatale omawiają sprawy jakuzy, przy następnym Bill Murray pociesza Scarlett Johanssen, szef zaibatsu dobija targu umowę z szefem keiretsu, a ich kogal bawią się w kosupure.
Shibuya-Kei wymyślili Japończycy – Pizzicato Five, Fantastic Plastic Machine, Takako Minekawa, ale pod ten styl podczepiają się też Europejczycy, jak Momus, Dmitri from Paris czy Stereo Total. Zaczęło się więc od japońskiej kopii zachodniej popkultury a skończyło na zachodniej kopii japońskiej kopii (miłośnicy fantastyki, komiksu animacji znają oczywiście inne przykłady podobnych sytuacji).
Moją najnajnajnajukochańszą piosenką Shibuya-Kei jest utwór „Nikon 2” symbolizujący ten przekładaniec. Momus (właść. Nick Currie) napisał go dla Kahimi Karie, imitując piosenki pisane przez Serge Gainsbourga dla Jane Birkin, odwołując się przy tym do tego, że Karie była zawodowym fotografem i faktycznie robiła zdjęcia Gainsbourgowi. Wyszła więc szkocka imitacja japońskiej imitacji francuskiej imitacji anglosaskiego rocka, śpiewana po francusku głosem szepczącej dziewczynki – can you get better than that?
Tekst utworu jest komiczny i rozczulający – tak jak teksty klasycznych piosenek „ye-ye”, choćby „Tous Les Garcons Et Les Filles” Francoise Hardy. Opowiada o fotografce romansującej z pewnym niewiernym żigolo, która swoim Nikonem 2 utrwala wszystkie jego zdrady by kiedyś je opublikować w prasie, w ramach zemsty za swe „łzy płynące pod przyciemnianymi szkłami”. Cudo! Kelner, następne Suntory poproszę…

Wczesne dedlajny Dziennika :-)

Wczesne dedlajny u naszych drogich kolegów prowadzą ich czasem do zabawnych sytuacji, w których jakąś imprezę odwołano, ale "relacja" z niej już poszła do druku. Ładnie wypunktowała to "Rzeczpospolita":

Poniedziałkowy "Dziennik" na stronach warszawskich informuje: "W Ossowie tłumy obejrzały rekonstrukcję bitwy 1920 roku". Rekonstrukcja była przekonująca, co na łamach "Dziennika" potwierdza mieszkanka Warszawy Anna J. (z dwójką synów): "Dzięki takim inscenizacjom możemy pokazywać naszym dzieciom, jak to było. To taka aktywna i widowiskowa lekcja historii".

I fajnie, tyle że impreza się jednak nie odbyła 🙂

Ze Germans

Serial „Hotel Zacisze”, odcinek szósty – „The Germans”. Czy może być lepszy komentarz dla dzisiejszej polskiej polityki zagranicznej?
Basil Fawlty, właściciel hotelu, przyjmuje grupę niemieckich gości. Bardzo mu się to nie podoba, bo razem ze zdemenciałym majorem (stałym gościem hotelu), Fawlty wciąż nie może Niemcom zapomnieć drugiej wojny światowej. No ale cóż – cedzi przez zaciśnięte zęby – skoro już weszliśmy do tego europejskiego wspólnego rynku to się podporządkuje, chociaż oczywiście głosował przeciw.
W międzyczasie Basil Fawlty dostał w kuchni patelnią w łeb (stąd bandaże). Ten przykry incydent zradykalizował jego stosunek do „Ze Germans”. Gdy przyjmuje od swoich gości zamówienia, obsesyjne skojarzenia z wojną zmuszają go przekręcania nazwy każdego dania – np. „pickled herring” zamienia się „Hermanna Goeringa”. Doprowadza tym jedną z turystek do płaczu. Fawlty ma bolesną świadomość, że jak zawsze w tym serialu wyszedł na kompletnego durnia, ale oskarża o to swoich gości – „to wy zaczęliście! napadliście na Polskę!”.
Trzydzieści lat temu dla Anglików postawa obsesyjnego wypominania Niemcom wojny już zasługiwała najwyżej na burzę śmiechu publiczności w studio BBC. U nas budzi aplauz moherowego elektoratu. Czy to nie jest najlepsze podsumowanie naszej polityki – to po prostu sitcom z oklaskami zamiast śmiechu?