Szósta kolumna

Niniejsza notka ma charakter spekulacyjno-mniemanologiczny. Co się dzieje w Rosji, tego przecież nikt nie wie (także większość Rosjan!). Może tak naprawdę nic – od początku wojny przecież łudzimy się nadzieją na jakiś przewrót, zamach, bunt i na razie nic z tego nie wychodzi.

Śmierć Vladlena Tatarsky’ego wzbudziła jednak wśród Rosjan zdumiewająco zróżnicowane reakcje. Człowiek Zachodu oczekiwałby w takiej sytuacji jedności, tymczasem milblogerzy i voyenkorzy zaczęli siebie i nieboszczyka wyzywać od „pidorodów” i „prostitutek”.

Próbuję w tym odnaleźć jakąś prawidłowość, ale mnie to przerasta. Nie śledzę ich wszystkich, tylko kilku najsławniejszych, ale przy okazji takich wojen nagle roi się od „znanych blogerów”, o których w życiu nie słyszałem.
Ilustruję notkę skrinem z telegrama Starshe Eddy. Pisze, że problemem nie jest piąta kolumna, „z nimi rozmowa jest krótka”, tylko szósta kolumna: agenci Zachodu, którzy udają „lojalistów”, „putinistów” i „patriotów”.

Komentował w ten sposób zamach na Tatarsky’ego i to, że niektórzy „patriotyczni” blogerzy przyjęli go ze spokojem, a nawet ze złośliwą satysfakcją. Bo kto właściwie go zabił?

Eksportowa wersja rosyjskiej propagandy jest taka, że to oczywiście ukraiński wywiad. Między sobą jednak sami nie wykluczają tego, że to jakieś walki frakcyjne w obozie władzy.

To już co najmniej trzecia dziwna śmierć związana z wojną. Najpierw była Daria Dugina – do dziś nigdy nie wyjaśniono, kto za tym stał.

Może ukraiński wywiad – nie wiem. W każdym razie Rosjanie nigdy tego nie uzasadnili.

Później była dziwna śmierć Manguszewa, ksywka „Bereg”. Zabity w Doniecku w egzekucyjnym stylu, strzałem z bliska w głowę.

Ktoś tej nocy używał jego telefonu komórkowego, ktoś go w agonii zawiózł do szpitala. Prokuratura nawet nie wszczęła śledztwa.

Z Tatarskym pewnie będzie podobnie. Ujęto dziewczynę, która wręczyła mu bombę – ale kto ją do tego nakłonił?

Jacyś tajemniczy ludzie, których poznała przez Internet. Rosjanie twierdzą, że mógł to być niejaki Roman Popkow – niegdyś działacz narodowo-bolszewicki, który pokłócił się w Limonowem, obecnie jest w Kijowie emigracyjnym dziennikarzem.

Pojawia się tu też nazwisko Ilii Ponomarewa, również emigranta, który przebywając w Ukrainie twierdzi, że zdalnie kieruje tajemniczą organizacją partyzancką w Rosji. Organizacja ma się nazywać „Narodowa Armia Republikańska” i jest oczywiście tak tajna, że nie wiadomo czy w ogóle istnieje (ale rzekomo to ona stoi za zamachem na Darię – a więc może i na Tatarsky’ego).

Dodajmy do tego, że zamach miał miejsce w lokalu należącym do Prigożyna, w Petersburgu – z prezydentem którego Prigożyn toczy jakąś dziwną batalię. I to wszystko zbiega się z tym, że (jak twierdzi brytyjski wywiad) Putin chce się pozbyć Prigożyna. Prowagnerowski bloger Grey Zone cytuje to z aprobatą.

Do tego Girkin, który od pewnego czasu krytykuje Putina w bardzo ostrych słowach, założył własne ugrupowanie (?) – Klub Rozzłoszczonych Patriotów. Zgromadził wokół siebie dziwolągów powiązanych z kremlowską polityką, ale z jakimiś bocznymi odnogami. Znów mamy tu narodowych bolszewików (Michaił Aksel), także byłych posłów i pseudo-separatystów z Donbasu.

Właściwie wszyscy ludzie, o których tu piszę, manifestują swoją działalność głównie aktywnością w internecie. Tylko że w Rosji ludzie idą do więzienia za trzymanie białej kartki albo polajkowanie wywrotowego komentarza.

Jeżeli ktoś może sobie bimbać na zakazy, nazywać wojnę wojną, krytykować dowództwo, albo nawet samego Putina – jest kimś więcej, niż zwykłym blogerem. Jest protegowanym kogoś bardzo ważnego.

Nie jestem oczywiście żadnym ekspertem od tajnych służb, ale dziwne życiorysy tych ludzi wręcz krzyczą trzyliterowymi skrótami. Rosyjski narodowy bolszewik, który nagle okazuje się proukraińskim opozycjonistą – to wariat, agent, albo wariat manipulowany przez agenta.

Nie ukrywam jednak, że to notka z serii „a wy jak myślicie”. Powiedziałem co wiedziałem, a nie wiem własciwie nic – to wszystko tylko internetowa kremlinologia.

Ziemia Wojtyły

Było takie opowiadanie Jacka Dukaja „Ziemia Chrystusa” o wynalezieniu katapulty do wędrówek między światami alternatywnymi. Nazywane są od tego, kto wywarł najsilniejszy wpływ na kształt świata w XXI wieku. Nasz świat nazywany jest „Ziemią Stalina”.

W komciach pod poprzednią notką pojawiła się dygresja, którą chciałbym pociągnąć. Katapultujmy się wyobraźnią na Ziemię Wojtyły – w której nasz Wielki Polak wkrótce po drugiej wojnie światowej porzucił karierę duchownego na rzecz teatru, swej drugiej wielkiej miłości.

Dramaturgiem był raczej takim sobie, ale jego pracowitość i wrodzone zdolności przywódcze uczyniłyby go wybitnym reżyserem. Ze swoim talentem do języków być może wyjechałby na Zachód przed Mrożkiem i Polańskim, przeszedł do świata celuloidu, podbiłby Hollywood, nakręciłby adaptację „Solaris” swego krakowskiego kumpla, jakoś tak w drugiej połowie lat 60., kiedy w oknie Overtona mieściła się jeszcze całość, razem z gościnią Gibariana, z Jane Fondą w roli Harey?

W tym alternatywnym wszechświecie Wojtyłę wyobrażamy sobie nie w sutannie i papamobilu, tylko w smokingu, na czerwonym dywanie, jak odbiera nagrodę za główną rolę w filmie „Piotr Adamczyk”. Nie ma żadnych osiągnięć na niwie kościelnej, ale ma w świecie kultury.

Jak to się potoczyło? Paweł VI pewnie też ma jakąś encyklikę „Humanae vitae”, ale zupełnie inną, bo – tak przecież twierdzą nasi hagiografowie – Wojtyła odegrał istotną rolę w przygotowaniu głównych tez, jako główny spec od ludzkiej intymności w kolegium kardynalskim.
Niech mnie poprawią inni, bieglejsi w wojtyłologii (tu by akurat przydałoby się respawnowanie kol. Worka Kości!), ale na podstawie moich skromnych informacji, takich jak książki redaktor Aleksandry Klich, na „teologię ciała” Karola Wojtyły kluczowy wpływ miała jego przyjaciółka, Wanda Półtawska. Która za sprawą swoich traum, była homofobką i w ogóle erotofobką, przerażała ją idea uprawiania seksu dla przyjemności.

Bazując na osiągnięciach pionierów seksuologii, jak słusznie zapomniany dziś Theodoor van de Velde, autor niegdysiejszego bestsellera „Małżeństwo doskonałe”, wyobrażali sobie seks jako coś fundamentalnie asymetrycznego.

Żona oddaje się mężowi pragnąc czułości i poczucia bezpieczeństwa. Jeśli w ogóle ma przy tym orgazm, to przypadkowo, nie o to jej chodzi (jeśli o to jej chodzi, to jakaś zboczona nimfomanka, należy ją z tego leczyć).

Mężczyzna z kolei oferuje czułość niechętnie, bo chodzi mu wyłącznie o zaspokojenie seksualne, do którego przystępuje wykonując inne męskie czynności – jedną ręką pali cygaro, drugą liczy banknoty, trzecią poluje na mamuta. Jeśli jemu chodzi o czułość, to jakiś zniewieściały figo fago, należy go z tego leczyć.

Oczywiście ironizuję, ale „Humanae vitae” napisane jest przez kogoś, kto tak sobie to właśnie wyobraża. Tak jest budowana argumentacja za absurdalną tezą, że „antykoncepcja krzywdzi kobietę” (bo mężczyzna ją wtedy wykorzystuje jako instrument swej żądzy, a ona sama, jako się rzekło, żadnej żądzy nie ma).

„Teologia ciała” jest zbyt pokrętna, żeby ktoś inny, działający niezależnie od tandemu Wojtyła-Półtawska, wymyślił to tak samo. Zatem Paweł VI pisze jakąś inną encyklikę.

Kto wie, może sensowniejszą. Jakiś „Sexus consensualus” z tezą, że wszystko co robią dorośli za obopólnym przyzwoleniem, jest OK, dopóki traktują siebie z wzajemnym szacunkiem, a jak z miłością, to już w ogóle ho ho.

Mamy więc alternatywny kościół katolicki – którego etyka seksualna bardziej jest zbliżona do tej, którą mają kościoły protestanckie. Albo odwrotnie, utrzymanie przedsoborowego anachronicznego rygoryzmu: a więc mamy kościoły jeszcze bardziej puste od dzisiejszych. What’s not to like?

Prawdziwa różnica zaczyna się jednak w październiku 1978, gdy konklawe wygrywa ktoś inny. Liberałowie i konserwatyści byliby zapewne w podobnie patowej sytuacji jak w naszym wszechświecie – musieliby więc wybrać kompromisowego kandydata typu „mniejsze zło”.

Ten ktoś zapewne też by przybrał imię Jana Pawła II, bo zależało na tym liberałom (już mieli swojego papieża… ale ten umarł po paru miesiącach, no co za niezwykły zbieg okoliczności). Ale nie byłby raczej Polakiem (można tu sobie pogdybać, kim konkretnie).

Zatem zapewne nie mamy NSZZ „Solidarność” jako masowego ruchu. Bo tu się zgadzam, że organizowana przy parafiach ochotnicza straż porządkowa, towarzysząca pierwszej papieskiej pielgrzymce z ziemi włoskiej do Polski, była organizacyjnym zalążkiem przyszłego związku.

Gierek pewnie i tak by musiał podnieść ceny kiełbasy, pewnie byłyby strajki, pewnie by w ich wypadku poleciał. Ale nie byłoby pozorumień sierpniowych, a więc i stanu wojennego – tylko powolne gnicie systemu, jak w NRD czy Czechosłowacji.

Gorbaczow byłby i tak. Modny ostatnio w naszej bańce Tom Cooper należy do zwolenników tezy, że kluczowa przy obaleniu komunizmu była bitwa nad doliną Bekaa, zwana wśród entuzjastów #rapierów „polowaniem na indyki” (Bekaa Valley Turkey Shoot).

Ta operacja wykazała taką wyższość amerykańskiej techniki wojskowej (używanej przez Izrael) nad radziecką techniką wojskową (używaną przez Syrię), jakby w „Cywilizacji” najechać czołgami na kolesi, dla których topową jednostką nadal są muszkieterowie. Uświadomiło to Rosjanom, że przegrali zimną wojnę.

To jest zbieżne z tezami innego modnego autora Chrisa Millera, że w latach 80. symulacje prowadzone przez sztab generalny ZSRR wykazały, że w razie trzeciej światówki – NATO zniszczy cały atomowy radziecki arsenał przy pomocy bomb konwencjonalnych. Rosjanie nie mieli (i nie mają) środków na utrzymanie dominacji w powietrzu na swoim terytorium.

Jak wielu konsumentów popkultury, byłem przekonany, że Su-27 i Mig-31 to potężne samoloty, bo przecież grałem w gry komputerowe, bo przecież oglądałem „Top Gun”, i tam walka była wyrównana. Popkultura tego wymaga ze względów kompozycyjnych – nikt nie chce grać w symulator strzelania do indyka, a tak by wyglądała rzeczywista walka „F-16 kontra ruskie badziewie”.

Gorbaczow więc tak czy siak uruchamia reformy, te reformy mu tak czy siak wychodzą aż za dobrze. Na Gorbaczowa pielgrzymki JP2 ani skoki przez płot Lecha Wałęsy nie miały żadnego wpływu – zmieniły historię Polski, ale nie całego bloku.

W roku 1989 tak czy siak we wszystkich krajach bloku radzieckiego lokalne władze i dysydenci zaczęliby testować granice pieriestrojki. W sierpniu 1989 zapewne też by doszło do „paneuropejskiego pikniku” na granicy węgiersko-austriackiej. W listopadzie 1989 zapewne też by doszło do słynnego lapsusa Gunthera Schabowskiego, od którego runął mur berliński.

Pierwsze wolne wybory mielibyśmy zapewne mniej więcej wtedy, kiedy Węgrzy (maj 1990) albo Czesi i Słowacy (czerwiec 1990). Czyli później niż częściowo wolne (czerwiec 1989), ale znacznie wcześniej niż pierwsze naprawdę wolne (październik 1991).

Ten scenariusz ma wiele zalet. Lech Wałęsa nie byłby prezydentem, może w ogóle nie byłby znanym politykiem.

Samą instytucję prezydenta zresztą stworzono przy Okrągłym Stole dla Jaruzelskiego. Może nie mielibyśmy silnego prezydenta, tylko „staruszka od wieszania medali”, jak wiele państw demokratycznych?

Co najważniejsze – Polska laicyzowałaby się mniej więcej tak samo, jak inne kraje katolickie: Hiszpania, Irlandia, Austria. W 1989 byłaby bardziej laicka niż w 1978, a dziś bardziej niż w 1989.

Nie byłoby zakazu aborcji, konkordatu, religii w szkołach. Poza tym polityka niekoniecznie wyglądałaby lepiej jako całość (niewiele mamy powodów do zazdrości wobec Czechów, Słowaków, Węgrów itd.). Może i nawet rządziłby ten sam Kaczyński, tyle że bez Ordo Iuris.

W każdym razie do Unii weszlibyśmy tak samo, 1 maja 2004. W scenariuszu „Wojtyły w smokingu” nie widzę więc niczego, co byłoby gorsze od scenariusza „Wojtyły w sutannie”. A parę spraw byłoby znacząco lepszych.

A wy jak to widzicie?

Brązowe karły są blisko nas

Jestem zdumiony tym, że po siedmiu latach PiS w kręgach opozycyjnych nadal mamy dyskusję o tym, czy bojkotować media publiczne. Ba: słychać w niej głosy przeciw.

Prywatnie bojkotuję je od dawna. Na zaproszenia do audycji odpowiadam standardową formułą „chętnie, ale najwcześniej po wyborach”.
Być może sprzedam przez to trochę mniej książek. No trudno. Do Russia TV też nie pójdę, choćbym miał dzięki temu mieć rosyjskie wydanie.

Na początku rządów PiS jeszcze bawiłem się w traktowanie w sposób wyjątkowy TVP Kultura, ale teraz już wyjątków nie mam żadnych. To czasem bywa krępujące, bo odmawiam komuś, kogo zawodowo znam od 20 lat i występowałem u niego za różnych rządów – no ale trudno. Robienie wyjątków wbrew pozorom tylko utrudnia sprawę, bo potem jeszcze trudniej tłumaczyć, że dlaczego tutaj nie, skoro tam tak.

Wobec kolegów po fachu jest mi tym bardziej przykro, że wykonywalem ten zawód przez dobre ćwierć wieku i też mi było przykro, gdy ktoś odmawiał. Ale dziennikarz nie ma innego wyjścia, niż wziąć to na klatę.

W końcu kiedy ktoś się zgadza na wywiad albo przyjmuje zaproszenie do audycji – wyświadcza dziennikarzowi uprzejmość. Poświęci parę godzin swojego cennego czasu. Pofatyguje się do studia. Wpuści obcego człowieka do swojego mieszkania.

Nie można tego od nikogo żądać. Można najwyżej bardzo uprzejmie poprosić – i pogodzić się z tym, że ktoś nie ma na to ochoty. Może kiedy indziej jeszcze będzie okazja?

Strzelanie marszałka Focha to głupie rozwiązanie. Przecież jeśli ktoś podchodzi do tej profesji profesjonalnie to zakłada, że będzie w niej także za 5, 10 lat.

Kto wie, może za 10 lat wróci temat wywiadu? Jeśli TERAZ zaczniemy obrażać tego, kto nam dzisiaj odmówił, uzyskamy tylko zablokowanie sobie takiej możliwości.

W mediach publicznych, zwłaszcza wśród najmłodszego narybku ze świeżego pisowskiego zaciągu, widzę już jednak inne podejście. Na uprzejmą odmowę słyszę coś w stylu „co za małostkowość, Kopernik przewraca się w grobie”.

„Kopernik by to zrozumiał, sam był politykiem, bojkotował różne osoby i instytucje” – odpisuję młodemu człowiekowi. Ten w odpowiedzi robi się coraz bardziej agresywny, zaczyna mi w końcu pisplainować, co JEMU SIĘ WYDAJE na temat Kopernika (a wydawało mi się, że „nie był politykiem”).

Ewidentnie nie czytał ani mojej książki ani żadnej. W każdym większym opracowaniu znajdzie coś na temat analogicznych odmów, których udzielał nasz astronom – w stylu „propozycja przewielebnego pana to dla mnie wielki zaszczyt, z radością bym skorzystał gdybym zasługiwał, ale że nie zasługuję, no to teges”.

Rozmowa z tak przygotowanym dziennikarzem pewnie i tak by się nie kleiła, jak to ujął Han Solo w Epizodzie IV. Ale skąd się u nich biorą ludzie z takim podejściem? Kiedyś w mediach przecież człowiek na początku swojej drogi uczył się od starszych osób koleżeńskich drobiazgóww stylu „jak się umawiać na wywiad, co robić w razie odmowy”.

Miałem wrażenie, że zapraszający mnie funkcjonariusz jest rozdrażniony tym, że ośmielam się odmówić – a on jest przecież Waadzą. Najchętniej wysłałby urzędowe pismo, że niniejszym wzywa się obywatela do udziału w audycji Polskiego Radia, niestawiennictwo będzie karane.

Przypuszczam, że kto tak lubi wydawać polecenia, podobnie realizuje polecenia. Nie zadaje pytań, zgodzi się na wszystko, ruki pa szwam, tak toczno, towariszcz prezes!

Kolejny powód, żeby po prostu trzymać się od nich z daleka. Po wyborach, jeśli nowa władza zrobi jakieś radykalne czyszczenie stajni Augiasza, będzie można rozważyć współpracę, na razie będę odpowiadać jak Kopernik Dantyszkowi.

Nie przyłączę się jednak do żadnego „apelu środowiska dziennikarskiego”, bo nie czuję się „środowiskiem dziennikarstwem”. Nawet gdy byłem dziennikarzem, to na hasła typu „Bal Dziennikarzy” przewracałem oczami i jęczałem „co za obciach”.

Moim zdaniem, środowisko dziennikarskie zmarnowało 30 lat temu szansę, by zaistnieć. Więc tak naprawdę go nie ma i nie było. Jest jak brązowy karzeł – wygasła protogwiazda, która nigdy nie zabłysnęła, a w końcu przestała nawet emitować energię z kontrakcji.

O rety, najbliższy obiekt tego typu jest głupie dwa parseki od nas! Ech, dożyć wysłania tam sondy…

No właśnie, takie rzeczy kręcą mnie teraz dużo bardziej od politycznej bieżączki. Urok bycia byłym dziennikarzem polega na tym, że człowiek już nic nie musi, czego i państwu życzę.

Reakcyjne korzenie KUL

Pisałem tu kiedyś o swojej prywatnej teorii literatury popularnej, zwanej w skrócie „woda – woda – BUM!”. Popkultura zwykle podlega ścisłym klasyfikacjom gatunkowym, dlatego czasem eufemistycznie mówi się o „literaturze gatunkowej” („genre fiction”).

Gatunek zazwyczaj jest determinowany przez „BUM!”. Dla fantasy, space opera i cyberpunka będzie to odpowiednio: „czarodziej kastnął spella kula ogniowa +3”, „kosmita zrobił psiuu-psiuu z blastera laserowego” oraz „i wtedy hacker skrackował jego nanowszczepkę”.

Choć to właśnie dla „BUM!” sięgamy po te książki, nie mogą się składać tylko z tego. Jedną z charakterystycznych cech grafomanii jest „BUM! BUM! BUM!”, które nie wywołuje u czytelnika napięcia, tylko dezorientację („zaraz, kto do kogo strzela i którzy to nasi?”), a w końcu znudzenie.

Gdy kilkadziesiąt lat temu czytałem wywiad Mistrza Lema z Beresiem, nie mogłem uwierzyć w deklarację, że fabuła jego powieści zaskakiwała jego samego. Że kiedy Snaut się przestraszył Kelvina, to jeszcze sam autor nie wiedział czemu.

Teraz to trochę rozumiem. Po prostu Lem wyczuł, że wody już wystarczy („Kelvin snuje się po pustych korytarzach”), więc czas na „BUM!”, a wyjaśnienie się jakoś dorobi po kolejnej porcyjce łażenia po korytarzach.

W kryminale „BUM!” to te chwile, gdy inspektor Trunkovy odkrywa nowy ślad mordercy. Albo ktoś do niego strzela zza winkla (kto – to się dowiemy po zaliczeniu kolejnej fazy woda-woda. Albo jego szef, tępy biurokrata, odbiera mu broń i odznakę i wydaje nam się, że to koniec śledztwa (ale przecież po kolejnym woda-woda Trunkovy go przechytrzy).

Utrzymanie właściwego rytmu „woda – woda – BUM!” w literaturze gatunkowej jest najważniejsze. To dlatego książki Remigiusza Mroza mimo wszystko wciągają, chociaż „BUM!” u niego to zazwyczaj tandetne „non sequitur” albo „deus ex machina”, a „woda-woda” to byle jaki wypełniacz, że Chyłka jedzie i przeklina, przeklina i jedzie.

Fenomenem popkultury III RP są retrokryminały, współdefiniowane przez wodę. Inspektor Trunkovy wędruje ulicami przedwojennego Wrocławia, Poznania czy Warszawy, a my je zwiedzamy wraz z nim.

Jeśli odpowiednią jakość ma retro-woda, wybaczamy kiepskie „BUM!”. U pioniera gatunku Krajewskiego też często jest „deus ex machina”, punktem zwrotnym w dochodzeniach Eberharda Mocka bywa coś w stylu „i niespodziewanie tajny spisek podrzucił mu dowody”. No ale jak pięknie odmalowane są pejzaże Breslau!

Prywatnie spośród polskich retrokryminałów najbardziej lubię cykl Marcina Wrońskiego o komisarzu Maciejewskim. Napiszę o nim a propos niczego, bo cały urok blogowania polega na tym, że se można pisać o czym się chce bez czekania na „pretekst aktualnościowy”.

Ich akcja dzieje się zasadniczo w przedwojennym Lublinie, ale mamy gościnne wyskoki do Zamościa, Chełma oraz fikcyjnej (?) wsi Szkodyń nad Bugiem. Z tą przedwojennością też bywa różnie, bo specjalnością Wrońskiego są flashbacki i flashforwardy.

Bezspojlerowy przykład: mamy pewną intrygę sensacyjną, której akcja zasadniczo dzieje się w 1954, ale jak się wszystko zakończyło dowiadujemy się z flashforwarda do 1992, gdy pewna postać drugoplanowa czyta o zwłokach odnalezionych podczas przebudowy Lublina, które IPN zidentyfikował jako ofiarę katowni UB na Zamku Królewskim. Postać drugoplanowa wie, że identyfikacja jest błędna, bo – i tutaj flashback do 1975 – jako dziecko spotkał rzekomego nieboszczyka.

Zasadniczą grupę bohaterów tworzą: komisarz Zyga Maciejewski, jego narzeczona/żona pielęgniarka Róża Marczyńska, jego skrupulatny zastępca Eugeniusz Kraft oraz dwaj tajniacy, Zielny i Fałniewicz, ten pierwszy to lowelas, ten drugi z wojny bolszewickiej wyszedł jako impotent, co jest jego bolesną tajemnicą. Jest też trochę regularnie powracających postaci drugoplanowych, jak poeta i dziennikarz Trąbicz (luźno wzorowany na Czechowiczu).

Ze względu na te flashforwardy dostajemy pewien ogólny „story arc”. Niezależnie od tego, jak się skończy konkretne śledztwo w konkretnej książce – jesteśmy ciekawi, jak bohaterowie umrą. Kiedyś przecież i tak muszą!

Mogę chyba zdradzić, że Maciejewski umrze w pierwszych dniach stanu wojennego, jako jeden z ostatnich z tej głównej ekipy. Podczas wojny kolaborował z Niemcami, potajemnie współpracując z AK. Torturowany przez UB na Zamku, w PRL wegetował głównie jako cieć, rencista i alkoholik.

Jako się rzekło, stereotypowy detektyw musi być Trunkowy. W przypadki Maciejewskiego to o tyle bardziej skomplikowane, że pomógł Róży wyjść z morfinizmu.

To ładne z jego strony, ale wprowadziło fatalną dynamikę do ich związku. On ciągle (fałszywie) podejrzewa Różę, że ta potajemnie bierze – a tymczasem około 1938 jego alkoholizm totalnie się już wymknął spod kontroli, chla już autodestrukcyjnie, do urwania filmu.

Więzienie było dla niego o tyle szczęściem w nieszczęściu, że był to jednak rok detoksu. Nabrał też coś w rodzaju wdzięczności za to, że udało mu się wyjść żywcem z tych wszystkich pułapek, które zastawił na niego pisarz. Podobno tej „wdzięczności za życie” uczą na mityngach AA.

Maciejewski oczywiście nie przeszedł żadnej terapii, tak jak całe polskie społeczeństwo, straumatyzowane wojną, okupacją i stalinizmem. Do jakiego stopnia dziedziczymy ich traumę jako ich wnuki?

Zaspojluję, że Maciejewski pod koniec okupacji spłodził syna, a Róży udało się go urodzić i przeżyć. Ten syn zaś z kolei ma dwie córki.
Jestem w wieku tej starszej, a Marcin Wroński w wieku tej młodszej. Flashforwardy z czasów, w których te wnuczki już są dorosłe (najdalszy sięga chyba do roku 2008!) pomagają współczesnemu czytelnikowi zakorzenić siebie w świecie tych powieści.

Z jakością „BUM!” bywa tu różnie. Może nigdy nie jest to aż non sequitur, ale parę razy jesteśmy niepokojąco blisko deus ex machina, gdy Maciejewskiemu w śledztwie pomaga nasz ulubiony Niezwykły Zbieg Okoliczności.

Za to „woda”… mój Boże, jest wspaniała! Wroński pisze bardzo zmysłowo, wprost czujemy smaki i zapachy. Co bywa nieprzyjemne gdy natrafiamy na jakieś zwłoki w gnojówce, ale rekompensuje nam to współodczuwanie przyjemnościom odczuwanym przez Zygę, gdy ten wcina jakieś swoje ulubione zakąski, popijając piwem i/lub monopolką (w pewnym momencie zwykłe jasne pełne jest już dla niego za słabe, zaczyna je sobie wzmacniać wódką).

Historia Lublina pokazana tu jest nie jak owad zamknięty w bursztynie, tylko – dzięki flashforwardom i flashbackom – możemy zobaczyć portrety tej samej ulicy na przestrzeni 100 lat. Ten dzisiejszy Lublin, pełen wspaniałych knajp i odpicowanych zabytków, kryje przecież pod swoim brukiem wspomnienia z czasów, gdy dane miejsce wyglądało inaczej. Czasem lepiej, czasem gorzej.

Wroński nie stroni od polityki. Jego bohater był wychowany w tradycji PPS, wierzy więc w jagiellońskie multi-kulti i jest cięty na bogaczy i arystokratów.

Opowiada się za tolerancją wobec Żydów i Ukraińców i wkurza go to, że sanacyjna Polska ewoluuje w innym kierunku. Oczywiście, jeszcze bardziej nie podoba mu się to, co przyszło w 1945.

Wroński pokazuje nam jego oczami różne kontrowersyjne i czasem makabryczne motywy z historii lubelszczyzny – getto lubelskie z postaciami takimi jak Szama Grajer, burzenie ukraińskich cerkwi przed wojną, żołnierzy wyklętych i ich antysemityzm, reakcyjne korzenie KUL (skądinąd Alma Mater autora), kresowych arystokratów zachowujących się jakby byli ponad prawem. Jego PPS-owski punkt widzenia jest strawny dla współczesnego czytelnika (to byłoby nieznośne, gdyby Maciejewski był endekiem i POPIERAŁ prześladowanie Ukraińców!).

Poza słusznym światopoglądem, komisarz ma jednak spojrzenie na świat nieodwracalnie skażone tym, czego się na służbie naoglądał. Stąd metafory w rodzaju „to była piękna, ciepła, majowa noc – idealna na czyny nierządne albo wymuszenia rozbójnicze”.

I jak tu nie chlać?

Now Playing (196)

Nie wiem co dalej będzie z moim blogaskiem, jeśli bardziej mnie wciągnie substackowanie (bardzo dziękuję za pledgi! jestem staroświecki i nadal uważam, że na razie nie zasługuję, ale hm… kto wie, kto wie…).

No ale gdzie ja będę pisał o muzyce? Przecież nie do komercyjnych mediów w których trzeba mieć Pretekst Aktualnościowy.

A jaki ja mogę mieć, skoro jestem dziadersem i mam obowiązki dziaderskie. I jako taki, niedawno robiłem imprezę z okazji, powiedzmy, 29-lecia premiery komputera Apple Macintosh i dostałem w prezencie siedmiocalowego singla grupy Lombard, który wyszedł prawie równo 40 lat temu.

Wyszedł nakładem Polskich Nagrań, co podobno oznacza lepszą jakość tłoczenia i masteringu, niż w przypadku siódemek tonpressowskich. Ale ja i tak jestem stary, ta płyta też, więc nie słyszę tej różnicy.

Na zachodzie takie płyty nazywano „Double A track”. Głównym hitem, evergreenem polskiego synthpopu jest „Szklana pogoda”, oznaczona na tej płycie jako SS 811 A. Ale i „Kto mi zapłaci za łzy”, czyli SS 811 B, doczekało się teledysku i jest ogólnie rozpoznawalne wśród ludzi w kryzysie pięćdziesięcioletności.

Przy czym proponuję – także swoim PT Rówieśnikom – stopniowanie doznań. Najpierw kliknijcie na zaembedowany teledysk „Szklanej pogody”, bo to generalnie dobrze się zestarzało. A dopiero potem na SS 811 B – niby ja to wszystko już kiedyś widziałem, ale wąsy i grzywka Grzegorza Stróżniaka niemalże mnie zrzuciły na glebę.

Gdy to wszystko poleciało w radiu, byłem nastolatkiem, który hejtował zasadniczo Wszystko. Z wyjątkiem hejterstwa, stąd narastająca fascynacja punkiem, metalem, a nawet niestety hejtującymi PRL bardami z serii Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński. No ale Lombard, muszę przyznać, wtedy hejtowałem.

Jakże niesprawiedliwie! „Szklana pogoda” to rzeczywiście arcydzieło.

Nie wiem, kto reżyserował te teledyski (help, anyone?). Ale nawet po tych stu latach widać, że Małgorzata Ostrowska parodiuje Edytę Wojtczak, królową polskiej spikerki – siedzącą przy biurku tak sztywno, jakby jej wstrzyknięto jakieś paraliżujące narkotyki.

Niby hejtowałem, ale jednak te słowa Marka Dutkiewicza, „Noc nie straszna, kiedy kłódki trzy, Na złodzieja bracie narychtujesz (…) „Może jeszcze raz się uda znów, przetrwać noc i doczołgać do rana!” silnie zapadły mi w pamięć. Młodzież tego zapewne nie zrozumie i nie doceni, ale naprawdę bardzo silnym składnikiem PRL był strach przed przestępczością, której władza nawet nie próbowała udawać, że kontroluje.

Baliśmy się nocy. Baliśmy się dnia. Baliśmy się wyjścia z mieszkania, baliśmy się pozostawania w mieszkaniu.

Ciekawe co na to powiedzą moi PT Rówieśnicy albo i osoby nieco starsze ode mnie (byli tacy wśród komcionautów!). Ale dla mnie bardzo ważna różnica między PRL AD 1983 a 3RP AD 2023 polega właśnie na tym, że dziś można bez strachu spacerować po Polach Mokotowskich czy też Dolinie Służewieckiej, nie mówiąc już o Ząbkowskiej (gdzie jednak człowieka odprowadza czujny wzrok narkodealerów stojących po bramach).

„Szklana pogoda” to pieśń o życiu w blokowisku, podobnie jak „Kto mi zapłaci za łzy” (do tekstu Jacka Skubikowskiego). Ten drugi tekst budził we mnie od razu hejt z paragrafu „autentyczności” (dla nastolatków to zawsze ważne!).

Czy muzyk uprawiający wolny zawód naprawdę NASTAWIA BUDZIK NA SIÓDMĄ? No pewnie że nie! Tak myślałem (myślę?).

Do licha, kawał życia sam spędziłem nie nastawiając budzika WCALE. Dziś bardzo mnie to męczy, że różni ludzie chcą ze mną robić wywiady, w kółko zadają te same pytania („czy Kopernik była kobietą?”), a nikt np. nie pyta, na którą teraz nastawiam jako nauczyciel (siódma? no chyba kurna w ferie! które zresztą właśnie się zaczynają w województwie mem stołecznem, alleluja!).

Niemniej jednak, pomijając wszelakie hejsterstwa i wyzłośliwianie, to są dwa przyzwoite kawałki. Na moje ucho, jeszcze nie ma w nich niczego cyfrowego: w obu słyszymy analogowe syntezatory, prawdopodobnie minimooga (?).

Co oczywiście jest moją ulubioną kombinacją: już mamy udziwnione bzzziuu-wziuuu, jakbyśmy słuchali osób z zespołem Macierewicza, ale sekcja rytmiczna jest nadal prawilnie białkowo-analogowa: perkusja, bas, rytmiczna szóstka. Acz po 40 latach nadal uważam, że Grzegorz Stróżniak po prostu nie powinien był śpiewać, zwłaszcza przebywając w jednym pomieszczeniu z Małgorzatą Ostrowską.

Rusi, Rosjanie, Rusini

Leniwie zastanawiam się nad uruchomieniem anglojęzycznego bloga na medium albo substacku (porady?). To oczywiście byłoby bez sensu, bo pakowałbym się w kolejną niedochodową działalność, ale odczuwam Potrzebę.

Bierze się ona z tego, że widuję w miejscach typu Twitter ludzi, którzy zdają się odstawiac Rogera Chomsky’ego jakby bez złej woli. Tamci też zresztą zapewne po prostu zaplątali się w własne konstrukcje myślowe z serii „Ukraina to sztuczny naród, nie istniał przed 1917, a zresztą i tak rosyjskojęzyczna populacja chce do Rosji”.

Oczywiście, już tu sam sobie przeczę: skoro ich widzę na Twitterze, to powinienem otworzyć konto na Twitterze. Albo w ogóle kanał na Tiktoku, gdzie lipsynkowałbym historyczne eseje do piosenek koreańskich bojsbendów. Twerkując.

No ale znacie mnie. Moim naturalnym medium jednak są trochę dłuższe formy, tak chociaż na parę tysięcy znaków, żeby dało się coś wyjaśnić i uzasadnić.

Tylko czy tam się da budować zasięg „od zera”? Czy tam są jakieś automatyczne rekomendacje, typu „czytasz Toma Coopera, może zaciekawi cię i to?” (byłby to dla mnie swoją drogą zaszczyt, gdyby algorytm mnie tak zaklasyfikował).

Zaczynałbym od tematu, który na wszelki wypadek chciałbym tutaj poddać peer reviewowi, zanim szarpnę się z motyką na zasięg. Bo w końcu co ja właściwie wiem o historii?

Wydaje mi się, że zachodniakom trzeba by przede wszystkim wyjaśnić, że „słowiański” to pojęcie szersze niż „ruski”, a „ruski” szersze niż „rosyjski”. Roboczy tytuł notki to byłoby coś w stylu „Russian vs Ruthenian”.

Ilustrowałbym to wikipedyczną mapą Rusi Kijowskiej tuż przed inwazją Batu-Chana. Ważnym detalem tej mapy jest brak księstwa Moskiewskiego, z którego wzięła się dzisiejsza Rosja.

Inne kraje słowiańskie, a także inne kraje ruskie (proto-rosyjskie) istniały na długo przed Aleksandrem Newskim. To jest pierwsza odpowiedź na pytanie Noama Watersa, czemu nie chcemy się przyłączyć do Rosji, choć mówimy bardzo podobnym językiem.

Czujemy się spadkobiercami Bolesławów Chrobrych, Stefanów Duszanów i Przemysłów Otokarów. Więź, którą przeciętny Słowianin (a na pewno Polak) odczuwa ze swoimi średniowiecznymi władcami jest silniejsza od tej, którą – powiedzmy – przeciętny Anglik czuje do Aethelreda Bezradnego.

Po prostu w naszych krajach z tych średniowiecznych królów, świętych i wodzów robi się politykę państwowotwórczą. Mamy ich portrety na banknotach, wszędzie stoją ich pomniki, każde dziecko w szkole się uczy że Mieszko, że Łokietek i że zmarnowana okazja pod Grunwaldem.

Zazwyczaj mamy jakąś mniej lub bardziej naciąganą podkładkę do tezy, że nasze państwo jest starsze od Rosji. Mają ją nawet Słowacy (księstwo nitrzańskie).

Gdy Rosjanie mówią o swojej historii, przedstawiają siebie jako jedynych spadkobierców Rusi Kijowskiej. Ale przecież Ukraińcy mają nawet mocniejsze roszczenie – też są spadkobiercami Rusi, Kijow leży na ich terenie.

Księstwo Moskiewskie nie powstałoby bez Mongołów. Barbarzyńscy najeźdźcy nie byli w stanie kontrolować podbitego terytorium, tworzyli więc państwa klienckie, rządzone przez kolaborantów – tym był Aleksander Newski z punktu widzenia innych Słowian.

W okresie jarzma mongolskiego Moskwa stała się najsilniejszym miastem w dawnym księstwie włodzimiersko-suzdalskim właśnie dlatego, że jej władcy byli najbardziej lojalni wobec Mongołów. Gdy inne miasta (bardziej rozwinięte, dłużej istniejące) buntowały się – Moskale wysyłali swoje wojska by dokonały rzezi na rodakach.

Kiedy rozpadła się Wielka Orda, księstwo Moskiewskie wyłoniło się jako najsilniejsze ruskie państwo odpryskowe. Podbiło pozostałe metodami Dżingis Chana, poprzez ludobójcze wyrzynanie miast stawiających opór (albo i nie stawiających, ale po prostu car był w złym nastroju).

Carat nigdy nie odzyskał całej Rusi Kijowskiej. Kawałek (Galicja i Lodomeria) wylądował w zaborze austriackim, a kawełek tego kawałka jest w Polsce do dzisiaj (Grody Czerwieńskie).

Mimo ludobójczych sukcesów caratu, zawsze istnieli ludzie identyfikujący się z Rusią, ale nie z Rosją. Ba, do dziś istnieją ludzie identyfikujący się z Rusią, ale nie z żadnym państwem ruskim (Rusini – The Rusyns).

Tradycja caratu może się wydawać arcysłowiańska komuś na Zachodzie, ale dla reszty Słowian (i reszty Rusów) to obrzydliwa mikstura Dżyngis Chana i Bizancjum. „Bizantyjski” to w naszych językach obelga, w XIX wieku nasi pisarze używali tego dla ominięcia cenzury, „tell me it’s Russia without saying it’s Russia”.

Nasi królowie, a nawet nasi wojskowi dyktatorzy, stylizowali się na „swoich chłopów”, „primus inter pares”. Deifikowany dyktator przy długim stole to jakiś pieprzony Dżyngis Palejlogos, a nie Stefan Otokar Sobieski.

Tego niuansu nie rozumieją Versteherzy. Że ktoś może się indentyfikować z ruską kulturą, znać na pamięć „Słowo o pułku Igora”, modlić się po starocerkiewnosłowiańsku, być rosyjskojęzycznym – i nienawidzieć Moskali.

Rosyjskojęzyczność nie czyni Rosjaninem, tak jak frankofońskość nie czyni Francuzem. Putin ma takie same prawo do rządzenia rosyjskojęzycznymi mieszkańcami Chersonia jak monarchia brytyjska do anglojęzycznych mieszkańców Dublina.

Versteherom argumentującym, że Krym od 1783 należy do Rosji, a Ukrainy przed 1917 nie było na mapie – będę zaś przypominać, że Finlandia od 1809 należała do Rosji, a Irlandii nie było na mapie przed 1922. Takimi argumentami można podważać „prawdziwość” wielu państw na Zachodzie, ale Mearsheimery zawsze te swoje „realistyczne” kreski chcą rysować komuś innemu – a już najchętniej krajom, o których nic nie wiedzą.

Użyłbym tutaj zapewne idiomu „jackshit”.

Zanim jednak cokolwiek: chciałbym was najpierw zapytać, czy to w ogóle ma sens. A jeśli ma: to subium czy medstack?

I drugie pytanie: co myślicie o tej argumentacji? Podkreślam, że nie chodzi mi o Prawdę Historyczną, tylko o jej powszechne postrzeganie u Współczesnych Słowian.

W sumie nie wiem na ile „Chrobry bratający się ze swoimi wojami”, to tylko literacka fantazja przeróżnych Cherezińskich. Ale wiem, że gdy Rosjanie piszą o Piotrze „Wielkim”, naprawdę ich ekscytuje, że 300 tysięcy niewolników zginęło na budowie jego piramidy na bagnach.

Polski autor, gdyby tak pisał o polskim królu – to po to, żeby go oczernić. Rosyjski – żeby pochwalić Stalina lub Putina jako kontynuatora najlepszych tradycji. Barbaria po prostu.

Now Playing (195)

Od prawie roku chodzę spać i budzę się z myślami typu „co na froncie”. Mam nadzieję, że jesteście mi pod tym względem bratnimi duszami i grupą wsparcia.

Jednym z ubocznych skutków jest to, że ze zwiększoną intensywnością słucham muzyki z czasów mojej młodości. I to nawet wykonawców, których w swoim czasie nie lubiłem, a nawet hejtowałem.

Kiedyś za swoją ulubioną formę muzyczną uważałem „concept album”, a za jej króla oczywiście Rogera Watersa. Nie żebym go przestał szanować jako muzyka i jako poetę, ale odebrałem mu królewskie gronostaje i otwieram się na inne płyty.

Że „Time” Electric Light Orchestra to wybitny przykład tego zjawiska, z tym bym się gwałtownie nie zgodził jako nastolatek. Wtedy uważałem ELO za disco, a nie za rocka (co było niesprawiedliwe z mojej strony, no wiem, ale hej, byłem nastolatkiem).

Na nowo zacząłem ich słuchać (ale już na zasadzie „z własnoręcznie zakupionej płyty”, a nie „leciało gdzieś na szkolnej dyskotece, na którą zresztą przyszedłem wyłącznie by mówić jakie to wszystko beznadziejne”) koło czterdziestki.

Został nawet ślad na blogu! Impreza, którą nazwałem w tej notce „25. rocznicą premiery Macintosha”, to były tak naprawdę moje 40. urodziny.

Zatytułowałem notkę „Pseudodziennikarze śpiewają cienko”, bo lubiłem wtedy parodiować prawicową blogosferę. Wiele notek miało tytuły specjalnie napisane w nadziei, że jakiś prawicowy głupek się skusi i kliknie, oczekując czegoś o Kaczyńskim albo Michniku. I dostanie po oczach tym, co mnie interesuje najbardziej: ambitną popkulturą.

W tytule chodziło mi piosenkę „Here is The News”, w której muzycy ELO, otoczeni „bezbłędnymi maszynistkami” udają redakcję z przyszłości, która szykuje nam wiadomości o „znalezieniu lekarstwa na rocket-laga” oraz że „pogoda jest ładna, ale może być deszcz meteorów”.

Piosenka zgodnie z moim oczekiwaniem okazała się floor fillerem. Wiadomo, im człowiek starszy, tym lepiej bawi się przy ELO, Boney M i Bee Gees.

I to był długo mój argument przeciwko traktowaniu „Time” jako concept albumu. To składanka dyskotekowych hitów!

Przecież concept album, zgodnie z kodeksem św. Rogera, powinien opowiadać o alienacji w świecie późnego kapitalizmu. No wiecie, że bohater nie umie znaleźć swojego miejsca, nikt go nie rozumie, to wszystko nie ma sensu, dajemy jeszcze solówkę brata Gilmoura i mamy to.

„Time” jest opowieścią o „XXI century man”, który tęskni do lat 80. Płyta wyszła gdy się zaczynały, ale w tekstach są z nostalgią: „Remember the good old 1980s? / When things were so uncomplicated / I wish I could go back there again…”.

Lata 80. były oczywiście okropne, wcale nie chcę do nich wracać. To znaczy, nie naprawdę.

Ale nie da się ukryć, że moja szajba winylowa to ewidentna próba channelowania ejtisów. Dlaczego chcę się znowu poczuć jak ponury nastolatek w ponurej epoce, to fascynujące pytanie do przepracowania na terapii, ale faktem jest, że o to mi właśnie chodzi, gdy kładę czterdziestoletnią płytę na talerzu czterdziestoletniego gramofonu.

Nie korci mnie by go zastąpić czymś współczesnym. Współczesny sprzęt zresztą stoi obok, podpięty po kablu (serdecznie pozdrawiam wszystkich którzy wiedzą co to „przejściówka piątka-czincze”).

W przypadku „Time” akurat z tego korzystam, bo tę płytę lubię puszczać o przez pięciokanałowego surrounda. A więc: jednak przetworzoną cyfrowo.

Mój egzemplarz jest trochę porysowany i trzeszczy. Oczywiście, mogę wszystko bez szumów i trzasków puścić z AppleTV, ale te trzaski tak fajnie brzmią w surroundzie. No i AppleTV nie będzie mi channelować tamtej dekady…

Kanoniczna interpretacja „Time” jest taka, że to opowieść o facecie w nadprzyrodzony sposób przeniesionym z lat 80. do XXI wieku. Moim zdaniem, bohaterowi się ten XXI wiek po prostu PRZYŚNIŁ (teksty są jest raczej oniryczne niż sajensfikszyniczne).

Narracja tej płyty wzięta jest jednak w tyle metaforycznych nawiasów, że można ją odczytywać na wiele sposobów. Także jako dwudziestopierwszowieczny sen o ejtisach.

Aż jestem autentycznie ciekaw, jak tę płytę zinterpretowałby ktoś, kogo wtedy nie było na świecie?

Rosja modernizacyjna nie istnieje


Spotkanie Wojennego Klubu Książki poświęcam książce Chrisa Millera „Chip War”. Pisałem już o niej felieton, ale tak mnie zafascynowała, że odniosę się też na blogasku.

Książka ukazała się w październiku, czyli że jej pierwszy draft musiał być gotowy w lutym. Wzmianki o wojnie w Ukrainie pojawiają się, ale jakby dopisane na marginesie – autor pisał ją jeszcze w tych szczęśliwych czasach, gdy najbardziej realnym zagrożeniem wydawała się chińska inwazja na Tajwan.

Inna sprawa, że w tym kontekście można lepiej zrozumieć amerykańską stanowczość. To może być teatr dla Xi Jinpinga: „skoro tak bronimy Ukrainy, to wyobraźcie sobie, co zrobimy dla Tajwanu”.

Kilka rozdziałów Miller poświęca mitycznej Awalowej „Rosji modernizacyjnej”. Ciekawe to jest w tym kontekście jako „case study”: dlaczego właściwie Rosja przegrała „wojnę o chipy”?

Że amerykańskie wojsko inwestuje w elektronikę ciała stałego, wiedzieli bardzo wcześnie od szpiegów z „kręgu Rosenbergów”. I owszem, uruchomili Zełenograd, czyli „rosyjską Krzemową Dolinę” pod Moskwą.

Jej twórca i wieloletni szef Jurij Osokin, to w pewnym sensie ucieleśnienie modernizacji. Miał początkowo sukcesy, prowadzące do alarmistycznych raportów CIA typu „Rosja skopiowała naszą najnowocześniejszą fabrykę mikrochipów, jesteśmy skończeni”.

„Fabryka nie może działać bez części zamiennych” – pisze jednak Miller. Zełenograd nastawiony był zaś przez cały czas na kopiowanie zachodnich technologii (wykradanych przez Dyrektoriat T w KGB – jak w Bondzie „View To A Kill”).

Na pytanie, czy ZSRR umiał produkować mikroprocesory, odpowiedź więc brzmiała: tak, ale nie. Tak – bo byli w stanie rzemieślniczo wyklepać kilkadziesiąt prototypów do pokazywania na targach. Nie – bo nie byli w stanie uruchomić masowej produkcji.

Versteherzy zazwyczaj wierzą w odpowiedź „tak”. Czy Rosja może wyprodukować elektryczny samochód? Nu da, kanieszno, wot wam prototipiczieskaja Łada e-Łargus, zademonstrowana na wystawie w Niżnym Syfiańsku.

Osoby znające Rosję i rosyjski odpowiedzą „nie”, bo to kolejny prototyp potiomkinowski. Uruchomienie seryjnej produkcji będzie wymagało rozwiązania problemów, których Rosja nie umie rozwiązywać bez zachodnich licencji (od GAZ-A Pobieda przez Żiguli aż po Ładę Largus, która jest kopią Dacii Logan).

Czy mogą to zastąpić chińskimi licencjami? Nie bardzo, bo dzisiejszy samochód to smartfon na kółkach (zwłaszcza elektryczny!). A Chińczycy sami boją się sankcji.

Mimo szaleństwa globalizacji (Miller jest wobec niej bardzo krytyczny), Zachód nie oddał Chińczykom kluczy do sejfu. Mamy 100% monopolu na litografię EUV, bez której nie da się wyprodukować nowoczesnego procesora.

Modernizacyjna utopia Osokina ostatecznie skończyła się, gdy KGB zażądało od niego zwolnienia trzech pracowników. Jednego za to, że nie chciał być TW, drugiego za korespondowanie z kobietą w Czechosłowacji, trzeciego bo Żyd.

Odmówił. Więc wyrzucili jego, zniszczyli też karierę jego żonie. Tak kończy Rosja modernizacyjna (i niech się cieszy, że tym razem pozwolili nie wyskakiwać przez okno).

W Gensztabie już w latach 70. zrozumieli, że przegrali wyścig o elektronikę – więc zaczęli projektować czołgi, rakiety i samoloty tak, żeby wymagały jej jak najmniej. To poprowadziło rosyjski przemysł zbrojeniowy do ślepej uliczki, o której dużo pisze Tom Cooper.

W 1982 w bitwie o dolinę Bekaa amerykańskie samoloty (w służbie Izraela) zniszczyły syryjskie lotnictwo i obronę przeciwlotniczą bez strat własnych. Nazywano to na Zachodzie „strzelaniem do indyków”, bo radzieckie MiG-i były po prostu bezbronne.

Rosjanie nie wyszli z tej pułapki do dzisiaj. Zakończę nawiązaniem do artykułu „Armaty nie ma i nie będzie, można się rozejść” z rosyjskojęzycznego serwisu topwar toczka ru.

Zgodnie z moim zwyczajem, nie linkuję do wroga. Jest tylko skrin, którego Versteherzy nie sfersztejują, k’sażaleniu.

Skrin mówi, że czołg T-14 Armata (którego na Zachodzie niektórzy się boją, bo rzekomo jest najnowocześniejszy na świecie) powstał w przedziwny sposób. Rosjanie chcieli się uwolnić od rodziny silników B-2, zapoczątkowanej jeszcze w latch 1930., której kolejne modyfikacje napędzały i Rudego 102, i najnowocześniejszy realnie używany rosyjski czołg, T-90.

Uralwagonzawod próbował wzbudzić zainteresowanie prototypem nowej generacji, A-85-3, ale nie znalazł klientów. Postanowił więc dobudować do niego czołg.

Tego silnika nie wprowadzono do masowej produkcji, więc istniejące (na papierze) 200 czołgów T-14 Armata pozbawione jest części zamiennych. I realnych możliwości serwisowania, bo Uralwagonzawod nie ma już wolnych mocy przerobowych, wszystkie skierowali na remonty i modernizację istniejących T-72, T-80 i T-90.

A to dopiero połowa problemu. I to mniejsza.

Czołg T-14 jest tak nowoczesny i skomputeryzowany, że wymaga kilkudziesięciu mikroprocesorów. Porządnych, zachodnich, nie żaden tam ruski badziew.

Rzecz jasna, nie można ich teraz kupić. To znaczy, można w imporcie walizkowym, jak za czasów „View To A Kill”.

Tylko że w ten sposób sankcje może omijać Sasza Iwanow, który ma sklepik z kradzionymi smartfonami. ALE NIE DA SIĘ TAK URUCHOMIĆ MASOWEJ PRODUKCJI.

Sasza w walizce może przywieźć sto mikroczipów, ale nie sto tysięcy. A do masowej produkcji i wsparcia serwisowego czegokolwiek (pralek, samochodów, rakiet, czołgów, smartfonów), potrzebujemy tysięcy, w dodatku w regularnej dostawie.

Bez seryjnej produkcji dostaniemy najwyżej coś w stylu samolotu Su-57 (tak bardzo stealth, że sami Rosjanie go nie widzą). Albo egzoszkieletu Vatnik.

Da się z tego nakręcić parominutowy filmik typu „supernowoczesny rosyjski sprzęt na poligonie”. Versteherzy od razu zawołają „Ukraino, nie masz szans, poddaj się”.

Ale sami Rosjanie w to nie wierzą. Bo oni dobrze wiedzą, że odpowiedź na pytania typu „to kiedy właściwie przeciętny rosyjski obywatel będzie mógł sobie kupić taką pralkę albo taki samochód, jak te pokazywane na wystawie rosyjskiej techniki”, brzmi: „a u was Murzynów wieszają”.

Now Playing (194)

W popkulturze ekscytują mnie historie wykonawców, którzy sabotowali swój sukces. Jakoś po prostu wolę opowieści typu „a sam nie wiem, jakoś tak wyszło” niż „starałem się i starałem po 16 godzin dziennie”.

To pewnie trochę dlatego, że sam nie jestem przesadnie proaktywny, zwykle czekam aż ktoś mi zaproponuje napisanie książki albo nowe miejsce pracy. Ale też dlatego, że takie przypadkowe sukcesy są bardzo interesującym kontrprzykładem do wielu teorii popkultury.

Według Adorno i Horkheimera to po prostu nie powinno mieć miejsca. Według wielu innych autorów też.
Na zdrowy rozsądek popkulturowy przebój powinien być skutkiem rozsądnej kalkulacji menadżerów przemysłu rozrywkowego. Ewentualnie odzwierciedleniem nastrojów społecznych, jak u Kracauera.

Prywatnie jako badacz-amator uważam, że te wszystkie teorie dostarczają cennych intuicji, ale nie wyjaśniają całej złożoności. Oczywiście to banał na poziomie „anything goes”, ale nic innego nam nie zostaje.

Case in study: piosenka, która poleci dziś na niejednym densflorze. Ja na pewno zamierzam ją puścić, oczywiście z prawilnego wintedżowego maksisingla, starszego od większości PT komcionautów (z niemal równie starego sprzętu).

Była to jedna z pierwszych piosenek w repertuarze zespołu Blondie. W 1974 gitarzysta Christ Stein mieszkał z Debbie Harry na zachodniej 17. ulicy w Nowym Jorku, mieli w sypialni mikser i magnetofon.

Steinowi wpadła wtedy w ucho piosenka Hues Corporation „Rock the Boat”, z charakterystycznym pulsującym rytmem. Harry zaimprowizowała do tego tekst, sprowadzający się do „kiedyś kochałam i było super, ale szybko zrobił się z tego wrzód na dupie”.

Blondie zaczynali jako zespół punkrockowy, nie mogli więc tak po prostu nagrać piosenki tanecznej. Zarejestrowali to w 1975 jako „The Disco Song”, ale pomyślane to było jako parodia disco.

Na swój użytek zespół nazywał tę piosenkę po punkowemu – jako „Pain In The Ass”. To były dawne czasy, gdy nie wypadało przeklinać w obecności ludzi w garniturach, więc nie używali tego tytułu przy nich. Wymyślili nowy: „Once I Had Love”.

Zespół nagrał dwie płyty dla niszowej wytwórni Private Stock. Jak to z niszowymi wytwórniami bywa, przyniosło to trochę sławy i mało pieniędzy, ale przynajmniej zapewniło stałe zapotrzebowanie na koncerty.

We wrześniu 1977 wytwórnia Chrysalis wysłała niezależnego producenta Mike’a Chapmana na koncert w klubie Whiskey A Go Go w Los Angeles, by ten ocenił, czy zespół ma potencjał. Rezultatem było wykupienie kontraktu Blondie z Private Stock.

Brzmiało to super – „wow, podpisujemy umowę z Chrysalis!”. To już nie była niszowa wytwórnia. Ale teraz na zespole – i na Chapmanie – ciążył obowiązek dostarczenia prawdziwego hitu. Szef Chrysalis Terry Ellis dał na to Chapmanowi 6 miesięcy.

Producent spotkał się z zespołem w „mrocznej i obskurnej” sali prób. Nie polubili się.

Chapman po latach przyznawał, że trochę przesadzał z arogancją. „Przemówiłem do nich jak Adolf Hitler, że zrobimy wielkiego hita, ale musicie się nauczyć lepiej grać”.

Zestresowani muzycy zabrzdąkali kilka utworów, ale producent ciągle był niezadowolony. „Co macie jeszcze?” – pytał. Z desperacji zagrali w końcu utwór, o którym sami wiedzieli, że jest beznadziejny (nie dali go przecież na te pierwsze dwie płyty).

Chapman od razu poczuł, że w tym utworze jest potencjał. „Wywalcie to reggae”, zażądał. Blondie ponownie to zagrali już czysto rockowo – ale to dalej nie było to.

„Debbie, co cię teraz kręci w muzyce?” – spytał Chapman. „Donna Summer” – odpowiedziała wokalistka na odczepnego. Ku jej zaskoczeniu, producent chwycił się tej myśli. „OK, zróbmy to w stylu Donny Summer”.

Wielkim przebojem 1977 było „I Feel Love” Donny Summer, z syntezatorowym rytmem Giorgio Morodera. W ten sposób elektroniczne dźwięki podbiły densflory.

Muzycy Blondie uważali siebie za ludzi rocka. To było wtedy nie do pomyślenia, żeby rockowa piosenka miała elektroniczny rytm. Automatyczne perkusje kojarzyły się wtedy z weselnymi orkiestrami, których nie stać na perkusistę.

Ale skoro Hitler tego zażądał, klawiszowiec Jimmy Destri zaimprowizował coś na automacie Roland CompuRhythm CR-78. Sekretem było podobno jednoczesne wciśnięcie „rumby” i „czaczy”.

Wypracowanie sekretu zajęło jednak 10 godzin eksperymentów non stop. Potem dodano do tego bas i szóstkę zmienione tak, żeby pasowały do rumbo-czaczy.

Gdy już istniał podkład instrumentalny, zaczęły się eksperymenty z Debbie. Okazało się, że jej normalny głos nie pasuje do nowej wersji. Chapman zmusił ją, żeby zaśpiewała to falsetem.

Pozostawał jeden problem: słowo „dupa”. Było w refrenie, na nim bazowały rym, cały żart. Bez niego piosenka traciła cały urok!

Chapman cierpliwie tłumaczył, że radiostacje nie będą puszczać piosenki ze słowem „dupa”. Że rym? Słowo „glass” może być zamiast słowa „ass”, rymują się do „gas”.

„Kiedyś kochałam, ale okaało się, że mam serce ze szkła, tak? No i jedziemy z tym koksem!” – zażądał Hitler, ale Debbie Harry postawiła na swoim. W pełnej wersji (tej, którą dziś puszczę ze swojego maksisingla), w jednym refrenie jest pierwotne „pain in the ass” (co oczywiście przyblokowało początkowo możliwość puszczania tego w radiu, dopóki nie przygotowano specjalnej radiowej wersji bezdupnej).

Tymczasem dobiegał końca sześciomiesięczny termin na wyprodukowanie hita. Kierownictwo Chrysalis odsłuchało albumu „Paralell Lines”.

Byli wściekli na Chapmana. „Nie tego oczekiwaliśmy”. Ale było już za późno: nie można było przesunąć premiery płyty (28 września 1978).

Pierwsze recenzje były złe. Harry Doherty w „Melody Makerze” i Nick Kent w „New Musical Express” krytykowali pomysł śpiewania falsetem. Najlepsze do mieli do powiedzenia, to że „to nie tyle płyta zła, co niepotrzebna” (sprzeda się kilkanaście milionów egzemplarzy).

Najwięcej wyczucia miał Alan Betrock w niszowym piśmie „New York Rocker”, który napisał, że „Heart of Glass” nigdy nie będzie hitem, nie wyjdzie „dwunastocalowa wersja”, ale apelował: „idźcie, kupcie, posłuchajcie”.

Po kilku miesiącach trzeba było pośpiesznie wypuścić „dwunastocalową wersję”, żeby zdążyć na sylwestra 78/79. Reszta jest historią.

Życzę wszystkim wesołej zabawy i szczęśliwego nowego roku. Wypijmy za Peremogę!