Numero uno

Z powodów zawodowych często stykam się z ludźmi, którzy mają mniej lat niż ten blog. W przyszłym roku będzie obchodzić osiemnastkę (hmmm…?).

To mnie oswaja z osuwaniem się w nieistotność. Tę mniej ciekawą (osobistą), jak ciekawszą: nieistotność tematów, którymi się kiedyś wspólnie ekscytowaliśmy (przed wojną, przed pandemią, przed pisem…).

W tej zamierzchłej epoce dużo uwagi zajął nam niesławny wywiad Cezarego Michalskiego z Michałem Cichym. Co zabawne, nadal sobie wisi na stronie Dziennika Gazety Prawnej, jakby nigdy nic.

Streszczanie pełnego kontekstu osobom, których PESEL zaczyna się od zera czy nawet dziewiątki, jest ponad moje siły. Jeśli komuś nic te nazwiska nie mówią, to go to nie zaciekawi nawet z dodatkowymi wyjaśnieniami.

W poszukiwaniu kontekstu można zajrzeć do starych notek – ówczesnej oraz napisanej rok później, gdy Krytyka Polityczna skompromitowała się w moich oczach nawiązując współpracę z Cezarym Michalskim. Najlepiej zrobić to przez wayback archive, bo jak zwykle najciekawsze rzeczy działy się w komciach.

Po latach nawiasem mówiąc mogę powiedzieć, że miałem rację. Współpraca z Michalskim była głupim pomysłem – nie tylko dla Krypola zresztą.

Jeszcze żadna redakcja nie wyszła dobrze na zapraszaniu Cezarego Michalskiego do współpracy. A jednak ciągle go ktoś zaprasza, co dla mnie jest równie niepojęte, jak niegdysiejszy fenomen Tomasza Wołka, seryjnego zarzynacza tytułów prasowych.

Tamten wywiad z Cichym też się ukazał już w ostatnich miesiącach, w których Michalski w ogóle mógł robić takie rzeczy. Cztery miesiące później wyleci, zrobiwszy tej gazecie pięknego Wołka – co kwitowałem szyderczą blogonotką.

Michalski dziś zwalcza prawicę, wtedy był jej ultrasem. Jarosław Gowin to przy tym człowieku mąż prawy i lojalny.

W ostatnich miesiącach bycia ważnym prawicowym redaktorem, Michalskiemu udało się zdobyć Świętego Graala polskiej prawicy. Był to dowód czarno na białym, że „Gazetą Wyborczą” kierują antypolscy żydowscy nacjonaliści. Ujawniał mu to wieloletni kierownik działu kultury, Michał Cichy!.

Po 12 latach, pisząc na Facebooku o pogrzebie Pawła Smoleńskiego, Cichy wreszcie napisał prawdę o tym wywiadzie. Sprowadza się do lakonicznych paru słów: udzielił go „w stanie zaostrzenia dwubiegunówki”.

Przez te 12 lat osoby znające sprawę – do których się niestety zaliczam – były w sytuacji bez dobrego wyjścia. Wykorzystanie chorego człowieka przez Cezarego Michalskiego było podłością, o której nie wolno nam było mówić wprost.

Aż do dziś zawsze pisałem o „wykorzystaniu osobistych problemów” Michała Cichego, bo to określenie na tyle ogólne, że nic nie zdradzające. Wtedy, w 2009, bardzo to wkurzało np. komcionautę Lustera („walicie aluzjami do niepoczytalności (?), ale napisać wprost nikt się nie odważy”).

Komcionauta Czerwoneiczarne oburzał się przeciwko „sugerowaniu schizofrenii”. O tym akurat mogłem go zapewnić, że to z całą pewnością nie schizofrenia.

Nie wejdę w szczegóły, żeby o tym nie ujawniać więcej niż sam Michał – ale przechodził dwubiegunówkę bardzo ostro. Cezary Michalski nie mógł o tym nie wiedzieć, bo po prostu w 2009 po krótkiej rozmowie z Michałem każdy od razu widział, że coś jest nie tak.

Lejtmotivem urojeń Michała była apokalipsa. Wypatrywał znaków nadchodzącego końca świata i uważał, że przypadła mu do odegrania szczególna rola – widział siebie jako kogoś, kto ma uratować świat.

Prawdopodobnie tym się kierował, zgadzając się na ten wywiad. Michał zazwyczaj chciał ratować świat przez zapobieganie konfliktom. Marzył, że uda mu się pogodzić Izrael z Hamasem, Tajwan z Pekinem, szyitów z sunnitami, Wisłę z Cracovią, prawicę z lewicą, Axel Springer z Agorą (brzmi jakbym żartował, ale nie żartuję).

Widać po tym wywiadzie, że Michał bardzo chce dogodzić Michalskiemu i mówi mu to, czego on chce usłyszeć. Stąd ten groteskowy dopisek – „Informuje on czytelników DZIENNIKA, że na znak zaufania do rozmówcy zrezygnował z autoryzacji wywiadu (powyższy tekst został zaproponowany przez Michała Cichego)”.

Szukając pojednania z Michalskim, proponuje mu alians typu: „my, pokolenie stanu wojennego, powinniśmy się trzymać razem – na przekór starszym, którzy nas nastawiają przeciw sobie”. Stąd tytuł: „Wojna pokoleń przy użyciu „cyngli””.

W tej misji pokojowej składa w ofierze swoich przyjaciół z „GW”. Opiszę to jego słowami: „Spotwarzyłem tam Pawła i inną koleżankę z redakcji, Agnieszkę Kublik, i naopowiadałem mnóstwo głupstw o Adamie Michniku i mojej przecież tak ukochanej szefowej Helenie Łuczywo”.

Zakończenie „wojny pokoleń” nie było jedyną misją pokojową, którą Michał wtedy próbował przeprowadzić. O jego chorobie wiedziało wielu ludzi, bo wysyłał wiele maili i wykonywał wiele telefonów (także w środku nocy, rzecz jasna).

Ja też wiem o niektórych – bo do mnie też dzwonił. Jego plany zazwyczaj wyglądały tak, że wszyscy się przestaną kłócić, jeśli pewna Znana Osoba uświadomi sobie, jak dużo ją łączy z inną Znaną Osobą i się publicznie pojednają.

Jako były szef działu kultury, miał namiary praktycznie na wszystkich literatów, aktorów, piosenkarzy (itd). Nie wiem ilu zdążył obdzwonić, ale nie zdziwię się, jeśli po prostu wszystkich.

Miał dużo czasu, bo miał etat, ale nie miał żadnych obowiązków. Jak mawiała Helena: nie można go w takiej sytuacji zostawić bez ubezpieczenia, przetrwał więc zwolnienia zbiorowe.

Nawet w tej nagorszej fazie w pewien paradoksalny sposób budził sympatię ludzi. W końcu nie pragnął nic dla siebie, pragnął się poświęcić dla dobra świata.

Chociaż już wtedy były tabloidy, serwisy plotkarskie i społecznościowe, nikt nie wykorzystał choroby Michała. A przecież dla redaktora serwisu plotkarskiego to był materiał do ukręcenia klikalnego nagłówka o Znanych Osobach.

Nikt? Ach, lupka z Asterixa powiększa nam Warszawę…

Ależ tak, znalazła się jedna osoba wystarczająco pozbawiona skrupułów! Gratulacje, panie Czarku – raz w życiu okazał się pan numero uno, to musi być wspaniałe wspomnienie, ja takiego nie mam (prawie zazdroszczę).

Skoro Michał już napisał prawdę o tamtym epizodzie, ja też mogę napisać to, czego nie wolno mi było napisać w dyskusjach sprzed 10-13 lat. Jeśli pan tu jeszcze zagląda, panie Luster, to wreszcie zna pan nazwę choroby. Lepiej panu z tą wiedzą?

Wagnerowska manga

Śledzę rosyjską propagandę z coraz bardziej absurdalną obsesją. Częściowo przyczynił się do tego geniusz Muska, bo Twitter zrobił się tak nieużywalny, że i tak w końcu ląduję na Telegramie by poznać najnowsze wieści z frontu.

Obserwując wagnerowców odkryłem szczególnie przedziwną formułę ich propagandy. To quasi-pornograficzny quasi-komiks nawiązujący do erotycznej mangi (ufam, że fachowcy w komentarzach zasypią mnie własciwymi rzeczownikami) zatytułowany „Buchanoczka”.

To nie jest komiks, bo nie ma fabuły. To raczej seria przeerotyzowanych rysunków, których główną bohaterką jest antropomorficzna personifikacja wyglądająca trochę jak słynna rosyjska terenowa furgonetka UAZ-452 „Buchanka”.

Towarzyszą jej koleżanki, również będące antropo- (czy raczej gyno-) formicznym przedstawieniem rosyjskiego uzbrojenia. Kalibr-tyan (pocisk manewrujący), Solntsepyok-tyan (pancerny miotacz ognia TOS-1), Gaubitzya-tan (D-30!), a nawet gynomorficzna wersja krążownika Moskwa, ale tylko na jednym rysynku, bo potem – nie wiedzieć czemu – autor nie wrócił już do tej postaci.

Kanał na Telegramie utworzono 25 marca 2022. Czemu dopiero miesiąc po inwazji? Bo wtedy właśnie do akcji wkroczyli wagnerowcy (przedtem ich udział wydawał się zbędny, przecież miał być „Kijów w trzy dni”).

W pierwszej wersji Buchanoczka pokazana była jako przyjaciółka gynomorficznej Ukrainy – ślicznego dziewczątka w żółto-niebieskiem stroju, niewolonego przez zoomorficzne świnie z napisem „Azow”. Z ich wyjątkiem, Ukraińcy nie byli przedstawiani jako wrogowie, na jednej planszy (14 kwietnia) występował nawet sympatyczny prosiaczek, zauroczony urodą Buchanoczki.

Trudno tu mówić o fabule, ale początkowo bohaterki brały udział w bitwie o Popasną – był to pierwszy sukces wagnerowców, po którym spodziewaliśmy się następnych. Do końca lipca 2022 miał upaść Słowiańsk, kolega mnie o tym przekonywał na fejsbuku.

Ich udział początkowo pomijano w propagandzie. Najemnictwo przecież do dzisiaj jest nielegalne w rosyjskim prawie. W kwietniu pojawiały się więc tylko plansze sugerujące, że Buchanoczka bardzo się interesuje muzyką.
Front jednak ugrzązł. 1 czerwca zamiast planszy komiksu pojawiła się ankieta. „Czy potrzebna jest jeszcze Buchaneczka”? 89% było na „da”, 11% na „niet”.

6 czerwca ukazała się więc plansza, w której Buchaneczka siedzi na ławce w Mariupolu, w towarzystwie wypoczywającego wagnerowca. Tytuł: „On a halt”. Tytuły do końca roku były angielskie, ale poza pierwszymi odcinkami, dymki konsekwentnie po rosyjsku.

Tempo publikacji zmalało. Między 29 lipca a 14 listopada 2022 nie ukazało się nic.

Sprawne przegrupowanie w Chersoniu doczekało się jednak planszy, w której bohaterka ocyka się ciężko ranna i po raz pierwszy pozbawiona charakterystycznego kasku, na tle podartego plakatu „MY ZDIES NA WSIEGDA!”. To była chyba najambitniejsza plansza od strony graficznej, w kolejnych kadrach Buchanoczka z trudem się podnosi, ubiera i zgłasza przez krótkofalówkę do kolejnych zadań.

Jednak nadal wieści z frontu niespecjalnie się nadawały do konwencji przyjętej na początku serii. Kilkakrotnie komiks próbował sugerować, że Buchanoczka z koleżankami odnosi jakieś sukcesy w Bachmucie, ale sami autorzy nie mieli do tego serca.

Ostatnio komiks znów się ożywił, już tym razem otwarcie jako tuba wagnerowców. Gynomorficzne bohaterki mają już tylko jedno przesłanie: „DAJ SNARIADY WAGNERAM”.

Naziści do końca wojny uważali siebie za „good guys”. Zawsze mnie intrygowało, co ma w głowie człowiek popierający zbrodniczą inwazję na sąsiedni kraj.

Ten komiks daje pewną próbkę. Gdzieś tak do lata przedstawiał inwazję jako próbę uwolnienia gynomorficznej personifikacji Ukrainy od „nazistowskich prosiaków”.

Od jesieni z kolei zaczął pokazywać rany Buchanoczki. Teraz już chodzi po prostu o ich pomszczenie.

W pierwszej fazie komiks ekscytował się potęgą niepowstrzymanej rosyjskiej armii i jej niezawodnego sprzętu. Teraz próbuje wzruszyć tym, jakie te gynomorfy są małe i bezbronne, no już dajcie tę amunicję dla Gaubitsya-tyan, bo ona się wstydzi, że jest taka goła.

To wydało mi się zbyt niszowe na substacka, ale przypominam, że tam też analizuję rosyjską propagandę. Zapraszam!

Instytut im Kautersa


W dyskusji pod poprzednią notką przefrunęły – w dużym stopniu za sprawą kol. Unikoda – nazwiska Maxa Tegmarka i Nicka Bostroma. Chciałbym pociągnąć pewien offtopic w ich kierunku (nie gubiąc towarzyszącego im offtopiku o ML/AI).

Obaj wywodzą się ze świata akademii, ale brylują poza nim, lansując think tankizajmujące się superambitnymi celami typu „strategia udoskonalania ludzkości”. Jak nietrudno się domyślić, odnoszę się do nich bez entuzjazmu.

Ciekaw jestem czy znajdą się tu jacyś entuzjaści. W końcu teoretycznie ten podział idzie w poprzek naszych tradycyjnych podziałów typu „pis/antypis” czy „android/ios”.

Moja instynktowna (przyznam, że to raczej knee jerk & gut feeling niż jakieś przemyślane stanowisko) niechęć wynika głównie z tego, że zaprzęgają do nauki i filozofii narzędzia korporacyjne. Korporacje ich wspierają w ramach CSR, więc Uogólnione Bostromy starają się do nich mowić w ich języku.

Spędziłem ćwierć wieku w korporacji, co uczyniło mnie na ten język szczególnie wyczulonym. Gdy ktoś się nim posługuje, tracę doń szacunek i zaufanie – podejrzewam o cyniczną próbę łowienia bonusów w mętnej wodzie.

Weźmy przykład: hasło „efektywnego altruizmu”, które jednoczy chyba wszystkich intelektualistów, których chciałbym tu wrzucić do jednego worka. Ten worek najchętniej nazwałbym „korpo-NGO-quasinauką”, ale być może wpadam to w kołowe uzasadnianie i wystarczyłaby mi etykietka „efektywiści”.

Efektywność to podstawowy kanon korpospiku. W korporacji w zasadzie wszyscy się zajmują jej zwiększaniem (poprzez spętwienie synergii i sklimowanie dywersyfikacji).

Celem jej zwiększania korporacja wymyśla sobie kejpiaje (KPI). Co jakiś czas zarząd ogłasza nowy zestaw, razem z systemem ich premiowania.

W mediach internetowych pierwszym kejpiajem był sitiar (CTR), zwany klikalnością (łac. clickalitas). W efekcie media zmieniły się w szambo clickbaitów.

Specjaliścy wymyślali więc nowe kejpiaje, na przykład tities (TTS). W efekcie media internetowe zmieniły się w szambo filmików że szczeniaczek się bawi z pisklaczkiem. I tak dalej.

Oczywiście, tak ogólnie nie ma fajnych korporacji, ale jednak jeśli spojrzeć na ich historię – miały momenty lepsze i gorsze. Te lepsze, to czasy decyzji ryzykownych, podejmowanych wbrew opinii ekspertów od zarządzania (Boeing 707). A gorsze – to czasy decyzji podejmowanych przez speców od efektywności (Boeing 737 Max).

Spece nie ponoszą konsekwencji błędnych decyzji. Odfruwają na złotych spadochronach, by niszczyć inną firmę. Konsekwencje ponoszą zwalniani pracownicy.

To nie jest przypadek, że „efektywistom” zazwyczaj z ich przemyśleń wychodzą jakieś szokująco amoralne wnioski – eugenika, masowe przesiedlenia, przymusowa redukcja populacji, albo odwrotnie, zakaz antykoncepcji (dla proli). Popularne wśród nich jest zrównanie etycznego statusu jednostki ludzkiej ze statusem zwierzęcia czy rośliny (a la Peter Singer).

Jednocześnie ponieważ sami starają się zwiększać swoją korpo-efektywność, tłuką swoje kejpiaje. Skupiają się na produkcji hottejków, które przynoszą im wiralność, szerowalność i dobre snipety na serpie. Stąd hasła „sztuczna inteligencja nas pozabija” albo „zakazać plebsowi jedzenia mięsa”.

Może jestem niesprawiedliwy, wrzucając Singera do jednego worka z Tegmarkiem i Bostromem (ze Spurek i Hartmanem na deser). Będę otwarty na konstruktywną krytykę.

Osobiście w tej sprawie – jak i w innych – jestem oldskulowy. Uważam, że tak nie ma lepszej metody zarządzania, niż „zatrudnić dobrych ludzi, nie przeszkadzać im w pracy”. To dotyczy tak samo uniwersytetu, jak redakcji czy fabryki samolotów, ale w przypadku uniwersytetu fascynujące jest to, że dla niego tę formułę wypracowano już w XII wieku, ale ciągle jakaś łajza ją chce zepsuć przez korporatyzację.

Oldskulowo uważam, że w sprawach etyki niezmiennie słuszna jest odpowiedź mistrza Lema, że gdy ktoś zaczyna rozważać czy „wynieść z płonącego budynku bezcennego Picassa czy prolskie dziecko” albo „czy prolom nie jest już za dobrze” – ten ktoś w finale okaże się nazistą, ukrywającym swastykę pod klapą marynarki (jak doktor Kauters, grany przez Henryka Bistę w „Szpitalu przemienienia”).

Równie oldskulowo nie boję się sztucznej inteligencji. Tradycyjnie boję się tylko stojących za nią firm – Google’a, Microsoftu, Twittera i tak dalej. To ich działalność trzeba ograniczać i regulować, ze sztuczną inteligencją, a choćby mimo sztucznej inteligencji.

Esej Prigożyna

Pod poprzednią notką pojawiła się dyskusja na temat „przecieku tajnych wydruków” – do której nie mam serca, bo po prostu niewykluczone, że nigdy się nie dowiemy, na ile młody człowiek działał samodzielnie. A jeśli nie, to kto i w jakim celu go podpuścił.

Ciekawsza wydaje mi się inna kwestia mniemanologiczna. Jak z pewnością słyszeliście, wczoraj (14 kwietnia) Prigożyn ogłosił esej, w którym zawarł sugestię, że dla Rosji teoretycznie najlepszym scenariuszem byłoby ogłoszenie, że już wygrała – i zadowoleniem się status quo.

Zacznę od zastrzeżenia, że ta sugestia umieszczona jest w szerszym kontekście, który osłabia jej wymowę. Osłabiają ją głównie dwa elementy.

Tytuł eseju to „TYLKO UCZCIWA WALKA: ŻADNEJ USTAWKI” (moim zdaniem nieprzypadkowo Prigożyn użył kolokwialno-slangowego rzeczownika „dogoworniak”). Puenta „do zobaczenia w Bachmucie” jest zaś już należycie bojowa, autor konkluduje, że skoro ten teoretyczny scenariusz jest niemożliwy – pozostaje najlepszy możliwy w praktyce, czyli odparcie bojem ukraińskiej kontrofensywy.

Mimo tego zastrzeżenia, esej Prigożyna wydaje mi się unikalny z wielu powodów. Po pierwsze: bo jest to esej Prigożyna!

Dotąd komunikował się przy pomocy krótkich, wiralnych i memetycznych form. Kręcił filmiki, wygłaszał oświadczenia audio (pracowicie spisywane przez jego współpracowników).

Nie śledzę go 24/7, ale tak ogólnie jednak obserwuję kanały wagnerowców. To jest pierwszy esej Prigożyna jaki czytałem (czyli musi być pierwszy od bardzo dawna, ale bardzo możliwe, że pierwszy w ogóle).

Po drugie: spośród znanych osób komentujących wojnę po rosyjskiej stronie, pierwszy raz ktoś scenariusz zamrożenia status quo uznał za „najlepszy” (czy nawet w ogóle za „dobry”). Sołowiow, Girkin, obaj Miedwediewowie itd. mogą się różnić we wszystkim innym, ale zgadzają się, że „musimy wrócić do Chersonia, a potem wziąć Odessę i Kijów”.

Szczególny dyskomfort musi to budzić na Zachodzie, bo prorosyjscy komentatorzy anglojęzyczni, jak Karsonow, Duranow czy Ritter-Paedofiloff CAŁY CZAS zapewniają swoich odbiorców, że Ukraina już przegrała, bo po upadku Bachmutu (który nastąpi najdalej za godzinę) nie ma następnych linii obrony i front się cofnie co najmniej do Dniepru.

Po trzecie wreszcie, sam tej esej kryje wiele zagadek. Spójrzcie na fragment ze skrina – Prigożyn mówi tam nie tyle o „status quo”, co o zamrożeniu granic na stan z „24 lutego 2023”.

Skąd ta data? Rzeczywiście, od tego czasu front zmienił się tylko nieznacznie… ale cofnięcie do stanu z 24 lutego oznaczałoby np. zwrócenie Soledaru Ukrainie – a w Bachmucie powrót na ulicę Lumumby.

Przypuszczam, że ten esej powstaje od lutego. Prigożyn początkowo zapewne liczył na sukces zimowej rosyjskiej ofensywy.

Przecież jeszcze w styczniu Rittery-Paedofiloffy ekscytowały się jej perspektywami („Vuhledar w ciągu 24 godzin!”, przepowiadał któryś z nich 10 stycznia, skrin u mnie na śrubsztaku). Na początku marca jeszcze sobie obiecywali, że „niedługo się zacznie”.

Nie było żadnego sukcesu na rocznicę wojny, więc Prigożyn wstrzymywał publikację, wprowadzał poprawki. Ostatecznie ogłosił swój apel w prawosławny wielki piątek (co też może mieć symboliczne znaczenie) udając, że to szybka reakcja na amerykański wyciek (to za długie na „szybką reakcję”!).

Myślę, że fragment z tą datą pochodzi z wcześniejszej wersji. Podobnie jak nadzieja, że „USA może przedstawić taką ofertę choćby dzisiaj”.

Bije z tego naiwne wyobrażenie Zełeńskiego jako amerykańskiej marionetki. Moim zdaniem, NAWET GDYBY – to efektem i tak byłaby niekontrolowana irredenta. Więc tak naprawdę nawet dla Rosji to nie jest najlepszy scenariusz (nawet „teoretycznie”).

Wygłaszając taką tezę, Prigożyn przeszedł jednak od krytykowania Szojgu i Gierasimowa (do tego nas przyzwyczaił), do wyznaczania dalekosiężnych celów rosyjskiej polityki, w dodatku innych niż te, które widzą Putin, Pieskow i Ławrow.

Że Rosja powinna się zadowolić tym, co już zgarnęła, bo na powrót do Chersonia nie ma szans – to oczywiste dla każdego, kto spojrzy na mapę. Ale w rosyjskiej telewizji tego na głos nie odważą się powiedzieć nawet ci tzw. rozsądniejsi, jak Nadieżdin czy Olewicz.

Ciekawe czy to też mu ujdzie na sucho?

Szósta kolumna

Niniejsza notka ma charakter spekulacyjno-mniemanologiczny. Co się dzieje w Rosji, tego przecież nikt nie wie (także większość Rosjan!). Może tak naprawdę nic – od początku wojny przecież łudzimy się nadzieją na jakiś przewrót, zamach, bunt i na razie nic z tego nie wychodzi.

Śmierć Vladlena Tatarsky’ego wzbudziła jednak wśród Rosjan zdumiewająco zróżnicowane reakcje. Człowiek Zachodu oczekiwałby w takiej sytuacji jedności, tymczasem milblogerzy i voyenkorzy zaczęli siebie i nieboszczyka wyzywać od „pidorodów” i „prostitutek”.

Próbuję w tym odnaleźć jakąś prawidłowość, ale mnie to przerasta. Nie śledzę ich wszystkich, tylko kilku najsławniejszych, ale przy okazji takich wojen nagle roi się od „znanych blogerów”, o których w życiu nie słyszałem.
Ilustruję notkę skrinem z telegrama Starshe Eddy. Pisze, że problemem nie jest piąta kolumna, „z nimi rozmowa jest krótka”, tylko szósta kolumna: agenci Zachodu, którzy udają „lojalistów”, „putinistów” i „patriotów”.

Komentował w ten sposób zamach na Tatarsky’ego i to, że niektórzy „patriotyczni” blogerzy przyjęli go ze spokojem, a nawet ze złośliwą satysfakcją. Bo kto właściwie go zabił?

Eksportowa wersja rosyjskiej propagandy jest taka, że to oczywiście ukraiński wywiad. Między sobą jednak sami nie wykluczają tego, że to jakieś walki frakcyjne w obozie władzy.

To już co najmniej trzecia dziwna śmierć związana z wojną. Najpierw była Daria Dugina – do dziś nigdy nie wyjaśniono, kto za tym stał.

Może ukraiński wywiad – nie wiem. W każdym razie Rosjanie nigdy tego nie uzasadnili.

Później była dziwna śmierć Manguszewa, ksywka „Bereg”. Zabity w Doniecku w egzekucyjnym stylu, strzałem z bliska w głowę.

Ktoś tej nocy używał jego telefonu komórkowego, ktoś go w agonii zawiózł do szpitala. Prokuratura nawet nie wszczęła śledztwa.

Z Tatarskym pewnie będzie podobnie. Ujęto dziewczynę, która wręczyła mu bombę – ale kto ją do tego nakłonił?

Jacyś tajemniczy ludzie, których poznała przez Internet. Rosjanie twierdzą, że mógł to być niejaki Roman Popkow – niegdyś działacz narodowo-bolszewicki, który pokłócił się w Limonowem, obecnie jest w Kijowie emigracyjnym dziennikarzem.

Pojawia się tu też nazwisko Ilii Ponomarewa, również emigranta, który przebywając w Ukrainie twierdzi, że zdalnie kieruje tajemniczą organizacją partyzancką w Rosji. Organizacja ma się nazywać „Narodowa Armia Republikańska” i jest oczywiście tak tajna, że nie wiadomo czy w ogóle istnieje (ale rzekomo to ona stoi za zamachem na Darię – a więc może i na Tatarsky’ego).

Dodajmy do tego, że zamach miał miejsce w lokalu należącym do Prigożyna, w Petersburgu – z prezydentem którego Prigożyn toczy jakąś dziwną batalię. I to wszystko zbiega się z tym, że (jak twierdzi brytyjski wywiad) Putin chce się pozbyć Prigożyna. Prowagnerowski bloger Grey Zone cytuje to z aprobatą.

Do tego Girkin, który od pewnego czasu krytykuje Putina w bardzo ostrych słowach, założył własne ugrupowanie (?) – Klub Rozzłoszczonych Patriotów. Zgromadził wokół siebie dziwolągów powiązanych z kremlowską polityką, ale z jakimiś bocznymi odnogami. Znów mamy tu narodowych bolszewików (Michaił Aksel), także byłych posłów i pseudo-separatystów z Donbasu.

Właściwie wszyscy ludzie, o których tu piszę, manifestują swoją działalność głównie aktywnością w internecie. Tylko że w Rosji ludzie idą do więzienia za trzymanie białej kartki albo polajkowanie wywrotowego komentarza.

Jeżeli ktoś może sobie bimbać na zakazy, nazywać wojnę wojną, krytykować dowództwo, albo nawet samego Putina – jest kimś więcej, niż zwykłym blogerem. Jest protegowanym kogoś bardzo ważnego.

Nie jestem oczywiście żadnym ekspertem od tajnych służb, ale dziwne życiorysy tych ludzi wręcz krzyczą trzyliterowymi skrótami. Rosyjski narodowy bolszewik, który nagle okazuje się proukraińskim opozycjonistą – to wariat, agent, albo wariat manipulowany przez agenta.

Nie ukrywam jednak, że to notka z serii „a wy jak myślicie”. Powiedziałem co wiedziałem, a nie wiem własciwie nic – to wszystko tylko internetowa kremlinologia.

Ziemia Wojtyły

Było takie opowiadanie Jacka Dukaja „Ziemia Chrystusa” o wynalezieniu katapulty do wędrówek między światami alternatywnymi. Nazywane są od tego, kto wywarł najsilniejszy wpływ na kształt świata w XXI wieku. Nasz świat nazywany jest „Ziemią Stalina”.

W komciach pod poprzednią notką pojawiła się dygresja, którą chciałbym pociągnąć. Katapultujmy się wyobraźnią na Ziemię Wojtyły – w której nasz Wielki Polak wkrótce po drugiej wojnie światowej porzucił karierę duchownego na rzecz teatru, swej drugiej wielkiej miłości.

Dramaturgiem był raczej takim sobie, ale jego pracowitość i wrodzone zdolności przywódcze uczyniłyby go wybitnym reżyserem. Ze swoim talentem do języków być może wyjechałby na Zachód przed Mrożkiem i Polańskim, przeszedł do świata celuloidu, podbiłby Hollywood, nakręciłby adaptację „Solaris” swego krakowskiego kumpla, jakoś tak w drugiej połowie lat 60., kiedy w oknie Overtona mieściła się jeszcze całość, razem z gościnią Gibariana, z Jane Fondą w roli Harey?

W tym alternatywnym wszechświecie Wojtyłę wyobrażamy sobie nie w sutannie i papamobilu, tylko w smokingu, na czerwonym dywanie, jak odbiera nagrodę za główną rolę w filmie „Piotr Adamczyk”. Nie ma żadnych osiągnięć na niwie kościelnej, ale ma w świecie kultury.

Jak to się potoczyło? Paweł VI pewnie też ma jakąś encyklikę „Humanae vitae”, ale zupełnie inną, bo – tak przecież twierdzą nasi hagiografowie – Wojtyła odegrał istotną rolę w przygotowaniu głównych tez, jako główny spec od ludzkiej intymności w kolegium kardynalskim.
Niech mnie poprawią inni, bieglejsi w wojtyłologii (tu by akurat przydałoby się respawnowanie kol. Worka Kości!), ale na podstawie moich skromnych informacji, takich jak książki redaktor Aleksandry Klich, na „teologię ciała” Karola Wojtyły kluczowy wpływ miała jego przyjaciółka, Wanda Półtawska. Która za sprawą swoich traum, była homofobką i w ogóle erotofobką, przerażała ją idea uprawiania seksu dla przyjemności.

Bazując na osiągnięciach pionierów seksuologii, jak słusznie zapomniany dziś Theodoor van de Velde, autor niegdysiejszego bestsellera „Małżeństwo doskonałe”, wyobrażali sobie seks jako coś fundamentalnie asymetrycznego.

Żona oddaje się mężowi pragnąc czułości i poczucia bezpieczeństwa. Jeśli w ogóle ma przy tym orgazm, to przypadkowo, nie o to jej chodzi (jeśli o to jej chodzi, to jakaś zboczona nimfomanka, należy ją z tego leczyć).

Mężczyzna z kolei oferuje czułość niechętnie, bo chodzi mu wyłącznie o zaspokojenie seksualne, do którego przystępuje wykonując inne męskie czynności – jedną ręką pali cygaro, drugą liczy banknoty, trzecią poluje na mamuta. Jeśli jemu chodzi o czułość, to jakiś zniewieściały figo fago, należy go z tego leczyć.

Oczywiście ironizuję, ale „Humanae vitae” napisane jest przez kogoś, kto tak sobie to właśnie wyobraża. Tak jest budowana argumentacja za absurdalną tezą, że „antykoncepcja krzywdzi kobietę” (bo mężczyzna ją wtedy wykorzystuje jako instrument swej żądzy, a ona sama, jako się rzekło, żadnej żądzy nie ma).

„Teologia ciała” jest zbyt pokrętna, żeby ktoś inny, działający niezależnie od tandemu Wojtyła-Półtawska, wymyślił to tak samo. Zatem Paweł VI pisze jakąś inną encyklikę.

Kto wie, może sensowniejszą. Jakiś „Sexus consensualus” z tezą, że wszystko co robią dorośli za obopólnym przyzwoleniem, jest OK, dopóki traktują siebie z wzajemnym szacunkiem, a jak z miłością, to już w ogóle ho ho.

Mamy więc alternatywny kościół katolicki – którego etyka seksualna bardziej jest zbliżona do tej, którą mają kościoły protestanckie. Albo odwrotnie, utrzymanie przedsoborowego anachronicznego rygoryzmu: a więc mamy kościoły jeszcze bardziej puste od dzisiejszych. What’s not to like?

Prawdziwa różnica zaczyna się jednak w październiku 1978, gdy konklawe wygrywa ktoś inny. Liberałowie i konserwatyści byliby zapewne w podobnie patowej sytuacji jak w naszym wszechświecie – musieliby więc wybrać kompromisowego kandydata typu „mniejsze zło”.

Ten ktoś zapewne też by przybrał imię Jana Pawła II, bo zależało na tym liberałom (już mieli swojego papieża… ale ten umarł po paru miesiącach, no co za niezwykły zbieg okoliczności). Ale nie byłby raczej Polakiem (można tu sobie pogdybać, kim konkretnie).

Zatem zapewne nie mamy NSZZ „Solidarność” jako masowego ruchu. Bo tu się zgadzam, że organizowana przy parafiach ochotnicza straż porządkowa, towarzysząca pierwszej papieskiej pielgrzymce z ziemi włoskiej do Polski, była organizacyjnym zalążkiem przyszłego związku.

Gierek pewnie i tak by musiał podnieść ceny kiełbasy, pewnie byłyby strajki, pewnie by w ich wypadku poleciał. Ale nie byłoby pozorumień sierpniowych, a więc i stanu wojennego – tylko powolne gnicie systemu, jak w NRD czy Czechosłowacji.

Gorbaczow byłby i tak. Modny ostatnio w naszej bańce Tom Cooper należy do zwolenników tezy, że kluczowa przy obaleniu komunizmu była bitwa nad doliną Bekaa, zwana wśród entuzjastów #rapierów „polowaniem na indyki” (Bekaa Valley Turkey Shoot).

Ta operacja wykazała taką wyższość amerykańskiej techniki wojskowej (używanej przez Izrael) nad radziecką techniką wojskową (używaną przez Syrię), jakby w „Cywilizacji” najechać czołgami na kolesi, dla których topową jednostką nadal są muszkieterowie. Uświadomiło to Rosjanom, że przegrali zimną wojnę.

To jest zbieżne z tezami innego modnego autora Chrisa Millera, że w latach 80. symulacje prowadzone przez sztab generalny ZSRR wykazały, że w razie trzeciej światówki – NATO zniszczy cały atomowy radziecki arsenał przy pomocy bomb konwencjonalnych. Rosjanie nie mieli (i nie mają) środków na utrzymanie dominacji w powietrzu na swoim terytorium.

Jak wielu konsumentów popkultury, byłem przekonany, że Su-27 i Mig-31 to potężne samoloty, bo przecież grałem w gry komputerowe, bo przecież oglądałem „Top Gun”, i tam walka była wyrównana. Popkultura tego wymaga ze względów kompozycyjnych – nikt nie chce grać w symulator strzelania do indyka, a tak by wyglądała rzeczywista walka „F-16 kontra ruskie badziewie”.

Gorbaczow więc tak czy siak uruchamia reformy, te reformy mu tak czy siak wychodzą aż za dobrze. Na Gorbaczowa pielgrzymki JP2 ani skoki przez płot Lecha Wałęsy nie miały żadnego wpływu – zmieniły historię Polski, ale nie całego bloku.

W roku 1989 tak czy siak we wszystkich krajach bloku radzieckiego lokalne władze i dysydenci zaczęliby testować granice pieriestrojki. W sierpniu 1989 zapewne też by doszło do „paneuropejskiego pikniku” na granicy węgiersko-austriackiej. W listopadzie 1989 zapewne też by doszło do słynnego lapsusa Gunthera Schabowskiego, od którego runął mur berliński.

Pierwsze wolne wybory mielibyśmy zapewne mniej więcej wtedy, kiedy Węgrzy (maj 1990) albo Czesi i Słowacy (czerwiec 1990). Czyli później niż częściowo wolne (czerwiec 1989), ale znacznie wcześniej niż pierwsze naprawdę wolne (październik 1991).

Ten scenariusz ma wiele zalet. Lech Wałęsa nie byłby prezydentem, może w ogóle nie byłby znanym politykiem.

Samą instytucję prezydenta zresztą stworzono przy Okrągłym Stole dla Jaruzelskiego. Może nie mielibyśmy silnego prezydenta, tylko „staruszka od wieszania medali”, jak wiele państw demokratycznych?

Co najważniejsze – Polska laicyzowałaby się mniej więcej tak samo, jak inne kraje katolickie: Hiszpania, Irlandia, Austria. W 1989 byłaby bardziej laicka niż w 1978, a dziś bardziej niż w 1989.

Nie byłoby zakazu aborcji, konkordatu, religii w szkołach. Poza tym polityka niekoniecznie wyglądałaby lepiej jako całość (niewiele mamy powodów do zazdrości wobec Czechów, Słowaków, Węgrów itd.). Może i nawet rządziłby ten sam Kaczyński, tyle że bez Ordo Iuris.

W każdym razie do Unii weszlibyśmy tak samo, 1 maja 2004. W scenariuszu „Wojtyły w smokingu” nie widzę więc niczego, co byłoby gorsze od scenariusza „Wojtyły w sutannie”. A parę spraw byłoby znacząco lepszych.

A wy jak to widzicie?

Brązowe karły są blisko nas

Jestem zdumiony tym, że po siedmiu latach PiS w kręgach opozycyjnych nadal mamy dyskusję o tym, czy bojkotować media publiczne. Ba: słychać w niej głosy przeciw.

Prywatnie bojkotuję je od dawna. Na zaproszenia do audycji odpowiadam standardową formułą „chętnie, ale najwcześniej po wyborach”.
Być może sprzedam przez to trochę mniej książek. No trudno. Do Russia TV też nie pójdę, choćbym miał dzięki temu mieć rosyjskie wydanie.

Na początku rządów PiS jeszcze bawiłem się w traktowanie w sposób wyjątkowy TVP Kultura, ale teraz już wyjątków nie mam żadnych. To czasem bywa krępujące, bo odmawiam komuś, kogo zawodowo znam od 20 lat i występowałem u niego za różnych rządów – no ale trudno. Robienie wyjątków wbrew pozorom tylko utrudnia sprawę, bo potem jeszcze trudniej tłumaczyć, że dlaczego tutaj nie, skoro tam tak.

Wobec kolegów po fachu jest mi tym bardziej przykro, że wykonywalem ten zawód przez dobre ćwierć wieku i też mi było przykro, gdy ktoś odmawiał. Ale dziennikarz nie ma innego wyjścia, niż wziąć to na klatę.

W końcu kiedy ktoś się zgadza na wywiad albo przyjmuje zaproszenie do audycji – wyświadcza dziennikarzowi uprzejmość. Poświęci parę godzin swojego cennego czasu. Pofatyguje się do studia. Wpuści obcego człowieka do swojego mieszkania.

Nie można tego od nikogo żądać. Można najwyżej bardzo uprzejmie poprosić – i pogodzić się z tym, że ktoś nie ma na to ochoty. Może kiedy indziej jeszcze będzie okazja?

Strzelanie marszałka Focha to głupie rozwiązanie. Przecież jeśli ktoś podchodzi do tej profesji profesjonalnie to zakłada, że będzie w niej także za 5, 10 lat.

Kto wie, może za 10 lat wróci temat wywiadu? Jeśli TERAZ zaczniemy obrażać tego, kto nam dzisiaj odmówił, uzyskamy tylko zablokowanie sobie takiej możliwości.

W mediach publicznych, zwłaszcza wśród najmłodszego narybku ze świeżego pisowskiego zaciągu, widzę już jednak inne podejście. Na uprzejmą odmowę słyszę coś w stylu „co za małostkowość, Kopernik przewraca się w grobie”.

„Kopernik by to zrozumiał, sam był politykiem, bojkotował różne osoby i instytucje” – odpisuję młodemu człowiekowi. Ten w odpowiedzi robi się coraz bardziej agresywny, zaczyna mi w końcu pisplainować, co JEMU SIĘ WYDAJE na temat Kopernika (a wydawało mi się, że „nie był politykiem”).

Ewidentnie nie czytał ani mojej książki ani żadnej. W każdym większym opracowaniu znajdzie coś na temat analogicznych odmów, których udzielał nasz astronom – w stylu „propozycja przewielebnego pana to dla mnie wielki zaszczyt, z radością bym skorzystał gdybym zasługiwał, ale że nie zasługuję, no to teges”.

Rozmowa z tak przygotowanym dziennikarzem pewnie i tak by się nie kleiła, jak to ujął Han Solo w Epizodzie IV. Ale skąd się u nich biorą ludzie z takim podejściem? Kiedyś w mediach przecież człowiek na początku swojej drogi uczył się od starszych osób koleżeńskich drobiazgóww stylu „jak się umawiać na wywiad, co robić w razie odmowy”.

Miałem wrażenie, że zapraszający mnie funkcjonariusz jest rozdrażniony tym, że ośmielam się odmówić – a on jest przecież Waadzą. Najchętniej wysłałby urzędowe pismo, że niniejszym wzywa się obywatela do udziału w audycji Polskiego Radia, niestawiennictwo będzie karane.

Przypuszczam, że kto tak lubi wydawać polecenia, podobnie realizuje polecenia. Nie zadaje pytań, zgodzi się na wszystko, ruki pa szwam, tak toczno, towariszcz prezes!

Kolejny powód, żeby po prostu trzymać się od nich z daleka. Po wyborach, jeśli nowa władza zrobi jakieś radykalne czyszczenie stajni Augiasza, będzie można rozważyć współpracę, na razie będę odpowiadać jak Kopernik Dantyszkowi.

Nie przyłączę się jednak do żadnego „apelu środowiska dziennikarskiego”, bo nie czuję się „środowiskiem dziennikarstwem”. Nawet gdy byłem dziennikarzem, to na hasła typu „Bal Dziennikarzy” przewracałem oczami i jęczałem „co za obciach”.

Moim zdaniem, środowisko dziennikarskie zmarnowało 30 lat temu szansę, by zaistnieć. Więc tak naprawdę go nie ma i nie było. Jest jak brązowy karzeł – wygasła protogwiazda, która nigdy nie zabłysnęła, a w końcu przestała nawet emitować energię z kontrakcji.

O rety, najbliższy obiekt tego typu jest głupie dwa parseki od nas! Ech, dożyć wysłania tam sondy…

No właśnie, takie rzeczy kręcą mnie teraz dużo bardziej od politycznej bieżączki. Urok bycia byłym dziennikarzem polega na tym, że człowiek już nic nie musi, czego i państwu życzę.

Reakcyjne korzenie KUL

Pisałem tu kiedyś o swojej prywatnej teorii literatury popularnej, zwanej w skrócie „woda – woda – BUM!”. Popkultura zwykle podlega ścisłym klasyfikacjom gatunkowym, dlatego czasem eufemistycznie mówi się o „literaturze gatunkowej” („genre fiction”).

Gatunek zazwyczaj jest determinowany przez „BUM!”. Dla fantasy, space opera i cyberpunka będzie to odpowiednio: „czarodziej kastnął spella kula ogniowa +3”, „kosmita zrobił psiuu-psiuu z blastera laserowego” oraz „i wtedy hacker skrackował jego nanowszczepkę”.

Choć to właśnie dla „BUM!” sięgamy po te książki, nie mogą się składać tylko z tego. Jedną z charakterystycznych cech grafomanii jest „BUM! BUM! BUM!”, które nie wywołuje u czytelnika napięcia, tylko dezorientację („zaraz, kto do kogo strzela i którzy to nasi?”), a w końcu znudzenie.

Gdy kilkadziesiąt lat temu czytałem wywiad Mistrza Lema z Beresiem, nie mogłem uwierzyć w deklarację, że fabuła jego powieści zaskakiwała jego samego. Że kiedy Snaut się przestraszył Kelvina, to jeszcze sam autor nie wiedział czemu.

Teraz to trochę rozumiem. Po prostu Lem wyczuł, że wody już wystarczy („Kelvin snuje się po pustych korytarzach”), więc czas na „BUM!”, a wyjaśnienie się jakoś dorobi po kolejnej porcyjce łażenia po korytarzach.

W kryminale „BUM!” to te chwile, gdy inspektor Trunkovy odkrywa nowy ślad mordercy. Albo ktoś do niego strzela zza winkla (kto – to się dowiemy po zaliczeniu kolejnej fazy woda-woda. Albo jego szef, tępy biurokrata, odbiera mu broń i odznakę i wydaje nam się, że to koniec śledztwa (ale przecież po kolejnym woda-woda Trunkovy go przechytrzy).

Utrzymanie właściwego rytmu „woda – woda – BUM!” w literaturze gatunkowej jest najważniejsze. To dlatego książki Remigiusza Mroza mimo wszystko wciągają, chociaż „BUM!” u niego to zazwyczaj tandetne „non sequitur” albo „deus ex machina”, a „woda-woda” to byle jaki wypełniacz, że Chyłka jedzie i przeklina, przeklina i jedzie.

Fenomenem popkultury III RP są retrokryminały, współdefiniowane przez wodę. Inspektor Trunkovy wędruje ulicami przedwojennego Wrocławia, Poznania czy Warszawy, a my je zwiedzamy wraz z nim.

Jeśli odpowiednią jakość ma retro-woda, wybaczamy kiepskie „BUM!”. U pioniera gatunku Krajewskiego też często jest „deus ex machina”, punktem zwrotnym w dochodzeniach Eberharda Mocka bywa coś w stylu „i niespodziewanie tajny spisek podrzucił mu dowody”. No ale jak pięknie odmalowane są pejzaże Breslau!

Prywatnie spośród polskich retrokryminałów najbardziej lubię cykl Marcina Wrońskiego o komisarzu Maciejewskim. Napiszę o nim a propos niczego, bo cały urok blogowania polega na tym, że se można pisać o czym się chce bez czekania na „pretekst aktualnościowy”.

Ich akcja dzieje się zasadniczo w przedwojennym Lublinie, ale mamy gościnne wyskoki do Zamościa, Chełma oraz fikcyjnej (?) wsi Szkodyń nad Bugiem. Z tą przedwojennością też bywa różnie, bo specjalnością Wrońskiego są flashbacki i flashforwardy.

Bezspojlerowy przykład: mamy pewną intrygę sensacyjną, której akcja zasadniczo dzieje się w 1954, ale jak się wszystko zakończyło dowiadujemy się z flashforwarda do 1992, gdy pewna postać drugoplanowa czyta o zwłokach odnalezionych podczas przebudowy Lublina, które IPN zidentyfikował jako ofiarę katowni UB na Zamku Królewskim. Postać drugoplanowa wie, że identyfikacja jest błędna, bo – i tutaj flashback do 1975 – jako dziecko spotkał rzekomego nieboszczyka.

Zasadniczą grupę bohaterów tworzą: komisarz Zyga Maciejewski, jego narzeczona/żona pielęgniarka Róża Marczyńska, jego skrupulatny zastępca Eugeniusz Kraft oraz dwaj tajniacy, Zielny i Fałniewicz, ten pierwszy to lowelas, ten drugi z wojny bolszewickiej wyszedł jako impotent, co jest jego bolesną tajemnicą. Jest też trochę regularnie powracających postaci drugoplanowych, jak poeta i dziennikarz Trąbicz (luźno wzorowany na Czechowiczu).

Ze względu na te flashforwardy dostajemy pewien ogólny „story arc”. Niezależnie od tego, jak się skończy konkretne śledztwo w konkretnej książce – jesteśmy ciekawi, jak bohaterowie umrą. Kiedyś przecież i tak muszą!

Mogę chyba zdradzić, że Maciejewski umrze w pierwszych dniach stanu wojennego, jako jeden z ostatnich z tej głównej ekipy. Podczas wojny kolaborował z Niemcami, potajemnie współpracując z AK. Torturowany przez UB na Zamku, w PRL wegetował głównie jako cieć, rencista i alkoholik.

Jako się rzekło, stereotypowy detektyw musi być Trunkowy. W przypadki Maciejewskiego to o tyle bardziej skomplikowane, że pomógł Róży wyjść z morfinizmu.

To ładne z jego strony, ale wprowadziło fatalną dynamikę do ich związku. On ciągle (fałszywie) podejrzewa Różę, że ta potajemnie bierze – a tymczasem około 1938 jego alkoholizm totalnie się już wymknął spod kontroli, chla już autodestrukcyjnie, do urwania filmu.

Więzienie było dla niego o tyle szczęściem w nieszczęściu, że był to jednak rok detoksu. Nabrał też coś w rodzaju wdzięczności za to, że udało mu się wyjść żywcem z tych wszystkich pułapek, które zastawił na niego pisarz. Podobno tej „wdzięczności za życie” uczą na mityngach AA.

Maciejewski oczywiście nie przeszedł żadnej terapii, tak jak całe polskie społeczeństwo, straumatyzowane wojną, okupacją i stalinizmem. Do jakiego stopnia dziedziczymy ich traumę jako ich wnuki?

Zaspojluję, że Maciejewski pod koniec okupacji spłodził syna, a Róży udało się go urodzić i przeżyć. Ten syn zaś z kolei ma dwie córki.
Jestem w wieku tej starszej, a Marcin Wroński w wieku tej młodszej. Flashforwardy z czasów, w których te wnuczki już są dorosłe (najdalszy sięga chyba do roku 2008!) pomagają współczesnemu czytelnikowi zakorzenić siebie w świecie tych powieści.

Z jakością „BUM!” bywa tu różnie. Może nigdy nie jest to aż non sequitur, ale parę razy jesteśmy niepokojąco blisko deus ex machina, gdy Maciejewskiemu w śledztwie pomaga nasz ulubiony Niezwykły Zbieg Okoliczności.

Za to „woda”… mój Boże, jest wspaniała! Wroński pisze bardzo zmysłowo, wprost czujemy smaki i zapachy. Co bywa nieprzyjemne gdy natrafiamy na jakieś zwłoki w gnojówce, ale rekompensuje nam to współodczuwanie przyjemnościom odczuwanym przez Zygę, gdy ten wcina jakieś swoje ulubione zakąski, popijając piwem i/lub monopolką (w pewnym momencie zwykłe jasne pełne jest już dla niego za słabe, zaczyna je sobie wzmacniać wódką).

Historia Lublina pokazana tu jest nie jak owad zamknięty w bursztynie, tylko – dzięki flashforwardom i flashbackom – możemy zobaczyć portrety tej samej ulicy na przestrzeni 100 lat. Ten dzisiejszy Lublin, pełen wspaniałych knajp i odpicowanych zabytków, kryje przecież pod swoim brukiem wspomnienia z czasów, gdy dane miejsce wyglądało inaczej. Czasem lepiej, czasem gorzej.

Wroński nie stroni od polityki. Jego bohater był wychowany w tradycji PPS, wierzy więc w jagiellońskie multi-kulti i jest cięty na bogaczy i arystokratów.

Opowiada się za tolerancją wobec Żydów i Ukraińców i wkurza go to, że sanacyjna Polska ewoluuje w innym kierunku. Oczywiście, jeszcze bardziej nie podoba mu się to, co przyszło w 1945.

Wroński pokazuje nam jego oczami różne kontrowersyjne i czasem makabryczne motywy z historii lubelszczyzny – getto lubelskie z postaciami takimi jak Szama Grajer, burzenie ukraińskich cerkwi przed wojną, żołnierzy wyklętych i ich antysemityzm, reakcyjne korzenie KUL (skądinąd Alma Mater autora), kresowych arystokratów zachowujących się jakby byli ponad prawem. Jego PPS-owski punkt widzenia jest strawny dla współczesnego czytelnika (to byłoby nieznośne, gdyby Maciejewski był endekiem i POPIERAŁ prześladowanie Ukraińców!).

Poza słusznym światopoglądem, komisarz ma jednak spojrzenie na świat nieodwracalnie skażone tym, czego się na służbie naoglądał. Stąd metafory w rodzaju „to była piękna, ciepła, majowa noc – idealna na czyny nierządne albo wymuszenia rozbójnicze”.

I jak tu nie chlać?

Now Playing (196)

Nie wiem co dalej będzie z moim blogaskiem, jeśli bardziej mnie wciągnie substackowanie (bardzo dziękuję za pledgi! jestem staroświecki i nadal uważam, że na razie nie zasługuję, ale hm… kto wie, kto wie…).

No ale gdzie ja będę pisał o muzyce? Przecież nie do komercyjnych mediów w których trzeba mieć Pretekst Aktualnościowy.

A jaki ja mogę mieć, skoro jestem dziadersem i mam obowiązki dziaderskie. I jako taki, niedawno robiłem imprezę z okazji, powiedzmy, 29-lecia premiery komputera Apple Macintosh i dostałem w prezencie siedmiocalowego singla grupy Lombard, który wyszedł prawie równo 40 lat temu.

Wyszedł nakładem Polskich Nagrań, co podobno oznacza lepszą jakość tłoczenia i masteringu, niż w przypadku siódemek tonpressowskich. Ale ja i tak jestem stary, ta płyta też, więc nie słyszę tej różnicy.

Na zachodzie takie płyty nazywano „Double A track”. Głównym hitem, evergreenem polskiego synthpopu jest „Szklana pogoda”, oznaczona na tej płycie jako SS 811 A. Ale i „Kto mi zapłaci za łzy”, czyli SS 811 B, doczekało się teledysku i jest ogólnie rozpoznawalne wśród ludzi w kryzysie pięćdziesięcioletności.

Przy czym proponuję – także swoim PT Rówieśnikom – stopniowanie doznań. Najpierw kliknijcie na zaembedowany teledysk „Szklanej pogody”, bo to generalnie dobrze się zestarzało. A dopiero potem na SS 811 B – niby ja to wszystko już kiedyś widziałem, ale wąsy i grzywka Grzegorza Stróżniaka niemalże mnie zrzuciły na glebę.

Gdy to wszystko poleciało w radiu, byłem nastolatkiem, który hejtował zasadniczo Wszystko. Z wyjątkiem hejterstwa, stąd narastająca fascynacja punkiem, metalem, a nawet niestety hejtującymi PRL bardami z serii Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński. No ale Lombard, muszę przyznać, wtedy hejtowałem.

Jakże niesprawiedliwie! „Szklana pogoda” to rzeczywiście arcydzieło.

Nie wiem, kto reżyserował te teledyski (help, anyone?). Ale nawet po tych stu latach widać, że Małgorzata Ostrowska parodiuje Edytę Wojtczak, królową polskiej spikerki – siedzącą przy biurku tak sztywno, jakby jej wstrzyknięto jakieś paraliżujące narkotyki.

Niby hejtowałem, ale jednak te słowa Marka Dutkiewicza, „Noc nie straszna, kiedy kłódki trzy, Na złodzieja bracie narychtujesz (…) „Może jeszcze raz się uda znów, przetrwać noc i doczołgać do rana!” silnie zapadły mi w pamięć. Młodzież tego zapewne nie zrozumie i nie doceni, ale naprawdę bardzo silnym składnikiem PRL był strach przed przestępczością, której władza nawet nie próbowała udawać, że kontroluje.

Baliśmy się nocy. Baliśmy się dnia. Baliśmy się wyjścia z mieszkania, baliśmy się pozostawania w mieszkaniu.

Ciekawe co na to powiedzą moi PT Rówieśnicy albo i osoby nieco starsze ode mnie (byli tacy wśród komcionautów!). Ale dla mnie bardzo ważna różnica między PRL AD 1983 a 3RP AD 2023 polega właśnie na tym, że dziś można bez strachu spacerować po Polach Mokotowskich czy też Dolinie Służewieckiej, nie mówiąc już o Ząbkowskiej (gdzie jednak człowieka odprowadza czujny wzrok narkodealerów stojących po bramach).

„Szklana pogoda” to pieśń o życiu w blokowisku, podobnie jak „Kto mi zapłaci za łzy” (do tekstu Jacka Skubikowskiego). Ten drugi tekst budził we mnie od razu hejt z paragrafu „autentyczności” (dla nastolatków to zawsze ważne!).

Czy muzyk uprawiający wolny zawód naprawdę NASTAWIA BUDZIK NA SIÓDMĄ? No pewnie że nie! Tak myślałem (myślę?).

Do licha, kawał życia sam spędziłem nie nastawiając budzika WCALE. Dziś bardzo mnie to męczy, że różni ludzie chcą ze mną robić wywiady, w kółko zadają te same pytania („czy Kopernik była kobietą?”), a nikt np. nie pyta, na którą teraz nastawiam jako nauczyciel (siódma? no chyba kurna w ferie! które zresztą właśnie się zaczynają w województwie mem stołecznem, alleluja!).

Niemniej jednak, pomijając wszelakie hejsterstwa i wyzłośliwianie, to są dwa przyzwoite kawałki. Na moje ucho, jeszcze nie ma w nich niczego cyfrowego: w obu słyszymy analogowe syntezatory, prawdopodobnie minimooga (?).

Co oczywiście jest moją ulubioną kombinacją: już mamy udziwnione bzzziuu-wziuuu, jakbyśmy słuchali osób z zespołem Macierewicza, ale sekcja rytmiczna jest nadal prawilnie białkowo-analogowa: perkusja, bas, rytmiczna szóstka. Acz po 40 latach nadal uważam, że Grzegorz Stróżniak po prostu nie powinien był śpiewać, zwłaszcza przebywając w jednym pomieszczeniu z Małgorzatą Ostrowską.