Ekonomia lacanowska

Raz na rok wracam do swojego dawnego zawodu, gdy pojawia się okazja zrobienia czegoś, co w nim lubiłem najbardziej – czyli Rozmowy z Ciekawym Człowiekiem. W tym roku jest to Andrzej Leder, z którym rozmawiałem z okazji wydania przez Krypola jego książki „Ekonomia to stan umysłu”.

W „Młodym Techniku” była kiedyś rubryka „Pomysły genialne, zwariowane i takie sobie” i takie mam uczucie po lekturze. Nie wiem ocenić tę książkę – może genialna, a może szalona.

Przeczytać warto, zwłaszcza w Naszym Zacnym Gronie, Leder bezpośrednio odnosi się do tematów, które pojawiają się w naszych dyskusjach – jak choćby degrowth. Robi to w zaskakujący czytelnika sposób, opisując to językiem psychoanalizy, językoznawstwa i dekonstrukcji.

Zetknąłem się z takim połączeniem po raz pierwszy. Nie umiem jej więc ocenić na tle innych – nawet nie wiem czy ekonomia lacanistyczna to przełom czy ślepa uliczka.

Pisane „po bożemu” książki odwołują się do empirycznych faktów (polecany przykład: wydany przez KiP Simon Mundy, „Wyścig po jutro”). Psychoanaliza pomija empirię, przechodzi do pytania „a czemu ten wzrost jest dla ciebie taki ważny, czy chcesz o tym porozmawiać?”.

Wielokrotnie pada mniej więcej taka teza: „nie rodzimy się z pragnieniem posiadania Ferrari, to pragnienie jest w nas sztucznie wywołane przez konstrukt społeczny”. „Pożądanie Ferrari” jest tu analizowane na pełnym Lacanie.

Było to dla mnie inspirujące, bo tego akurat pragnienia na przykład we mnie nie ma. Społeczeństwo przekazało mi inne sztuczne konstrukty – przywiązanie do średniej klasy średniej i jej średnich metraży, średniej latte, samochodów z średniej półki.

Oczywiście, marzę o Sukcesie. Tylko że jak się pod wpływem tej książki nad tym zacząłem zastanawiać: w praktyce nie aż tak, żeby mnie to motywowało do realnych działań.

Jeśli miałbym sobie (jak u terapeuty) zwizualizować ten Sukces, to by w moim wypadku oznaczało zapewne otrzymanie Prestiżowej Nagrody, Tłumaczenie Na Liczne Języki albo Deal Z Uogólnionym Netfliksem. Czyli to, czego doznał powieściowy Senderovsky – ale już nie Dee.

To nie jest niemożliwe w sensie fizycznym, ale ponieważ praktycznie nic w tym kierunku nie robię – nieosiągalne w praktyce. Chciałbym odnieść Sukces eksternistycznie, bezwysiłkowo, żeby po prostu mi nadali statuetkę do paczkomatu, a kasę wysłali przelewem. Sam wiem że tak się nie da.

Co więcej, Sukces wymagałby ode mnie robienia rzeczy, których nie cierpię. Wiem o tym, bo niestety czasem muszę je robić POMIMO braku sukcesu – to konkretnie jest Udzielanie Wywiadów oraz Uczestniczenie w Galach.

Mam znajomych Ludzi Sukcesu i ich wspólną cechą z kolei jest to, że wywiady dają każdemu kto zaprosi (nawet mediom pisowskim!). Jadą na dowolną Galę Wręczenia Czegokolwiek, nawet jak nie są ani w jury, ani wśród nominowanych, czyli: nie muszą (ja tylko gdy nie mam się jak wykręcić).

Oczywiście miło na takiej gali spotkać znajomych, ale najprzyjemniej mi się z nimi siedzi w w hotelowym barze. Gala, na której się trzeba wypindrzyć i sztywno zachowywać, bo cały czas jakaś cholera robi mi zdjęcie, sprawia mi fizyczne cierpienie.

Co w praktyce oznacza, że moje ulubione sposoby interakcji społecznej są średnio-średniowe, a nawet porażkowe. Zatem nigdy nie trafię do Longines Lounge… ale czy naprawdę tego chcę?

Książka Ledera trochę pomogła mi zrozumieć mój osobisty paradoks. Jako dziennikarz mam taki mentalny cennik, co za ile mi się opłaca. Plus zaporowa stawka „jeśli trzeba wstać rano”.

To dlatego nie lubię UDZIELAĆ wywiadów. Mam wtedy uczucie, że pracuję za darmo (nawet jeśli w teorii mogę liczyć na opóźnioną gratyfikację w postaci promocji książki).

Kiedy odchodziłem z „Gazety”, rozważałem opcje pozostania w zawodzie, ale zdecydowałem się na szkołę. Oto sprzeczność: wstaję teraz rano za pieniądze, za które nie zgodziłbym się kiwnąć palcem jako dziennikarz, ale… w nową rolę wszedłem jak w stary, wygodny sweter. O dziennikarstwie teraz myślę jako o błędnej decyzji, w której tkwiłem zbyt długo – bo przecież jeśli NAPRAWDĘ chodziło o pieniądze, powinienem był i tak robić co innego.

Chciałem o książce, a piszę o sobie – no ale raz, że od tego są blogaski (to „rodzaj sieciowych pamiętników”!). A dwa, że książka do tego inspiruje.

Najciekawsze w niej jest to, że stanowi próbę zdekonstruowania języka ekonomii – a to niezbędny pierwszy krok ku wymyśleniu nowego. Pytanie „jak sprzedać wyborcom degrowth”, które padło w dyskusji pod poprzednią notkę, sprowadza się przecież do „jak wymyślić nowy język do mówienia o gospodarce”.

Dopóki „wzrost PKB” będzie fetyszem, oczywiście nie da się. Warto jednak, żeby każdy kto marzy o Ferrari (oraz o pięćsetmetrowym domu z pięcioma łazienkami) zadał sobie pytanie: po co ci to? Jakie niedostatki próbujesz tym skompensować?

Ten „wzrost PKB” jest przecież fetyszem od stosunkowo niedawna. To konstrukt społeczny, który możemy zastąpić innym konstruktem społecznym. Tylko że musimy rzeczywiście „chcieć o tym porozmawiać”.

Return to Sender

W ramach ekskursyjnego klubu książki polecam powieść Gary’ego Shteyngarta „Nasi przyjaciele na wsi”. Rzadko czytam coś co nie jest kryminałem ani fantastyką, więc rekomenduję tym goręcej, gdy akurat mi się spodobało.

Dziesięć lat temu zachwyciłem się książką Shteyngarta wyczerpującą znamiona science-fiction (choć być może autor by się opierał takiej klasyfikacji): „Supersmutna (ale prawdziwa) historia miłosna”. Jest to dystopijna wizja załamania amerykańskiego kapitalizmu, połączona z kpiną z mediów społecznościowych – dziś rzecz oczywista, ale wtedy jeszcze wszyscy kochali Facebooka.

W „Przyjaciołach” jest element bliskiego science-fiction. Pojawia się tu aplikacja „przyśpieszająca proces zakochiwania”.

Reakcja czytelnika „to przecież jakaś bzdura” jest tu od razu rozbrojona tym, że Wszechwiedzący Narrator informuje nas, że sama twórczyni nie jest przekonana czy to w ogóle działa. Sprzedała swoje dzieło i wyeksitowała z miliardami, a teraz pozwy wkurzonych użytkowników są już zmartwieniem inwestorów. W sumie… bywają podobne sytuacje!

Akcja rozgrywa się na początku pandemii. Głównym bohaterem jest pisarz Sasha Senderovsky, złośliwa autoironiczna karykatura samego autora.

Senderovsky napisał kiedyś bestseller, jest więc w pewnym sensie człowiekiem sukcesu. Zaczął żyć jak na wyższą klasę średnią przystało.

Nabył wiejską posiadłość, do której się przeniósł z Nowego Jorku (miasta, bo pozostał w stanie). Posiadłość rozbudował o kompleks budynków niepotrzebnych jego trzyosobowej rodzinie, bo marzył o zapraszaniu przyjaciół na wielomiesięczne nasiadówy, w stylu klasyki rosyjskiej literatury daczowej.

W praktyce mało komu chciało się tłuc na ten koniec świata. Z moich skromnych doświadczeń podróżniczych wynika, że „upstate New York” bywa dzikszy i słabiej skomunikowany z miastem od bliskiego Connecticut/New Jersey, a nawet Pensylwanii.

Pandemia ziściła jego marzenie. Skoro i tak wszędzie lockdowny, piątka przyjaciół zgadza się, że najlepiej będzie przeczekać najgorsze w wiejskiej posiadłości.

Ta piątka reprezentuje (ach, co za przypadek) kolejne szczeble społeczeństwa klasowego. Najwyżej jest Karen (miliarderka od aplikacji). Pod nią jest Aktor, jedno z topowych nazwisk Hollywood. Pośrodku jest Ed, bon vivant podróżujący biznesklasą po całym świecie, by recenzować lokalną gastronomię. Pod nim Dee, eseistko-felietonistka, typowa średnia średnia. Stawkę kończy Vinod, kolega z liceum, który też próbował pisać, ale mu się nie udało, więc funkcjonuje jako niższa średnia, na granicy spadku do niższej, a może już nawet poniżej tej granicy.

W trakcie dobrowolnej izolacji między bohaterami zawiązują się i rozwiązują romanse, wspomagane aplikacją lub nie. Wychodzą na jaw różne tajemnice, z których zdradzę jedną, najbardziej oczywistą: Senderovsky’ego na to wszystko nie stać, od lat żyje na kredyt. Za jakiś miesiąc bank zajmie posiadłość.

Senderovsky miał jeden bestseller, ale następnego nie umie napisać. Usiłuje się przebić na ekran, ale w Hollywood już ma ksywkę „Return to Sender”.

Jego jedyną szansą jest deal z Aktorem. To dla niego wystawia tą szopkę. Razem pracują nad serialem, który zapowiada się idiotycznie, ale nazwisko Aktora gwarantuje zyliardy. Wyobrażałem go sobie na wzór Bena Stillera, który faktycznie przymierzał się do wyprodukowania „Supersmutnej…”, ale w końcu zrobił „Severance” (i słusznie).

Jest to książka o książkach. Prawie każdy bohater „robi w literkach”, rozmowy często schodzą na temat literatury, przy czym często dochodzi tu do rozebrania „czwartej ściany”, gdy na przykład sami bohaterowie zastanawiają się, jak bardzo ich sytuacja przypomina klasykę literatury rosyjskiej.

Bohaterowie są świadomi swojego uprzywilejowania – spędzają lockdown w lepszych warunkach niż większość ich rodaków. Ale, jak ktoś zauważa, kawał literatury da się sprowadzić do tytułu „Cierpienia kilku uprzywilejowanych osób” (w tym oczywiście rosyjską klasykę, chłopi pańszczyźniani są tam zazwyczaj milczącym tłem – podobnie jak wiejscy sąsiedzi Senderovsky’ego).

Ponieważ sam „robię w literkach”, zafrapował mnie mój ulubiony temat Sukcesu i Porażki. Sam jestem gdzieś między Dee a Vinodem. Wyżej Dee już na pewno nie podskoczę, ale oby nie spaść do Vinoda.

Parę razy ocierałem się o Sukces. Było tak rozkosznie blisko angielskiego przekładu, ekranizacji albo sprzedania pomysłu na serial. Zawsze jednak kończyło się „return to Sender”.

Najważniejsza różnica między realnym lajfem a literaturą jest oczywiście brak narratora. W tej powieści to najsympatyczniejszy bohater.

Wszechwiedzący Narrator empatycznie wnika w dusze wszytkich postaci pierwszo-, drugo- i fafnastoplanowych. Przez chwilę narracja prowadzona jest z punktu widzenia świstaka Steve’a, świadka kolejnego sekretu Senderovsky’ego.

Opisuje to wszystko z dobrotliwą ironią, za sprawą której wszystkie rozgrywające się tu wydarzenia, czasem naprawdę dramatyczne, nabierają czechowo-gogolowskiej patyny.

No bo z kogo się tu śmiejemy? Z samych siebie się śmiejemy. Na pewno „my robiący w literkach”, ale chyba w uogólnieniu wszyscy „my”, którym życie w kółko robi „return to Sender”.

He was a Steppenwolf

O powieści Hermana Hesse „Wilk stepowy” dowiedziałem się pośrednio jako dziecko, w okolicznościach tak obciachowo komicznych, że powinienem to wrzucić do ekshibicjonistycznego wątku „Now Playing” – gdyby nie to, że trzymam się tam tego, czego chwilowo NAPRAWDĘ słucham.

Otóż moje świadome słuchanie muzyki zaczęło się od pierwszego własnego magnetofonu – ZWM Lubartów B-113 „Kapral”. Był monofoniczny i nie miał żadnych zalet poza tym, że był mój. W ten sposób więc muzyka wokół mnie przestała być „muzyką wybieraną przez dorosłych”, stawała się „muzyką wybieraną przeze mnie”.

Moje pierwsze wybory były oczywiście naiwne i banalne: „wybierałem” to co leciało w radiu. Początkowo nie miałem możliwości nagrywania z radia, kasety więc kupowałem (głównie na tzw. peraku, pozdro dla kumatych).

Nadało mi to skilla znajomości mało znanych kawałków Bee Gees, Abby, Amandy Lear, Village People, Eruption i Boney M, bowiem słuchałem ich całymi albumami (w ukasetowionej formie). Czasami wykorzystuję to jako łonabi didżej.

Steppenwolf” to taki właśnie mniej znany kawałek z płyty „Nightflight to Venus”. Mam do niej szczególny sentyment, bowiem jest dla mnie pamiątką czasów, w których byłem tak dziecięco niewinny, że nie widziałem w tym tytule żadnego double entendre.

Piosenka jest trochę podobna do „Rasputina”, choć nie powtórzyła jego sukcesu. Do gibającego niby-funkowego podkładu mamy tu przegadany tekst, w którym Frank Farian luźno streszcza powieść Hessego.

Wygląda to mniej więcej tak: He was a Steppenwolf, a lost and lonely one / He was a Steppenwolf, forever on the run / He was a Steppenwolf, with a forgotten past / He was a Steppenwolf, who found a love at last”.

Później patrzono na disco i rocka jako przeciwieństwa, konformistyczne yin i buntowniczy yang, ale gwiazdy disco się tak wtedy nie prezentowały, zwłaszcza eurodisco. Gdy się słuchało całych płyt, było tam sporo soft rocka, teksty bywały całkiem „buntownicze”. To jeden z przykładów.

„Wilk Stepowy” był kultową lekturą pokolenia flower power. Piosenka „Born To Be Wild” musi polecieć w każdym filmie o 1968 – pochodzi z płyty „Steppenwolf” zespołu Steppenwolf, nazwanego na cześć książki. Doprowadzało to Hessego do rozpaczy, skądinąd wolał przecież Mozarta od porykiwania szarpidrutów.

Czytana dziś, książka szokuje naiwnością. Pisana w 1926, dzieje się w nieokreślonym czasie w niesprecyzowanym niemieckojęzycznym mieście (krajem rządzi cesarz, nie jest to więc republika weimarska).

Pierwszym narratorem jest facet, od którego ciotki Wilk Stepowy wynajmował mieszkanie i zafascynował go ten milczący, mądry, przystojny sąsiad (te zachwyty są jak z taniego romansidła). Pewnego dnia Wilk zniknął bez śladu, ale zostawił po sobie rękopis, który okazuje się właściwą książką.

Z rękopisu wynika, że Wilk Stepowy bardzo nie lubił swojego społeczeństwa. Miał mu za złe między innymi militaryzm, ale Wilk nie jest pacyfistą – ogólnie nie ma pozytywnego programu, zrzędzi dla samego zrzędzenia.

Z zawodu Wilk Stepowy nie zajmuje się niczym. Gdzieś tam machinalnie wyjaśnia, że odziedziczył papiery wartościowe i żyje z dywidendy.

Pierwszy narrator (sąsiad), pracuje w jakimś biurze. Wilk zdążył mu wyznać, że nie lubi wszelkich miejsc pracy, co sąsiad przyjmuje z zachwytem, a ja z myślą, że nienawidzę takich uprzywilejowanych fjutków, co to nawet nie widzą związku między wyklinanym militaryzmem, a ową dywidendą.

Wilk przypadkiem trafia do tancbudy działającej też jako nieformalny burdel. Poznaje tam fordanserkę Herminę, czasem występującą w męskim stroju jako Hermann.

Ta androgyniczność bardzo kręci Wilka, ale Hermina podsuwa mu inną prostytutkę, Marię. Wilk przeżywa z nią najwspanialszy seks życia dzięki stosowanym przez nią „miłosnym sztuczkom”. Niestety, autor ich nie opisuje bliżej.

Wilk wchodzi z Marią w typowy układ sponsorski. Wynajmuje jej mieszkanie żeby było blisko, obsypuje ją kosztownymi prezentami.

Tymczasem Hermina poznaje go z szefem jazzbandu w tancbudzie, który wydaje się także stać na czele mniej legalnych biznesów w tym lokalu. Pablo uczy Wilka słuchać jazzu oraz częstuje go narkotykami z własnej dilerki.

Wilk już ma problem alkoholowy (z jego własnej narracji wynika, że potrzebuje co najmniej dwóch butelek wina dziennie), kolejne uzależnienie wciąga go oczywiście jeszcze bardziej. Kulminacją jest wielki bal maskowy w tancbudzie, podczas którego bohater już totalnie odlatuje.

Jest tak napruty, że przestaje odróżniać rzeczywistość od halucynacji. Narracja zostawia czytelnika w niepewności: Hermina być może poprosiła Wilka, żeby ją zabił. On być może to zrobił. Ale może to wszystko było tylko złym odlotem.

Jazzowa historia z proto-psychodeliczną puentą pasowała do epoki „seksu, dragów i rokendrola”. Dziś jednak trudno traktować serio przesłanie, że płatny chemseks to droga do wyzwolenia.

Dziś raczej wysłalibyśmy Wilka Stepowego na terapię. Majątek na razie pozwala mu „wysoko funkcjonować”, ale widzieliśmy nie takie fortuny przepuszczone na wódę, koks i „fordanserki”.

Na stare lata coraz częściej dochodzę do wniosku, że z poszczególnych faz popkultury próbę czasu najlepiej jednak zniosło disco. Rokendrolowe teksty sprzed pół wieku (i więcej) wymagają częstych zastrzeżeń typu „it was acceptable at the time”.

Teksty disco oczywiście ociekały od erotycznego innuendo, ale zazwyczaj zapraszały do wspólnego „lotu na Wenus” albo do „give a bit of mmh to me, and I’ll give a bit a mmh to you”. Równość jest w nich stanem domyślnym, podczas gdy w rokendrolu domyślna jest asymetria samca alfa i jego piszczących groupies.

Wydaje mi się, że nawet najbardziej rygorystyczny strażnik politycznej poprawności nie ma się do czego przychrzanić w przypadku Abby czy Boney M. Ale oczywiście to tylko moja opinia jako dziadersa.

Now Playing (198)

Drodzy komcionauci – wybaczcie, że Was trochę zaniedbuję. Wakacje, itd.

Pozwólcie więc na notkę – strzał z biodra. To odpowiedź na komentarz, zawierający pytanie, czemu w cyklu „Now Playing” nie było bitelsów.

Ten cykl z założenia jest ekshibicjonistyczny. Piszę w nim NAPRAWDĘ szczerze o tym, czego właśnie słucham (przy okazji zapewne dałoby się z niego zrekonstruować kilkanaście lat ewolucji moich gustów).

Nie o wszystkim, co mi wpada w ucho, umiem napisać coś ciekawego. Zatem, ekshibicjonistycznie: słucham sobie francuskiego zespołu „La Femme”, piosenki „Ou va le monde”.

Ciocia Wiki klasyfikuje styl tego zespołu jako psych-punk (po angielsku), jako po prostu rock (po francusku), jako pogranicze krautrocka i psychodeliki (po polsku) oraz jako po prostu psychodelikę (po niemiecku). Przyznacie, że można ich polubić za samą tę wyliczankę!

„Ou va le monde” jest jednak uspokajająco popowe, z łagodnymi akcentami hiphopowymi. Akcent jest właściwie jeden: większość piosenki to rapujący monolog, nawiązujący do tytułowego „dokąd zmierza świat”.

Choć tytuł kojarzy się z jakąś refleksją o naprawie świata, to wygląda bardziej na pijacki (?) słowotok, w którym podmiot liryczny rzuca tekstami w stylu „już nie mam szacunku dla ciebie, nie mam szacunku dla siebie, no i trudno, idę swoją drogą, a ty jesteś daleko, daleko za mną”.

Towarzyszy temu refren, z którego poznałem francuski idiom „dobra gruszka”. Otóż podobno oznacza on osobę dobroduszną, naiwną, dającą się wykorzystywać.

Kobiecy głos w refrenie mówi, że nie będzie już dobrą gruszką. Bo ma już dosyć rujnowania sobie życia historiami, które kończą się w dramach i koszmarach.

I to właściwie tyle. Urocze, nespa?

A co do Bitelsów… Cóż, słuchałem ich dużo w młodości. Większość utworów znam na pamięć, mogę je sobie puścić z „mentalnego odtwarzacza” (ktoś tak naprawdę robi w jakimś kryminale… Chmielarza chyba?).

Ale tak samo mam z Pink Floyd, a jednak ich słucham. Czemu więc prawie w ogóle nie słucham Bitelsów?

Jednym z wyjaśnień mogą być uwarunkowania freudowskie. „It’s because of my mother”, jak odpowiada J.J. Abrams na różne pytania.

Dzieciństwo spędziłem wśród osób dorosłych, które były zdecydowanie za Stonesami, a więc przeciw Beatlesom. Uwierzcie mi, pół wieku temu dla boomerów z warsiaskiej inteligencji to była Wisła i Cracovia.

Co oczywiście niczego nie tłumaczy, bo wiele rzeczy robię specjalnie na odwrót osobom dorosłym z mojego dzieciństwa. Na przykład: nie palę, mam lewicowe poglądy i jestem drobnomieszczańsko dorobkiewiczowski.

No ale faktem jest, że uwięziony na bezludnej wyspie, na którym (jak u J.J. Abramsa) nie wiadomo skąd jest prąd oraz ejtisowa wieża stereo i kompletne dyskografie Stonesów i Beatlesów, zacząłbym od Stonesów. Jejku, zwłaszcza od rzadkich singli – zapewne pierwsza rzecz na talerzu gramofonu byłaby dwunastką „Harlem Shuffle”.

Czemu nie Bitelsi? Wreszcie odpowiem.

Pierwsza połowa ich dyskografii to banalne piosneczki. „She Loves You”, „Love Me Do”… no po prostu it ain’t me, babe.

Jak już zażyli LSD i przeżyli z tego powodu „wielką duchową przemianę” (wyobrażacie mnie sobie robiącego żaby w powietrzu i wypowiadającego to z Gryzącą Ironią!), zaczęli nagrywać pomysły na wielkie piosenki… których jednak nie kończyli, a teksty były bezsensownymi zapełniaczami. Piję tu powiedzmy do „Mean Mister Mustard”.

Gdzieś tam pośrodku są Beatlesi już robiący fajną muzykę, ale jeszcze dopracowaną. Ale to są pojedyncze utwory – wydaje mi się, że „peak beatles” to „Day Tripper”. Już niebanalne, ale jeszcze ciągle dokończone i dopieszczone.

Więc na tej bezludnej wyspie z serialu J.J. Abramsa to byłby pierwszy kawałek Bitelsów puszczony przeze mnie z siódemki, już po wielokrotnym odsłuchaniu pełnej dyskografii Stonesów. Którą – o ironio – znam dużo słabiej od dyskografii Beatlesów. Bo tę drugą do przewyrzygu wysłuchałem w młodości za sprawą freudowskiej kontestacji (aż do b-tracków i „wersji tylko na acetacie”, latało to w trójce!). A do tej pierwszej po prostu nic mnie nie motywowało, za dużo w muzyce się jednak wydarzyło przez te 60 lat…

Ideologia rosyjska

Drodzy komcionauci – tym razem chciałbym was wykorzystać jako crowdsourcing… crowdresearching… crowdinspiring? Ach, wszystko jedno, do następnej notki na Substacku.

Mam taką intuicję, że w kluczem do zrozumienia Rosyjskiej Duszy (TM) jest rosyjska kultura więzienna. To się pojawiło w poprzedniej dyskusji, Gammon użył nawet określenia „golovorez w zakonye”.

Pierwsze pytanie – zwłaszcza do Gammona, jak z niego taki rusycysta. Czy CAŁOKSZTAŁT tych zjawisk ma jakąś nazwę, odpowiednik polskiej „grypsery”?

Ze wstydem przyznam, że ja jej nie znam. Znam pojedyncze, typu urka, pietuch czy vor w zakonye. Są albo nieprzekładalne, albo po angielski brzmią jakoś słabo („thief in law”?).

Znam je, oczywiście, głównie z popkultury, choć nie tylko. Przecież pierwszy literacki portret rosyjskiej kultury więziennej stworzył nie kto inny, tylko Fiodor Michajłowicz (na kartach którego znajdziemy niejednego Prigożyna).

Dlaczego to jest ważne? Here goes moja kremlinologia. Mam nadzieję, że Awal zakrztusi się Dom Perignon, oby ktoś mu zdążył zrobić manewer Heimlicha.

Otóż przeciętny człowiek kraju demokratycznego, nawet Polski, ma jakąś pobieżną wiedzę, że w jego kraju jest JAKAŚ „grypsera”, i nawet z kryminałów zna pojedyncze słówka, to jednak jest dla niego egzotyka. Sam przecież do więzienia raczej nie trafi i nie ma w swojej bezpośredniej bańce nikogo kto „garował”.

Już w carskiej Rosji to nie było takie oczywiste. Katorga mogła spotkać każdego – w praktyce to zależało oczywiście od cara, ale Paweł potrafił zesłać dworzanina, który po prostu mu się niedostatecznie nisko ukłonił.

ZSRR z pracy przymusowej uczynił jeden z filarów gospodarki. Do Gułagu trafiali czołowi literaci, politycy, konstruktorzy rakiet kosmicznych.

Nie da się oszacować dokładnej liczby ofiar, ale wiadomo, że to były miliony. Nie wiadomo tylko – parę czy parędziesiąt. Czyli albo populacja Czech, albo Hiszpanii, ale tak czy siak populacja jakiegoś europejskiego kraju.

Co za tym idzie, w XX wieku przeciętny Rosjanin albo sam siedział, albo siedział jego bliski krewny lub przyjaciel. Subkultura więzienna nie była więc dla niego egzotyką, tylko egzystencjalnym wyzwaniem: jak przetrwać spotkanie z urką, które nieuchronnie kiedyś przecież nastąpi (albo już nastąpiło).

Skutkiem była mainstreamizacja tej subkultury. Przeciętny Rosjanin zna ten system wartości lepiej niż by chciał. I albo on infiltruje jego własny światopogląd, albo jego światopogląd jest rozpaczliwą próbą stworzenia anty-grypsery (jak w przypadku Fiodora Michajłowicza).

Wydaje mi się, że jedynym krajem poza ZSRR, który tak bardzo zmainstreamizował więzienne subkultury (poprzez masową inkarcerację), są USA. Tam jednak to ma wyraźny charakter klasowo-etniczny.

Gangi więzienne rządzą ulicami gorszych dzielnic Los Angeles albo przedmieść Albuquerque, ale jednak nie kampusami uniwersyteckimi. Choć oczywiście największe arcydzieła amerykańskiej popkultury, jak „Breaking Bad”, pokazują, że te światy są oddzielone o jednego handszejka (w praktyce często o jedną przecznicę).

Bolszewizm był na tyle demokratyczny, że ten łagiernik mógł być byłym – albo nawet przyszłym – członkiem kremlowskich elit. Świat urków nie jest tam oddzielony o handszejki od świata oligarchów, tylko się z nim przenika i zazębia na zasadzie „wujek w łagrze, ciotka w Courcheval, kuzyn wypadł przez okno, a rodzice naprawdę nie powinni byli pić tej herbatki w Kensington”.

O rety, to brzmi jak pierwsze zdanie powieści, która może wreszcie przyniesie mi Sukces. Ale wróćmy do przegrywizmu, czyli blogowania.

Więc: nie mogę zacząć pisać notki, bo nie wiem o czym piszę. Tzn. jak to zjawisko się nazywa. Ta notka jest właściwie po to, żeby zapytać was – to po pierwsze.

A po drugie: co myślicie o samej tej hipotezie? Na ile zgadzacie się z tezą o ciągłości subkultury urków od caratu po Putina?

Ja oczywiście mając w ręku młotek wszędzie widzę gwoździe, więc na przykład w ten sposób interpretuję prywatyzację Gajdara (jako urka-liberalizm), ideologię Dugina (urka-katechonizm), motywacje Girkina (urka-erudyta), system polityczno-gospodarczy „separatystycznych republik” (urkizm) itd.

No ale co Wy Na To?

Golpe Prigozhinese


Dyskusję o wojnie wolałbym przesunąć na Substacka, ale z doświadczenia wiem, że nie da się tym zarządzać. Zaryzykuję więc formułę hybrydową – co myślę o puczu Prigożyna, napisałem tam, ale tutaj to wyrażę w skrócie.

Przede wszystkim – nie wierzę w ustawki i maskirowki. Prorosyjski Zachód jest pełen nadziei na to, że to był wszystko teatr służący potajemnemu przegrupowaniu Wagnera na Białoruś, skąd zaraz zajmą Kijów w trzy dni.

Jak piszę na substacku, nie ma takich głupot w internecie rosyjsko-rosyjskim. Tam jest rozpacz, gniew, żałoba po zestrzelonych lotnikach.

Że ten pucz był dziwny, w tym nie ma niczego nadzwyczajnego. Takie są pucze.

Do historii przechodzą te udane, więc nawet ktoś, kto się nie interesuje historią wie co to wystrzał z Aurory. Ale te spiski nie były jakoś lepiej przygotowane od tych nieudanych, po prostu miały więcej szczęścia.

Te nieudane fascynują mnie od dawna, bo po pierwsze, z oczywistych przyczyn w ogóle historia porażek jest mi jakoś tak osobiście bliższa. A po drugie, otwierają fantastyczne alternatywne historie!

Weźmy mój ulubiony: golpe Borghese. Próba przeprowadzenia we Włoszech faszystowskiego zamachu stanu w 1970.

To było jeszcze bardziej idiotyczne od puczu Prigożyna. Do tego stopnia, że – o ile mi wiadomo – włoska popkultura zareagowała na to tylko komedią.

Mi to rozpala wyobraźnię w kierunku dystopijno-thrillerowym (bo mi się tak wszystko kojarzy). A gdyby się udało?

Nad morzem śródziemnym zostałoby tylko jedno państwo demokratyczne: Francja. Portugalia, Hiszpania i Grecja w 1970 były rządzone przez faszystów.

Ich reżimy wkrótce poupadały, to prawda, ale może gdyby Włochy doszły do tego klubu, poszłoby to wszystko w odwrotną stronę? We Francji wygrałby Front Narodowy i mielibyśmy jedną wielką faszystowską plażę, od Gibraltaru po Dodekanez? Gdzie ja bym wtedy sierotka na wakacje jeździł…

Skrótowo odniosę się też do kontrofensywy. Za wcześnie na prognozy, ale mam silne deja vu z wyzwalaniem Chersonia.

Tam też zaczęli od zajmowania „nieistotnych wiosek”. Zapamiętałem nazwę Mylove, bo jak ją wpisywałem do Twittera, wyskakiwały mi obrazki Not Safe For Pokój Nauczycielski.

Źródła prorosyjskie najpierw to bagatelizowały. Potem się wycofywali z większych miasteczek. A potem wycofali się z Chersonia (do końca oczywiście powtarzając, że wszystko zgodnie z planem, to nie są ukraińskie zwycięstwa, tylko rosyjskie udane przegrupowanie).

Jesteśmy już w fazie B. Tydzień temu – „bezsensowne ataki na nieistotne Blahodatne”. A dzisiaj – dobrowolne wycofanie się z Rivnopila, co oznacza już wyzwolenie areału większego niż Bachmut i przybliżenie się do linii kolejowej do Melitopolu…

…którego zaopatrywanie robi się trudne, no bo – znów deja vu – dziury w moście, o których źródła prorosyjskie piszą że drobiazg, zaraz się załata, a w ogóle już jest pontonowy. To samo pisali wtedy o moście Antonowskim.

Co najważniejsze: rok temu Putin był w stanie kontrolować narrację. Gdy mówił, że „wszystko idzie zgodnie z planem”, większość społeczeństwa brała to za dobrą monetę.

Rosyjskie media próbowały odgadnać ten plan. Uwielbiałem czytać w „Pravdzie” prognozy niejakiej Lyubov Stepushovej. Tuż przed wyzwoleniem Chersonia pisała, że nie będzie wycofania z Cheronia, tylko zaskakujący szturm na Mikołajów i Odesę.

Nie wiem, kiedy ona ostatni raz miała jakiś optymistyczny tekst. Może to był nawet ten. Oficjalni propagandyści formalnie nadal wierzą w zwycięstwo, w powrót do Chersonia, w zajęcie Kijowa itd., ale już nawet nie próbują snuć pomysłów, jakim cudem to by się miało teraz udać.

„Zgodnie z planem”, „gest dobrej woli”, „skuteczne przegrupowanie”, to już dzisiaj złośliwe żarty w runecie. Rok temu nawet Girkin nie krytykował Putina, dzisiaj każdy komentator ma jakieś wąty pod adresem tych lub innych „elit”. Nastrój jedności narodowej bezpowrotnie zniknął.

Dyktator może wszystko, ale nie może okazywać słabości. Putin ją okazuje regularnie i nawet jego wyznawcom coraz trudniej to sobie tłumaczyć per „to wina Szojgu / Ławrowa / oligarchów”.

Wydaje mi się, że umiem wskazać punkt zwrotny – bo śledzę runet codziennie. To było przy „dealu zbożowym”, o którym w polskich mediach jest akurat mało.

Rosja ogłosiła 29 października, że się wycofuje, bo ją oszukano. Turcja odpowiedziała, że ma to gdzieś. 2 listopada Rosja wróciła z podkulonym ogonem.

W grach Paradoxu za takie błędy płaci się obniżaniem stabilności. Nawet dyktator zaczynający od 100% nie może w nieskończoność ogłaszać bezzębnych ultimatów – sprowadzi sobie stabilność do poziomu republiki bananowej.

Putin zmierza tą drogą. I bardzo dobrze, i kopa w dupę na rozpęd. Na tym jednym puczu się przecież nie skończy.

Now Playing (197)

Jednym z najciekawszych dla mnie zjawisk dwudziestowiecznej popkultury była ewolucja rocka z muzyki skrajnie patriarchalnej i heteronormatywnej w muzykę emancypacji mniejszości (gendrowo-seksualnych, ale nie tylko).

Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów, nie było w nim miejsca dla żadnego figo-fago. Chętnie poznam kontrprzykłady!

Niespecjalnie było w nim też miejsce dla kobiet. Kobiety wczesnego rocka były zazwyczaj marionetkami w rękach dość ponurych kolesi typu Phil Spector, Ike Turner czy Sonny Bono, którzy modelowali je na wzór ówczesnych męskich fantazji – stereotypów idealnej gospodyni domowej, grzecznej dziewczynki, niegrzecznej dziewczynki, fajnej dziewczynki.

Tutaj kontrprzykłady sam bym umiał podać, Wandę Jackson i Brendę Lee, ale szybko odbiję piłkę mówiąc, że nie były popularne wtedy w Stanach, tylko raczej po naszej stronie Atlantyku, i to bardziej w latach 80., na fali nostalgii rockabilly.

Poza tym to były raczej piosenkarki country czy też gospelowe, które nagrały pojedyncze rockowe single. Ale chciałbym wrócić do kwestii figofago, by nie rzecz wręcz Die Figofagenfrage.

Kiedy zaczynałem swoją miłość do rocka, hard rock przepoczwarzał się heavy metal (Iron Maiden, Black Sabbath, AC/DC). Potem doszły mi post-punk i rock progresywny, no wiecie, King Floyd i Pink Division.

Piosenki opowiadały o upiorach, piekielnych dzwonach i szubienicach. Generalnie od razu czułem, że rock to muzyka dla takiego spierdolonego przegrywa jak ja (i w zasadzie w kategorii „wczesnoejtisowa muzyka dla przegrywów” uważam siebie za eksperta – if losers had contests there’s no doubt how you’d do; the undefeatable you).

Czy polubiłbym wczesnego rocka z czasów, gdy bohaterem każdej piosenki był Chad Alfa, król każdej imprezy, co to wszystkie laski są na jedno jego pstryknięcie? Akurat w tamtych czasach w Ameryce o przegrywach śpiewali raczej gwiazdorzy tradycyjnej estrady, jak zacytowany powyżej Mel Torme.

Zrobię tu dygresyjne nawiązanie. W komedii „Top Secret” Val Kilmer gra rokendrolowego Chada Alfa, który trafia do NRD.

W berlińskiej restauracji „Der Pizza Haus” staje przed zadaniem udowodnienia miejscowej Resistance, że nie jest Melem Torme. Dziś jestem trochę jak ten starszy pan, który wzdycha „to nie jest Mel Torme”…

Im bardziej świadomie analizuję popkulturę, tym bardziej czuję się rozdarty w tożsamości. Gdyby mnie Wehikuł Czasu (TM) przeniósł do fiftiesów, to komu bym kibicował w stereotypowej bijatyce „jocks vs greasers” (sparodiowanym w „Indiana Jonesie 4”)?

Socjoekonomicznie bliżej mi przecież do studentów w uczelnianych bluzach. A jednak serce ciągnie mnie do odzianych w skórę motocyklistów, jak psa Ynka do wilków (w praktyce pewnie złomotaliby mnie jedni i drudzy).

Kiedy więc rock stał się muzyką dla nerdów, przegrywów i dziwolągów? Wydaje mi się, że brakującym ogniwem jest pan Arthur Brown.

Przeszedł do historii jako twórca jednego przeboju, ale cała płyta jest fajna, polecam. Gdy słucham z winyla, robię to klasycznie, strona a, strona b. Nie ma słabych momentów.

Fragment jego największego przeboju zobaczyłem dziecięciem będąc w jakimś filmie dokumentalnym o historii rokendrola, który puszczali w Studiu 2. Długo potem tego szukałem!

Od pierwszej nuty słychać, że muzycznie dla niego z kolei inspiracją byli Animalsi. Wydaje mi się, to oni wymyślili kanon stosowania instrumentów klawiszowych w muzyce rockowej – a konkretnie Alan Price.

Animalsi też nie stronili od piosenek od przegrywów, ale ogólnie byli NORMALNI. Dopiero Arthur Brown przenosi tę estetykę w świat masek, innuendo i scenicznej pirotechniki.

Jako dziecko najpierw tę piosenkę interpretowałem w najprostszy sposób, że chodzi o boga piekielnego ognia. Z wiekiem przyszło zrozumienie, że skoro ten bóg ma kogoś wyrwać z niewinności, to chodzi tu o rozwiązanie czyjegoś Figofagenfrage.

Emancypacyjny przekaz tego spektaklu jest intuicyjnie oczywisty nawet dla dziecka. „Człowieku, tańczę dla ciebie w skórzanej masce jarmarcznego demona, więc mi nie mów, że TO TY czujesz się obciachowo”.

Znalazłem rozmowę z Brownem, która ma tyle lat co ja. Brytyjski dziennikarz próbuje z niego zrobić głupka, ale wydaje mi się, że piosenkarz wychodzi z tego starcia zwycięstko – potwierdzając przy tym, że ten emancypacyjny program był świadomym zamierzeniem artystycznym.

No cóż, dziękuję panu, panie Arturze, że popchnął pan ewolucję rocka w słusznym kierunku.

Niestety trzeba isc


Jak wielu, miałem wątpliwości czy iść na demonstrację 4 czerwca. I jak wielu, przestałem je mieć za sprawą Lex Tusk. Trzeba iść, niestety.

Wierzę w przyrodzoną dobroć ludzkiej natury i dlatego przypuszczam, że wielu pisowców nie wie, co jest w tej ustawie. Przekaz dnia z Nowogrodzkiej brzmi przecież „we Francji też powołali komisję parlamentarną, a poza tym Platforma też chciała ją powoływać”.

OK, ale czy ktokolwiek – poza Pisem – robił to w drodze specjalnej ustawy? Parlamenty w różnych krajach przecież mają swoje przepisy, pozwalające na powoływanie komisji śledczych. Po co ustawa?

Gdybym doznał tego zaszczytu i skomentował tu jakiś zwolennik PiS, będę niezmiernie wdzięczny za odpowiedź na to pytanie. PO CO USTAWA? Dlaczego nie można było powołać zwyczajnej komisji śledczej (jak we Francji, na którą powołuje się Morawiecki?).

Moja hipoteza – i ja chętnie się z niej wycofam, jeśli poznam inną, bardziej przekonującą – jest taka, że badanie rosyjskich wpływów to tylko pretekst do wprowadzenia przepisów, od których jeży się łysina. Czynią one tę komisję prokuratorem, sądem i egzekutorem (obrońcy brak, jak u bolszewików).

Komisja może orzekać „zakaz pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi na okres do 10 lat”. Może to zrobić w trybie tajnym na podstawie widzimisię – nie musi swojej decyzji uzasadniać ani nawet wyjaśniać, na podstawie jakich dowodów kogoś uznała za rosyjskiego agenta.

Formalnie nie jest to wyrok ani kara, tylko decyzja administracyjna. W zwiąku z tym nie ma domniemania niewinności ani prawa do obrony – zgodzimy się jednak chyba, że dziesięcioletni zakaz pełnienia funkcji to jest de facto kara.

Podobno od decyzji komisji będzie się można odwołać. No to super, ale czy od decyzji o „nałożeniu środka” też?
Czy będzie się można odwoływać co do meritum („udowodnić swoją niewinność”, co już samo w sobie jest skandalem), czy pozostanie tylko doszukiwanie się jakichś uchybień formalnych, że „zabrakło podpisu”? Nie wiem, a rząd nie robi nic, żeby te wątpliwości rozwiać (odpowiedź „we Francji też powstała komisja” ich nie rozwiewa).

Wygląda na to, że przed wyborami chcą osłabić opozycję, uniemożliwiając jej liderom kandydowanie. Wszak mandat poselski to też jest „funkcja związana z dysponowaniem środkami publicznymi”.

Nie jestem jakimś wielkim entuzjastą Donalda Tuska, ale jestem entuzjastą ogólnych zasad praworządności. Ta komisja je łamie.

Gdy PiS obejmował władzę 8 lat temu, prawica snuła fantazje o posadzeniu Tuska. Typowy prawak w 2015 mógł wierzyć, że uda mu się udowodnić jakieś przestępstwo – bo przecież podobno za niego „kradli”, a w dodatku przybijał żółwika z Putinem.

Przez 8 lat PiS kontroluje prokuraturę, tajne służby, ma już swoich neo-sędziów. I żadnego procesu, żadnego wyroku, a próba znalezienia czegoś na Tuska przez sejmową komisję ds Amber Gold skończyła się ośmieszeniem Suskiego.

Skoro nie mogli znaleźć żadnych dowodów – to powołali sobie komisję tak skonstruowaną, że nawet nie musi ich szukać. Sąd kapturowy na niejawnym posiedzeniu „orzecze środek”. Uzasadnienie? Też niejawne, a bo co.

Tak można załatwić każdego. Nieważne, winny czy nie winny. Wystarczy że nie z PiS (swoich komisja oczywiście nie ruszy).

Nie odważą się? Może. Oby. Ale to częściowo zależy jednak od frekwencji na marszu.

Dlatego choć nie lubię demonstracji i choć (czy już to zaznaczyłem?) nie przepadam za Tuskiem, idę. To nie czas na odstawianie Legierskiego, że „dajmy im szansę”. Lex Tusk rozwiewa wszelkie wątpliwości co do ich intencji.

Sukcesja (bez spojlerow)


„Sukcesja” to jeden z Tych Seriali, które Wypada Znać – zwłaszcza na Tym Blogu. W ironiczny sposób pokazuje grupę ludzi, których nazywałem „golfistami”, a kolega Awal Obrażony skorygował to na „bywalców Longines Lounge”.

Ci ludzie fascynują mnie choćby dlatego, że ćwierć wieku spędziłem jako dziennikarz. A to golfiści decydują o życiu i śmierci mediów.

To przecież nie ma znaczenia, co dziennikarze – te małe ludziki stukają na klawiaturach, wypluwają do mikrofoników, stroją miny do kamer. Ponad ich głowami golfiści decydują jakie redakcję otworzą, a jakie zamkną.

Tak naprawdę ten „golf” to tylko moja metafora. W „Sukcesji” ten sport jest wspominany tylko na marginesie, ale po prostu lubię ten stereotyp.

Serial opisuje rodzinę Royów, luźno wzorowaną na Murdochach. Większość intryg krąży wokół telewizji przypominającej Fox News. Podobno Murdoch narzucił swojej czwartej byłej żonie zakaz rozmawiania ze scenarzystami serialu, żeby im nie podsuwać pomysłów.

Serial jest komedią, ale nienachalną. Nie ma tu śmiechu z taśmy, muzyka jest dramatyczna, praca kamery przypomina oldskulowy dokument.

Komizm polega na tym, że bohaterowie regularnie mówią coś co jest sprzeczne z tym, co robią. Przy czym oni sami ewidentnie nie zdają sobie sprawy z tej sprzeczności (ale widzi ją publiczność oraz ich otoczenie).

Typowy przykład – Ken urządza urodziny. Organizatorce tłumaczy że nie chce, żeby to wyglądało jak „impreza bogatego dupka”, ale przedstawia jej listę pomysłow, z których każdy krzyczy „SUPERBOGATY MEGADUPEK”.

W tym serialu nie ma postaci pozytywnych. Jak wielu, trochę lubiłem Romana – który pozornie jest brutalnie szczery i często przekłuwa baloniki zakłamania u innych.

Tylko że światopoglądowo jest po prostu faszystą. Zakłamanym o tyle, że w faszyzmie nie ma miejsca dla ludzi takich jak on.

W początkowej fazie dyktatorzy potrzebują Romanów, żeby ci wyszydzili i zohydzili wartości takie jak wolność czy prawda. Potem ich zabijają – ale Roman jest zbyt głupi by zauważyć, że może funkcjonować tylko w demokracji.

Brak postaci pozytywnych wychodzi poza głównych bohaterów. Pojawia się tu w tle rodzina inna, ale z tego samego lounge’a: Pierce’owie, symbolizujący stare pieniądze i tradycyjne dziennikarstwo, tacy Grahamo-Turnero-Sulzbergerowie.

Pierce’owie są równie załgani jak Royowie, choć wyrażają to na swój charakterystycznie arystokratyczny sposób. Podczas negocjacji w sprawie przyjęcia ich firmy matriarszyni rodziny mówi z uśmiechem, że „nie chce żeby to się zmieniło w licytację kto-da-więcej”, ale zaraz potem pyta „a wy ile dacie, bo konkurencja proponuje siódemkę?”.

Kiedyś myślałem, że w popkulturze potrzebna jest jedna postać pozytywna, albo chociaż mająca „redeeming factor”, jak roślinka Leona Zawodowca. W „Sukcesji” nie ma roślinek.

Kiedy Roman wreszcie dostaje w ryja, żałujemy tylko, że nie dostał już w pierwszym odcinku. Na bohaterów spadają różne Nieszczęścia, ale nigdy im nie współczujemy.

Świat longinesiarzy pokazany jest tak, że nie ma im czego zazdrościć. W „Białym lotosie” czy „Szklanej cebuli” dużo jest kuszenia „pornografią bogactwa”. Bohaterowie też są antypatyczni, ale jednak zazdrościmy im jachtów, apartamentów, odrzutowców, tego całego popijania kawioru szampanem.

W „Sukcesji” nie zazdrościłem im nawet przez sekundę. Początkowo mnie to dziwiło, przecież znam siebie najlepiej jako permanentnego zawistnika.

Ach, jakże chciałbym kiedyś Odnieść Sukces! Napisać bestseller, mieć ekranizację, być Ważnym Redaktorem albo chociaż Wpływowym Publicystą Z Fantazji Awala!

Nie jestem, nie będę, moja tzw. kariera poszła drogą krajzera Maskva. Ten serial pomaga mi się z tym pogodzić.
Przecież gdybym odniósł Sukces, musiałbym spędzać czas z golfistami. Dobry Boże! Wolę wtranżolić Whoppera niż pójść z Gregiem i Tomem do którejś z tych prestiżowych restauracyj, potajemnie serwujących ginące gatunki. Sukces? Nie ja!

W „Sukcesji” to widz staje się roślinką Leona Zawodowca. Dostrzega „redeeming factor” w tym swoim skromnym średnioklasowym życiu – może i bez tych homarów, ale i bez tych koszmarów.

W sumie zero zdziwień. Już Szekspir wiedział, że klasy niższe najchętniej obejrzą historię o młodym księciu, któremu nie ma czego zadrościć. W „Hamlecie” też chyba nie ma postaci pozytywnej (nie licząc grabarzy i halabardników, ofc) – a proszę jaki sukces.

Numero uno

Z powodów zawodowych często stykam się z ludźmi, którzy mają mniej lat niż ten blog. W przyszłym roku będzie obchodzić osiemnastkę (hmmm…?).

To mnie oswaja z osuwaniem się w nieistotność. Tę mniej ciekawą (osobistą), jak ciekawszą: nieistotność tematów, którymi się kiedyś wspólnie ekscytowaliśmy (przed wojną, przed pandemią, przed pisem…).

W tej zamierzchłej epoce dużo uwagi zajął nam niesławny wywiad Cezarego Michalskiego z Michałem Cichym. Co zabawne, nadal sobie wisi na stronie Dziennika Gazety Prawnej, jakby nigdy nic.

Streszczanie pełnego kontekstu osobom, których PESEL zaczyna się od zera czy nawet dziewiątki, jest ponad moje siły. Jeśli komuś nic te nazwiska nie mówią, to go to nie zaciekawi nawet z dodatkowymi wyjaśnieniami.

W poszukiwaniu kontekstu można zajrzeć do starych notek – ówczesnej oraz napisanej rok później, gdy Krytyka Polityczna skompromitowała się w moich oczach nawiązując współpracę z Cezarym Michalskim. Najlepiej zrobić to przez wayback archive, bo jak zwykle najciekawsze rzeczy działy się w komciach.

Po latach nawiasem mówiąc mogę powiedzieć, że miałem rację. Współpraca z Michalskim była głupim pomysłem – nie tylko dla Krypola zresztą.

Jeszcze żadna redakcja nie wyszła dobrze na zapraszaniu Cezarego Michalskiego do współpracy. A jednak ciągle go ktoś zaprasza, co dla mnie jest równie niepojęte, jak niegdysiejszy fenomen Tomasza Wołka, seryjnego zarzynacza tytułów prasowych.

Tamten wywiad z Cichym też się ukazał już w ostatnich miesiącach, w których Michalski w ogóle mógł robić takie rzeczy. Cztery miesiące później wyleci, zrobiwszy tej gazecie pięknego Wołka – co kwitowałem szyderczą blogonotką.

Michalski dziś zwalcza prawicę, wtedy był jej ultrasem. Jarosław Gowin to przy tym człowieku mąż prawy i lojalny.

W ostatnich miesiącach bycia ważnym prawicowym redaktorem, Michalskiemu udało się zdobyć Świętego Graala polskiej prawicy. Był to dowód czarno na białym, że „Gazetą Wyborczą” kierują antypolscy żydowscy nacjonaliści. Ujawniał mu to wieloletni kierownik działu kultury, Michał Cichy!.

Po 12 latach, pisząc na Facebooku o pogrzebie Pawła Smoleńskiego, Cichy wreszcie napisał prawdę o tym wywiadzie. Sprowadza się do lakonicznych paru słów: udzielił go „w stanie zaostrzenia dwubiegunówki”.

Przez te 12 lat osoby znające sprawę – do których się niestety zaliczam – były w sytuacji bez dobrego wyjścia. Wykorzystanie chorego człowieka przez Cezarego Michalskiego było podłością, o której nie wolno nam było mówić wprost.

Aż do dziś zawsze pisałem o „wykorzystaniu osobistych problemów” Michała Cichego, bo to określenie na tyle ogólne, że nic nie zdradzające. Wtedy, w 2009, bardzo to wkurzało np. komcionautę Lustera („walicie aluzjami do niepoczytalności (?), ale napisać wprost nikt się nie odważy”).

Komcionauta Czerwoneiczarne oburzał się przeciwko „sugerowaniu schizofrenii”. O tym akurat mogłem go zapewnić, że to z całą pewnością nie schizofrenia.

Nie wejdę w szczegóły, żeby o tym nie ujawniać więcej niż sam Michał – ale przechodził dwubiegunówkę bardzo ostro. Cezary Michalski nie mógł o tym nie wiedzieć, bo po prostu w 2009 po krótkiej rozmowie z Michałem każdy od razu widział, że coś jest nie tak.

Lejtmotivem urojeń Michała była apokalipsa. Wypatrywał znaków nadchodzącego końca świata i uważał, że przypadła mu do odegrania szczególna rola – widział siebie jako kogoś, kto ma uratować świat.

Prawdopodobnie tym się kierował, zgadzając się na ten wywiad. Michał zazwyczaj chciał ratować świat przez zapobieganie konfliktom. Marzył, że uda mu się pogodzić Izrael z Hamasem, Tajwan z Pekinem, szyitów z sunnitami, Wisłę z Cracovią, prawicę z lewicą, Axel Springer z Agorą (brzmi jakbym żartował, ale nie żartuję).

Widać po tym wywiadzie, że Michał bardzo chce dogodzić Michalskiemu i mówi mu to, czego on chce usłyszeć. Stąd ten groteskowy dopisek – „Informuje on czytelników DZIENNIKA, że na znak zaufania do rozmówcy zrezygnował z autoryzacji wywiadu (powyższy tekst został zaproponowany przez Michała Cichego)”.

Szukając pojednania z Michalskim, proponuje mu alians typu: „my, pokolenie stanu wojennego, powinniśmy się trzymać razem – na przekór starszym, którzy nas nastawiają przeciw sobie”. Stąd tytuł: „Wojna pokoleń przy użyciu „cyngli””.

W tej misji pokojowej składa w ofierze swoich przyjaciół z „GW”. Opiszę to jego słowami: „Spotwarzyłem tam Pawła i inną koleżankę z redakcji, Agnieszkę Kublik, i naopowiadałem mnóstwo głupstw o Adamie Michniku i mojej przecież tak ukochanej szefowej Helenie Łuczywo”.

Zakończenie „wojny pokoleń” nie było jedyną misją pokojową, którą Michał wtedy próbował przeprowadzić. O jego chorobie wiedziało wielu ludzi, bo wysyłał wiele maili i wykonywał wiele telefonów (także w środku nocy, rzecz jasna).

Ja też wiem o niektórych – bo do mnie też dzwonił. Jego plany zazwyczaj wyglądały tak, że wszyscy się przestaną kłócić, jeśli pewna Znana Osoba uświadomi sobie, jak dużo ją łączy z inną Znaną Osobą i się publicznie pojednają.

Jako były szef działu kultury, miał namiary praktycznie na wszystkich literatów, aktorów, piosenkarzy (itd). Nie wiem ilu zdążył obdzwonić, ale nie zdziwię się, jeśli po prostu wszystkich.

Miał dużo czasu, bo miał etat, ale nie miał żadnych obowiązków. Jak mawiała Helena: nie można go w takiej sytuacji zostawić bez ubezpieczenia, przetrwał więc zwolnienia zbiorowe.

Nawet w tej nagorszej fazie w pewien paradoksalny sposób budził sympatię ludzi. W końcu nie pragnął nic dla siebie, pragnął się poświęcić dla dobra świata.

Chociaż już wtedy były tabloidy, serwisy plotkarskie i społecznościowe, nikt nie wykorzystał choroby Michała. A przecież dla redaktora serwisu plotkarskiego to był materiał do ukręcenia klikalnego nagłówka o Znanych Osobach.

Nikt? Ach, lupka z Asterixa powiększa nam Warszawę…

Ależ tak, znalazła się jedna osoba wystarczająco pozbawiona skrupułów! Gratulacje, panie Czarku – raz w życiu okazał się pan numero uno, to musi być wspaniałe wspomnienie, ja takiego nie mam (prawie zazdroszczę).

Skoro Michał już napisał prawdę o tamtym epizodzie, ja też mogę napisać to, czego nie wolno mi było napisać w dyskusjach sprzed 10-13 lat. Jeśli pan tu jeszcze zagląda, panie Luster, to wreszcie zna pan nazwę choroby. Lepiej panu z tą wiedzą?