Rusi, Rosjanie, Rusini

Leniwie zastanawiam się nad uruchomieniem anglojęzycznego bloga na medium albo substacku (porady?). To oczywiście byłoby bez sensu, bo pakowałbym się w kolejną niedochodową działalność, ale odczuwam Potrzebę.

Bierze się ona z tego, że widuję w miejscach typu Twitter ludzi, którzy zdają się odstawiac Rogera Chomsky’ego jakby bez złej woli. Tamci też zresztą zapewne po prostu zaplątali się w własne konstrukcje myślowe z serii „Ukraina to sztuczny naród, nie istniał przed 1917, a zresztą i tak rosyjskojęzyczna populacja chce do Rosji”.

Oczywiście, już tu sam sobie przeczę: skoro ich widzę na Twitterze, to powinienem otworzyć konto na Twitterze. Albo w ogóle kanał na Tiktoku, gdzie lipsynkowałbym historyczne eseje do piosenek koreańskich bojsbendów. Twerkując.

No ale znacie mnie. Moim naturalnym medium jednak są trochę dłuższe formy, tak chociaż na parę tysięcy znaków, żeby dało się coś wyjaśnić i uzasadnić.

Tylko czy tam się da budować zasięg „od zera”? Czy tam są jakieś automatyczne rekomendacje, typu „czytasz Toma Coopera, może zaciekawi cię i to?” (byłby to dla mnie swoją drogą zaszczyt, gdyby algorytm mnie tak zaklasyfikował).

Zaczynałbym od tematu, który na wszelki wypadek chciałbym tutaj poddać peer reviewowi, zanim szarpnę się z motyką na zasięg. Bo w końcu co ja właściwie wiem o historii?

Wydaje mi się, że zachodniakom trzeba by przede wszystkim wyjaśnić, że „słowiański” to pojęcie szersze niż „ruski”, a „ruski” szersze niż „rosyjski”. Roboczy tytuł notki to byłoby coś w stylu „Russian vs Ruthenian”.

Ilustrowałbym to wikipedyczną mapą Rusi Kijowskiej tuż przed inwazją Batu-Chana. Ważnym detalem tej mapy jest brak księstwa Moskiewskiego, z którego wzięła się dzisiejsza Rosja.

Inne kraje słowiańskie, a także inne kraje ruskie (proto-rosyjskie) istniały na długo przed Aleksandrem Newskim. To jest pierwsza odpowiedź na pytanie Noama Watersa, czemu nie chcemy się przyłączyć do Rosji, choć mówimy bardzo podobnym językiem.

Czujemy się spadkobiercami Bolesławów Chrobrych, Stefanów Duszanów i Przemysłów Otokarów. Więź, którą przeciętny Słowianin (a na pewno Polak) odczuwa ze swoimi średniowiecznymi władcami jest silniejsza od tej, którą – powiedzmy – przeciętny Anglik czuje do Aethelreda Bezradnego.

Po prostu w naszych krajach z tych średniowiecznych królów, świętych i wodzów robi się politykę państwowotwórczą. Mamy ich portrety na banknotach, wszędzie stoją ich pomniki, każde dziecko w szkole się uczy że Mieszko, że Łokietek i że zmarnowana okazja pod Grunwaldem.

Zazwyczaj mamy jakąś mniej lub bardziej naciąganą podkładkę do tezy, że nasze państwo jest starsze od Rosji. Mają ją nawet Słowacy (księstwo nitrzańskie).

Gdy Rosjanie mówią o swojej historii, przedstawiają siebie jako jedynych spadkobierców Rusi Kijowskiej. Ale przecież Ukraińcy mają nawet mocniejsze roszczenie – też są spadkobiercami Rusi, Kijow leży na ich terenie.

Księstwo Moskiewskie nie powstałoby bez Mongołów. Barbarzyńscy najeźdźcy nie byli w stanie kontrolować podbitego terytorium, tworzyli więc państwa klienckie, rządzone przez kolaborantów – tym był Aleksander Newski z punktu widzenia innych Słowian.

W okresie jarzma mongolskiego Moskwa stała się najsilniejszym miastem w dawnym księstwie włodzimiersko-suzdalskim właśnie dlatego, że jej władcy byli najbardziej lojalni wobec Mongołów. Gdy inne miasta (bardziej rozwinięte, dłużej istniejące) buntowały się – Moskale wysyłali swoje wojska by dokonały rzezi na rodakach.

Kiedy rozpadła się Wielka Orda, księstwo Moskiewskie wyłoniło się jako najsilniejsze ruskie państwo odpryskowe. Podbiło pozostałe metodami Dżingis Chana, poprzez ludobójcze wyrzynanie miast stawiających opór (albo i nie stawiających, ale po prostu car był w złym nastroju).

Carat nigdy nie odzyskał całej Rusi Kijowskiej. Kawałek (Galicja i Lodomeria) wylądował w zaborze austriackim, a kawełek tego kawałka jest w Polsce do dzisiaj (Grody Czerwieńskie).

Mimo ludobójczych sukcesów caratu, zawsze istnieli ludzie identyfikujący się z Rusią, ale nie z Rosją. Ba, do dziś istnieją ludzie identyfikujący się z Rusią, ale nie z żadnym państwem ruskim (Rusini – The Rusyns).

Tradycja caratu może się wydawać arcysłowiańska komuś na Zachodzie, ale dla reszty Słowian (i reszty Rusów) to obrzydliwa mikstura Dżyngis Chana i Bizancjum. „Bizantyjski” to w naszych językach obelga, w XIX wieku nasi pisarze używali tego dla ominięcia cenzury, „tell me it’s Russia without saying it’s Russia”.

Nasi królowie, a nawet nasi wojskowi dyktatorzy, stylizowali się na „swoich chłopów”, „primus inter pares”. Deifikowany dyktator przy długim stole to jakiś pieprzony Dżyngis Palejlogos, a nie Stefan Otokar Sobieski.

Tego niuansu nie rozumieją Versteherzy. Że ktoś może się indentyfikować z ruską kulturą, znać na pamięć „Słowo o pułku Igora”, modlić się po starocerkiewnosłowiańsku, być rosyjskojęzycznym – i nienawidzieć Moskali.

Rosyjskojęzyczność nie czyni Rosjaninem, tak jak frankofońskość nie czyni Francuzem. Putin ma takie same prawo do rządzenia rosyjskojęzycznymi mieszkańcami Chersonia jak monarchia brytyjska do anglojęzycznych mieszkańców Dublina.

Versteherom argumentującym, że Krym od 1783 należy do Rosji, a Ukrainy przed 1917 nie było na mapie – będę zaś przypominać, że Finlandia od 1809 należała do Rosji, a Irlandii nie było na mapie przed 1922. Takimi argumentami można podważać „prawdziwość” wielu państw na Zachodzie, ale Mearsheimery zawsze te swoje „realistyczne” kreski chcą rysować komuś innemu – a już najchętniej krajom, o których nic nie wiedzą.

Użyłbym tutaj zapewne idiomu „jackshit”.

Zanim jednak cokolwiek: chciałbym was najpierw zapytać, czy to w ogóle ma sens. A jeśli ma: to subium czy medstack?

I drugie pytanie: co myślicie o tej argumentacji? Podkreślam, że nie chodzi mi o Prawdę Historyczną, tylko o jej powszechne postrzeganie u Współczesnych Słowian.

W sumie nie wiem na ile „Chrobry bratający się ze swoimi wojami”, to tylko literacka fantazja przeróżnych Cherezińskich. Ale wiem, że gdy Rosjanie piszą o Piotrze „Wielkim”, naprawdę ich ekscytuje, że 300 tysięcy niewolników zginęło na budowie jego piramidy na bagnach.

Polski autor, gdyby tak pisał o polskim królu – to po to, żeby go oczernić. Rosyjski – żeby pochwalić Stalina lub Putina jako kontynuatora najlepszych tradycji. Barbaria po prostu.

Now Playing (195)

Od prawie roku chodzę spać i budzę się z myślami typu „co na froncie”. Mam nadzieję, że jesteście mi pod tym względem bratnimi duszami i grupą wsparcia.

Jednym z ubocznych skutków jest to, że ze zwiększoną intensywnością słucham muzyki z czasów mojej młodości. I to nawet wykonawców, których w swoim czasie nie lubiłem, a nawet hejtowałem.

Kiedyś za swoją ulubioną formę muzyczną uważałem „concept album”, a za jej króla oczywiście Rogera Watersa. Nie żebym go przestał szanować jako muzyka i jako poetę, ale odebrałem mu królewskie gronostaje i otwieram się na inne płyty.

Że „Time” Electric Light Orchestra to wybitny przykład tego zjawiska, z tym bym się gwałtownie nie zgodził jako nastolatek. Wtedy uważałem ELO za disco, a nie za rocka (co było niesprawiedliwe z mojej strony, no wiem, ale hej, byłem nastolatkiem).

Na nowo zacząłem ich słuchać (ale już na zasadzie „z własnoręcznie zakupionej płyty”, a nie „leciało gdzieś na szkolnej dyskotece, na którą zresztą przyszedłem wyłącznie by mówić jakie to wszystko beznadziejne”) koło czterdziestki.

Został nawet ślad na blogu! Impreza, którą nazwałem w tej notce „25. rocznicą premiery Macintosha”, to były tak naprawdę moje 40. urodziny.

Zatytułowałem notkę „Pseudodziennikarze śpiewają cienko”, bo lubiłem wtedy parodiować prawicową blogosferę. Wiele notek miało tytuły specjalnie napisane w nadziei, że jakiś prawicowy głupek się skusi i kliknie, oczekując czegoś o Kaczyńskim albo Michniku. I dostanie po oczach tym, co mnie interesuje najbardziej: ambitną popkulturą.

W tytule chodziło mi piosenkę „Here is The News”, w której muzycy ELO, otoczeni „bezbłędnymi maszynistkami” udają redakcję z przyszłości, która szykuje nam wiadomości o „znalezieniu lekarstwa na rocket-laga” oraz że „pogoda jest ładna, ale może być deszcz meteorów”.

Piosenka zgodnie z moim oczekiwaniem okazała się floor fillerem. Wiadomo, im człowiek starszy, tym lepiej bawi się przy ELO, Boney M i Bee Gees.

I to był długo mój argument przeciwko traktowaniu „Time” jako concept albumu. To składanka dyskotekowych hitów!

Przecież concept album, zgodnie z kodeksem św. Rogera, powinien opowiadać o alienacji w świecie późnego kapitalizmu. No wiecie, że bohater nie umie znaleźć swojego miejsca, nikt go nie rozumie, to wszystko nie ma sensu, dajemy jeszcze solówkę brata Gilmoura i mamy to.

„Time” jest opowieścią o „XXI century man”, który tęskni do lat 80. Płyta wyszła gdy się zaczynały, ale w tekstach są z nostalgią: „Remember the good old 1980s? / When things were so uncomplicated / I wish I could go back there again…”.

Lata 80. były oczywiście okropne, wcale nie chcę do nich wracać. To znaczy, nie naprawdę.

Ale nie da się ukryć, że moja szajba winylowa to ewidentna próba channelowania ejtisów. Dlaczego chcę się znowu poczuć jak ponury nastolatek w ponurej epoce, to fascynujące pytanie do przepracowania na terapii, ale faktem jest, że o to mi właśnie chodzi, gdy kładę czterdziestoletnią płytę na talerzu czterdziestoletniego gramofonu.

Nie korci mnie by go zastąpić czymś współczesnym. Współczesny sprzęt zresztą stoi obok, podpięty po kablu (serdecznie pozdrawiam wszystkich którzy wiedzą co to „przejściówka piątka-czincze”).

W przypadku „Time” akurat z tego korzystam, bo tę płytę lubię puszczać o przez pięciokanałowego surrounda. A więc: jednak przetworzoną cyfrowo.

Mój egzemplarz jest trochę porysowany i trzeszczy. Oczywiście, mogę wszystko bez szumów i trzasków puścić z AppleTV, ale te trzaski tak fajnie brzmią w surroundzie. No i AppleTV nie będzie mi channelować tamtej dekady…

Kanoniczna interpretacja „Time” jest taka, że to opowieść o facecie w nadprzyrodzony sposób przeniesionym z lat 80. do XXI wieku. Moim zdaniem, bohaterowi się ten XXI wiek po prostu PRZYŚNIŁ (teksty są jest raczej oniryczne niż sajensfikszyniczne).

Narracja tej płyty wzięta jest jednak w tyle metaforycznych nawiasów, że można ją odczytywać na wiele sposobów. Także jako dwudziestopierwszowieczny sen o ejtisach.

Aż jestem autentycznie ciekaw, jak tę płytę zinterpretowałby ktoś, kogo wtedy nie było na świecie?

Rosja modernizacyjna nie istnieje


Spotkanie Wojennego Klubu Książki poświęcam książce Chrisa Millera „Chip War”. Pisałem już o niej felieton, ale tak mnie zafascynowała, że odniosę się też na blogasku.

Książka ukazała się w październiku, czyli że jej pierwszy draft musiał być gotowy w lutym. Wzmianki o wojnie w Ukrainie pojawiają się, ale jakby dopisane na marginesie – autor pisał ją jeszcze w tych szczęśliwych czasach, gdy najbardziej realnym zagrożeniem wydawała się chińska inwazja na Tajwan.

Inna sprawa, że w tym kontekście można lepiej zrozumieć amerykańską stanowczość. To może być teatr dla Xi Jinpinga: „skoro tak bronimy Ukrainy, to wyobraźcie sobie, co zrobimy dla Tajwanu”.

Kilka rozdziałów Miller poświęca mitycznej Awalowej „Rosji modernizacyjnej”. Ciekawe to jest w tym kontekście jako „case study”: dlaczego właściwie Rosja przegrała „wojnę o chipy”?

Że amerykańskie wojsko inwestuje w elektronikę ciała stałego, wiedzieli bardzo wcześnie od szpiegów z „kręgu Rosenbergów”. I owszem, uruchomili Zełenograd, czyli „rosyjską Krzemową Dolinę” pod Moskwą.

Jej twórca i wieloletni szef Jurij Osokin, to w pewnym sensie ucieleśnienie modernizacji. Miał początkowo sukcesy, prowadzące do alarmistycznych raportów CIA typu „Rosja skopiowała naszą najnowocześniejszą fabrykę mikrochipów, jesteśmy skończeni”.

„Fabryka nie może działać bez części zamiennych” – pisze jednak Miller. Zełenograd nastawiony był zaś przez cały czas na kopiowanie zachodnich technologii (wykradanych przez Dyrektoriat T w KGB – jak w Bondzie „View To A Kill”).

Na pytanie, czy ZSRR umiał produkować mikroprocesory, odpowiedź więc brzmiała: tak, ale nie. Tak – bo byli w stanie rzemieślniczo wyklepać kilkadziesiąt prototypów do pokazywania na targach. Nie – bo nie byli w stanie uruchomić masowej produkcji.

Versteherzy zazwyczaj wierzą w odpowiedź „tak”. Czy Rosja może wyprodukować elektryczny samochód? Nu da, kanieszno, wot wam prototipiczieskaja Łada e-Łargus, zademonstrowana na wystawie w Niżnym Syfiańsku.

Osoby znające Rosję i rosyjski odpowiedzą „nie”, bo to kolejny prototyp potiomkinowski. Uruchomienie seryjnej produkcji będzie wymagało rozwiązania problemów, których Rosja nie umie rozwiązywać bez zachodnich licencji (od GAZ-A Pobieda przez Żiguli aż po Ładę Largus, która jest kopią Dacii Logan).

Czy mogą to zastąpić chińskimi licencjami? Nie bardzo, bo dzisiejszy samochód to smartfon na kółkach (zwłaszcza elektryczny!). A Chińczycy sami boją się sankcji.

Mimo szaleństwa globalizacji (Miller jest wobec niej bardzo krytyczny), Zachód nie oddał Chińczykom kluczy do sejfu. Mamy 100% monopolu na litografię EUV, bez której nie da się wyprodukować nowoczesnego procesora.

Modernizacyjna utopia Osokina ostatecznie skończyła się, gdy KGB zażądało od niego zwolnienia trzech pracowników. Jednego za to, że nie chciał być TW, drugiego za korespondowanie z kobietą w Czechosłowacji, trzeciego bo Żyd.

Odmówił. Więc wyrzucili jego, zniszczyli też karierę jego żonie. Tak kończy Rosja modernizacyjna (i niech się cieszy, że tym razem pozwolili nie wyskakiwać przez okno).

W Gensztabie już w latach 70. zrozumieli, że przegrali wyścig o elektronikę – więc zaczęli projektować czołgi, rakiety i samoloty tak, żeby wymagały jej jak najmniej. To poprowadziło rosyjski przemysł zbrojeniowy do ślepej uliczki, o której dużo pisze Tom Cooper.

W 1982 w bitwie o dolinę Bekaa amerykańskie samoloty (w służbie Izraela) zniszczyły syryjskie lotnictwo i obronę przeciwlotniczą bez strat własnych. Nazywano to na Zachodzie „strzelaniem do indyków”, bo radzieckie MiG-i były po prostu bezbronne.

Rosjanie nie wyszli z tej pułapki do dzisiaj. Zakończę nawiązaniem do artykułu „Armaty nie ma i nie będzie, można się rozejść” z rosyjskojęzycznego serwisu topwar toczka ru.

Zgodnie z moim zwyczajem, nie linkuję do wroga. Jest tylko skrin, którego Versteherzy nie sfersztejują, k’sażaleniu.

Skrin mówi, że czołg T-14 Armata (którego na Zachodzie niektórzy się boją, bo rzekomo jest najnowocześniejszy na świecie) powstał w przedziwny sposób. Rosjanie chcieli się uwolnić od rodziny silników B-2, zapoczątkowanej jeszcze w latch 1930., której kolejne modyfikacje napędzały i Rudego 102, i najnowocześniejszy realnie używany rosyjski czołg, T-90.

Uralwagonzawod próbował wzbudzić zainteresowanie prototypem nowej generacji, A-85-3, ale nie znalazł klientów. Postanowił więc dobudować do niego czołg.

Tego silnika nie wprowadzono do masowej produkcji, więc istniejące (na papierze) 200 czołgów T-14 Armata pozbawione jest części zamiennych. I realnych możliwości serwisowania, bo Uralwagonzawod nie ma już wolnych mocy przerobowych, wszystkie skierowali na remonty i modernizację istniejących T-72, T-80 i T-90.

A to dopiero połowa problemu. I to mniejsza.

Czołg T-14 jest tak nowoczesny i skomputeryzowany, że wymaga kilkudziesięciu mikroprocesorów. Porządnych, zachodnich, nie żaden tam ruski badziew.

Rzecz jasna, nie można ich teraz kupić. To znaczy, można w imporcie walizkowym, jak za czasów „View To A Kill”.

Tylko że w ten sposób sankcje może omijać Sasza Iwanow, który ma sklepik z kradzionymi smartfonami. ALE NIE DA SIĘ TAK URUCHOMIĆ MASOWEJ PRODUKCJI.

Sasza w walizce może przywieźć sto mikroczipów, ale nie sto tysięcy. A do masowej produkcji i wsparcia serwisowego czegokolwiek (pralek, samochodów, rakiet, czołgów, smartfonów), potrzebujemy tysięcy, w dodatku w regularnej dostawie.

Bez seryjnej produkcji dostaniemy najwyżej coś w stylu samolotu Su-57 (tak bardzo stealth, że sami Rosjanie go nie widzą). Albo egzoszkieletu Vatnik.

Da się z tego nakręcić parominutowy filmik typu „supernowoczesny rosyjski sprzęt na poligonie”. Versteherzy od razu zawołają „Ukraino, nie masz szans, poddaj się”.

Ale sami Rosjanie w to nie wierzą. Bo oni dobrze wiedzą, że odpowiedź na pytania typu „to kiedy właściwie przeciętny rosyjski obywatel będzie mógł sobie kupić taką pralkę albo taki samochód, jak te pokazywane na wystawie rosyjskiej techniki”, brzmi: „a u was Murzynów wieszają”.

Now Playing (194)

W popkulturze ekscytują mnie historie wykonawców, którzy sabotowali swój sukces. Jakoś po prostu wolę opowieści typu „a sam nie wiem, jakoś tak wyszło” niż „starałem się i starałem po 16 godzin dziennie”.

To pewnie trochę dlatego, że sam nie jestem przesadnie proaktywny, zwykle czekam aż ktoś mi zaproponuje napisanie książki albo nowe miejsce pracy. Ale też dlatego, że takie przypadkowe sukcesy są bardzo interesującym kontrprzykładem do wielu teorii popkultury.

Według Adorno i Horkheimera to po prostu nie powinno mieć miejsca. Według wielu innych autorów też.
Na zdrowy rozsądek popkulturowy przebój powinien być skutkiem rozsądnej kalkulacji menadżerów przemysłu rozrywkowego. Ewentualnie odzwierciedleniem nastrojów społecznych, jak u Kracauera.

Prywatnie jako badacz-amator uważam, że te wszystkie teorie dostarczają cennych intuicji, ale nie wyjaśniają całej złożoności. Oczywiście to banał na poziomie „anything goes”, ale nic innego nam nie zostaje.

Case in study: piosenka, która poleci dziś na niejednym densflorze. Ja na pewno zamierzam ją puścić, oczywiście z prawilnego wintedżowego maksisingla, starszego od większości PT komcionautów (z niemal równie starego sprzętu).

Była to jedna z pierwszych piosenek w repertuarze zespołu Blondie. W 1974 gitarzysta Christ Stein mieszkał z Debbie Harry na zachodniej 17. ulicy w Nowym Jorku, mieli w sypialni mikser i magnetofon.

Steinowi wpadła wtedy w ucho piosenka Hues Corporation „Rock the Boat”, z charakterystycznym pulsującym rytmem. Harry zaimprowizowała do tego tekst, sprowadzający się do „kiedyś kochałam i było super, ale szybko zrobił się z tego wrzód na dupie”.

Blondie zaczynali jako zespół punkrockowy, nie mogli więc tak po prostu nagrać piosenki tanecznej. Zarejestrowali to w 1975 jako „The Disco Song”, ale pomyślane to było jako parodia disco.

Na swój użytek zespół nazywał tę piosenkę po punkowemu – jako „Pain In The Ass”. To były dawne czasy, gdy nie wypadało przeklinać w obecności ludzi w garniturach, więc nie używali tego tytułu przy nich. Wymyślili nowy: „Once I Had Love”.

Zespół nagrał dwie płyty dla niszowej wytwórni Private Stock. Jak to z niszowymi wytwórniami bywa, przyniosło to trochę sławy i mało pieniędzy, ale przynajmniej zapewniło stałe zapotrzebowanie na koncerty.

We wrześniu 1977 wytwórnia Chrysalis wysłała niezależnego producenta Mike’a Chapmana na koncert w klubie Whiskey A Go Go w Los Angeles, by ten ocenił, czy zespół ma potencjał. Rezultatem było wykupienie kontraktu Blondie z Private Stock.

Brzmiało to super – „wow, podpisujemy umowę z Chrysalis!”. To już nie była niszowa wytwórnia. Ale teraz na zespole – i na Chapmanie – ciążył obowiązek dostarczenia prawdziwego hitu. Szef Chrysalis Terry Ellis dał na to Chapmanowi 6 miesięcy.

Producent spotkał się z zespołem w „mrocznej i obskurnej” sali prób. Nie polubili się.

Chapman po latach przyznawał, że trochę przesadzał z arogancją. „Przemówiłem do nich jak Adolf Hitler, że zrobimy wielkiego hita, ale musicie się nauczyć lepiej grać”.

Zestresowani muzycy zabrzdąkali kilka utworów, ale producent ciągle był niezadowolony. „Co macie jeszcze?” – pytał. Z desperacji zagrali w końcu utwór, o którym sami wiedzieli, że jest beznadziejny (nie dali go przecież na te pierwsze dwie płyty).

Chapman od razu poczuł, że w tym utworze jest potencjał. „Wywalcie to reggae”, zażądał. Blondie ponownie to zagrali już czysto rockowo – ale to dalej nie było to.

„Debbie, co cię teraz kręci w muzyce?” – spytał Chapman. „Donna Summer” – odpowiedziała wokalistka na odczepnego. Ku jej zaskoczeniu, producent chwycił się tej myśli. „OK, zróbmy to w stylu Donny Summer”.

Wielkim przebojem 1977 było „I Feel Love” Donny Summer, z syntezatorowym rytmem Giorgio Morodera. W ten sposób elektroniczne dźwięki podbiły densflory.

Muzycy Blondie uważali siebie za ludzi rocka. To było wtedy nie do pomyślenia, żeby rockowa piosenka miała elektroniczny rytm. Automatyczne perkusje kojarzyły się wtedy z weselnymi orkiestrami, których nie stać na perkusistę.

Ale skoro Hitler tego zażądał, klawiszowiec Jimmy Destri zaimprowizował coś na automacie Roland CompuRhythm CR-78. Sekretem było podobno jednoczesne wciśnięcie „rumby” i „czaczy”.

Wypracowanie sekretu zajęło jednak 10 godzin eksperymentów non stop. Potem dodano do tego bas i szóstkę zmienione tak, żeby pasowały do rumbo-czaczy.

Gdy już istniał podkład instrumentalny, zaczęły się eksperymenty z Debbie. Okazało się, że jej normalny głos nie pasuje do nowej wersji. Chapman zmusił ją, żeby zaśpiewała to falsetem.

Pozostawał jeden problem: słowo „dupa”. Było w refrenie, na nim bazowały rym, cały żart. Bez niego piosenka traciła cały urok!

Chapman cierpliwie tłumaczył, że radiostacje nie będą puszczać piosenki ze słowem „dupa”. Że rym? Słowo „glass” może być zamiast słowa „ass”, rymują się do „gas”.

„Kiedyś kochałam, ale okaało się, że mam serce ze szkła, tak? No i jedziemy z tym koksem!” – zażądał Hitler, ale Debbie Harry postawiła na swoim. W pełnej wersji (tej, którą dziś puszczę ze swojego maksisingla), w jednym refrenie jest pierwotne „pain in the ass” (co oczywiście przyblokowało początkowo możliwość puszczania tego w radiu, dopóki nie przygotowano specjalnej radiowej wersji bezdupnej).

Tymczasem dobiegał końca sześciomiesięczny termin na wyprodukowanie hita. Kierownictwo Chrysalis odsłuchało albumu „Paralell Lines”.

Byli wściekli na Chapmana. „Nie tego oczekiwaliśmy”. Ale było już za późno: nie można było przesunąć premiery płyty (28 września 1978).

Pierwsze recenzje były złe. Harry Doherty w „Melody Makerze” i Nick Kent w „New Musical Express” krytykowali pomysł śpiewania falsetem. Najlepsze do mieli do powiedzenia, to że „to nie tyle płyta zła, co niepotrzebna” (sprzeda się kilkanaście milionów egzemplarzy).

Najwięcej wyczucia miał Alan Betrock w niszowym piśmie „New York Rocker”, który napisał, że „Heart of Glass” nigdy nie będzie hitem, nie wyjdzie „dwunastocalowa wersja”, ale apelował: „idźcie, kupcie, posłuchajcie”.

Po kilku miesiącach trzeba było pośpiesznie wypuścić „dwunastocalową wersję”, żeby zdążyć na sylwestra 78/79. Reszta jest historią.

Życzę wszystkim wesołej zabawy i szczęśliwego nowego roku. Wypijmy za Peremogę!

Odrobinka optymizmu

Święta to okres, w którym próbujemy w sobie wzbudzić nadzieję na przyszłość. Ciężko o to w dzisiejszych czasach, bo „ostatnie w miarę normalne święta” mieliśmy w 2019, potem nadszedł rok ZOZO, pandemia i wojna. Jakie będą święta 2023?

Pod tą akurat notką namawiam do rozpatrywania optymistycznych scenariuszy. Jeśli w grudniu 2023 będziemy je czytać wśród radioaktywnych ruin, nasze błędy będą przynajmniej usprawiedliwione świąteczną tradycją.

W grudniu 1939 nasi przodkowie byli już wprawdzie straumatyzowani przegraną wojną i pierwszymi zbrodniami okupacji hitlerowskiej i stalinowskiej, ale jeszcze wierzyli, że na wiosnę ruszy Francja i wojna się skończy do końca 1940. Wiemy o tym z memuarystyki i epistolografii (dlatego wielu zlekceważyło ostatnią okazję do ucieczki, np. na Węgry).

W 2014 martwiliśmy się, że Ukraińcy muszą przetrwać zimę w warunkach wojennych. Ale martwiliśmy się wtedy o JEDNĄ zimę, bo nie wierzyliśmy, że groteskowa soldateska Girkina przyniesie tak trwałe skutki.

Historia uczy, że wojny zazwyczaj trwają dłużej, niż obie strony zakładały na początku. Ale już dość pesymizmu – zastanówmy się nad optymistycznym scenariuszem, że wojna jednak się skończy w 2023. I to czymś, co przyszły wikipedysta opisze jako „zwycięstwo Ukrainy”.

Jak to może wyglądać? Albo odwrotnie: jak może wyglądać rosyjska przegrana?

Wielu komentatorów powtarza, że „Rosja nigdy się nie poddaje”. To prawda i nieprawda.

Rosja jest tak ogromna, że praktycznie nikt nie ma zasobów (ani ochoty) na okupowanie jej terytorium. Parokrotnie jednak przegrywała wojny, bo zwłaszcza w dzisiejszych czasach przegrana nie musi oznaczać utraty terytoriów.

Przyjrzyjmy się kilku rosyjskim klęskom z XX i zastanówmy się, czy mogą być jakimś wzorcem dla traktatu kończącego obecną wojnę. Zacznę od rozejmu w Chasawiurcie (1996), który wprawdzie wikipedia opisuje jako „wynik niejednoznaczny”, ale publicyści rosyjscy piszą dziś o tym jako o klęsce (której bardzo nie chcą powtórzyć).

Rozejm zawiesił działania I wojny czeczeńskiej. Obie strony poniosły w niej znaczne straty. Czeczenia oczywiście większe, ale Rosja na tyle duże, że chciała rozejmu.

Rozejm nawet nie udawał pokoju – odkładał ewentualny traktat pokojowy w perspektywie 5 lat. Rosja nie odczekała nawet tego, wznowiła działania w 1999, by ostatecznie w 2002 ogłosić koniec wolnej Czeczenii.

WYDAJE MI SIĘ, że ten przykład działa odstręczająco dla obu stron. Nie wierzę, że Ukraina da się wkręcić w jakieś „zawieszenie broni na 5 lat”.

Wiadomo, że Rosja tego nie dotrzyma, więc po co? Być może wyczerpany kraj zgodzi się na jakąś formułę „Mińsk 3”, ale tak jak z poprzednimi traktatami, on nawet nie wejdzie w życie. Jest to więc scenariusz średnio optymistyczny.

Cofając się dalej: wojnę w Afganistanie formalnie zakończyły porozumienie w Genewie z 1988. Żeby Gorbaczow nie stracił twarzy, znaleziono dziwaczną formułę: ZSRR nie był stroną traktatu, tylko współgwarantem (razem z USA). Formalnie było to porozumienie kończące konflikt Afganistanu i Pakistanu.

Jedynym punktem, który wprowadzono w życie, było wycofanie się wojsk rosyjskich. Bo też i o to chodziło.

Rosyjskie straty były największe od II wojny światowej (obecna wojna chyba jakieś parę miesięcy temu pobiła ten rekord). Chcieli się już wycofać, ale to nigdy nie jest takie proste (zawsze łatwiej wleźć niż wyleźć).

Porozumienia nie przyniosły trwałego pokoju. ZSRR wkrótce potem się rozpadł, Gorbaczow stracił władzę. Putin zapewne nie będzie chciał powtarzać tej formuły, bo tę wojnę zapewne zapamiętał najdokładniej.

Wojna radziecko-fińska zakończyła się porozumieniem pokojowym w Moskwie w 1940. Formalnie było to zwycięstwo ZSRR, dlatego wspominam o tym z wahaniem.

Finlandia wygrała tyle, że utrzymała niepodległość. To dużo, dalsze 80 lat pokazało aż nadto dobitnie, że warto poświęcić trochę terytorium, żeby normalnie żyć bez ruskiego syfu.

Finlandia jednak walczyła praktycznie samotnie. To jest w ogóle tragiczne doświadczenie lat 1936-1940. Kolejno różne państwa, zaczynając od Etiopii, walczyły (lub kapitulowały bez walki) w odosobnieniu, podczas gdy reszta świata stała i kręciła młynki palcem w bucie, czekając w przedziwnym stuporze, aż Hitler i Stalin przyjdą także po nich.

Jakby dwóch nieuzbrojonych bandytów sterroryzowało cały autobus. Bo najpierw znokautowali tego, potem tamtego. A reszta grzecznie czekała na swoją kolej.

Owszem, zdarzają się takie sytuacje. Ale myślę, że zachodnioeuropejskie elity, oczytane w historii XX wieku, po prostu wyciągnęły z tego lekcję o zasadniczym błędzie polityki appeasementu.

To nigdy tak nie działa, że jak im oddasz Sudety, unikniesz wojny. Będziesz miał ją i tak, ale wróg będzie do ciebie strzelać z czeskiego arsenału, który przejmie bez walki.

Cofając się jeszcze wcześniej, mamy traktat ryski kończący wojnę bolszewicką (1921). To była zdecydowanie porażka Rosji – bodajże największa z tu opisywanych.

Jej dziwną cechą było to, że negocjacje pokojowe trwały przez cały czas. Wojna w pewnym sensie z nich się wyłoniła, na początku były to bowiem rozmowy polsko-bolszewickie o wzajemnej nieagresji wobec wspólnego wroga – białych.

Biali odrzucali uznanie Polski w granicach innych niż Królestwa Polskiego. Bolszewicy nominalnie akceptowali zaś traktat brzeski, który zawarli co prawda z Niemcami, ale oznaczał nominalną rezygnację Rosji z terenów od Finlandii po Ukrainę (nie mówiąc już o Polsce).

Po pokonaniu białych bolszewicy ruszyli jednak na Polskę, więc rozmowy przeniosły się z Mińska do neutralnej Rygi. Dwie wielkie bitwy – najpierw o Warszawę, potem o Niemen, przyniosły bolszewikom strategiczną porażkę.
Dostali taki łomot, że efektem był bodajże jedyny traktat pokojowy, w którym Rosja zgadzała się na cesje terytorialne (kontrprzykłady z XX wieku? serio nic mi nie przychodzi do głowy).

Zgodzili się też na reparacje wojenne – 30 milionów carskich rubli w złocie. Do 1939 nie zapłacili oczywiście ani kopiejki.

To tak na marginesie pisowskiej hucpy z reparacjami od Niemiec. Reparacje są rzadkim rozwiązaniem, bo nie sztuka je wpisać do traktatu, sztuka je wymusić. Tu mi kaktus, jak Mularczyk wywalczy choćby 1 euro.

Historia pokazała, że traktat ryski był straszliwym błędem. Polska de facto dokonała rozbioru Białorusi i Ukrainy razem z bolszewikami. Przyszło nam za to zapłacić straszną cenę.

Bolszewicy zgodziliby się nawet na granice z 1772. Po pierwsze, ich armia była już w strzępach. Po drugie wierzyli, że wszystkie granice są tymczasowe, bo zaraz wybuchnie światowa rewolucja.

Polska w granicach z 1772 mogłaby istnieć jednak tylko w jakimś wariancie neo-jagiellońskiego federalizmu. Za tym opowiadała się lewica i Piłsudski, próbuję to budować grając w HOI4.

Kierujący polską delegacją endek Stanisław Grabski marzył jednak o budowie polskiego państwa narodowego. Chciał więc połknąć taką część polskich kresów, jaką dałoby się przymusowo spolonizować.

To było po prostu głupie. Ale chyba możemy zacząć mieć nadzieję na historyczne naprawienie tego błędu – i spełnienie marzenia Piłsudskiego, Polski sąsiadującej z przyjazną Liwą i Ukrainą (a może i Białorusią).

Listę rosyjskich porażek kończymy traktatem z Portsmouth (1905), kończącym wojnę rosyjsko-japońską. To również była zdecydowana porażka Rosji, ale tu też traktat traktował ją ulgowo.

Japonia nie dostała żadnych reparacji, a jej zyski terytorialne były niewielkie (nieproporcjonalne do sukcesów militarnych). Jedną z przyczyn było to, że traktat wymusiły na obu stronach Stany Zjednoczone – dla których była to pierwsza poważna okazja do zaprezentowania się w roli światowego mocarstwa.

Amerykanie udawali neutralność, ale przecież sprzyjali Rosji. Dla całej cywilizacji euroatlantyckiej szokiem była wygrana skośnookich podludzi (a w rasistowską pseudonaukę wierzyły wtedy elity na całym świecie).

Wojna rosyjsko-japońska to pierwsza w historii imperializmu porażka Europy. Amerykanie nie chcieli, żeby ta porażka była zbyt duża, główną ofiarą wojny były więc – jak się okazało – Chiny.

To głównie ich kosztem Japonia dokonała swojego z kolei debiutu w roli pacyficznego mocarstwa. Amerykanie za to też niedługo potem zapłacili straszną cenę.

Wydaje mi się, że to już pełna lista rosyjskich porażek w XX wieku. W XXI nie ma jeszcze żadnej (znów: proszę o sugestie). Co z nich wynika?

PO PIERWSZE, że doprowadzenie do traktatu pokojowego to atrakcyjny sposób na wzmocnienie własnej pozycji dyplomatycznej. To dlatego do tej roli pchają się a to Macron, a to Xi, a to Erdogan.

PO DRUGIE, że reparacje to świetny pomysł o ile jest sposób na ich wymuszenie. Tu akurat jest: można traktatowo zalegalizować przeniesienie rosyjskiego zamrożonego majątku na rzecz Ukrainy.

PO TRZECIE, że bywają traktaty łamane zaraz po podpisaniu. Ale bywa i tak, że traktat uważany za coś tymczasowego (a bolszewicy tak traktowali ryski), przetrwa choćby 18 lat. To już dużo.

PO CZWARTE, bywają traktaty, które obie strony uważają za zwycięstwo. Mogę sobie wyobrazić traktat ustalający nową granicę wzdłuż linii z 2014 (ale już nie 1991), z Krymem jako strefą zdemilitaryzowaną pod nadzorem ONZ.

To byłaby wygrana Ukrainy, bo tak naprawdę po cholerę im Donieck? Odzyskanie go przyniosłoby im więcej kłopotów niż korzyści. Obecność Ukrainy w NATO dawałaby im zaś spokój na dziesięciolecia.

Putin z kolei swoim niewolnikom by to mógł przedstawić jako sukces („już nie ostrzeliwują Donbasu!”). Wygląda na to, że cokolwiek zrobi, Rosjanie i tak będą go całować po nogach.

Nie ma jednak sensu spekulować o konkretnych rozwiązaniach, skoro nie wiadomo, po czyjej stronie w lutym będą Kreminna i Melitopol. Trzymajmy kciuki za ukraińską armię, potem będziemy trzymać za dyplomację.

Advertising space

Blogobywalcy powinni znać pojęcie „okna Overtona”. Kto nie zna, niech szybko nadrobi.

Notkę chciałem poświęcić innemu zjawisku, które na użytek własnych rozważań bieda-medioznawczych nazywam „lufcikiem Unilevera”. Mam nadzieję, że ta zacna firma mnie za to nie pozwie, nie mam nic złego do powiedzenia na jej temat.

Jej nazwa po prostu dobrze się deklinuje po polsku. Z innymi byłby od razu problem – lufcik Procter&Gamble czy lufcik Proctera i Gamble’a? Lufcik Kraft-Heinz czy Krafta-Heinza?

Chodzi mi po prostu o gigantów branży FMCG, czyli konsumenckich towarów szybkozbywalnych. Wpływu tej branży na media nie da się przecenić, tymczasem często jest wręcz pomijany.

Od decyzji podejmowanych w Unileverze (Nestle, L’Orealu, Mondelezie itd.) zależy to, jakie media komercyjne mają biznesowy sens istnienia. Menadżerowie tych firm mają większy wpływ niż redaktorzy naczelni – bo to oni decydują, co opłaca się naczelnie redagować.

O ile więc okno Overtona definiuje się jako „zakres poglądów dopuszczalnych w dyskursie”, lufcik Unilevera definiuję jako „zakres tematów przy którym firmy FMCG czują się komfortowo ze swoimi reklamami”. Lufcik zawiera się w oknie, ale jest od niego dużo węższy.

Media komercyjne nie mogą żyć bez reklam. A FMCG to najlepsi klienci.

Częściową niezależność od reklamy w czasach papieru mediom dawała sprzedaż egzemplarzowa, dziś schematy subskrypcyjne, ale całkiem od reklam uciec się nie da. Media komercyjne są zazwyczaj korporacyjne (joła), akcjonariusze oczekują dywidendy, żaden zarząd nie może więc tak po prostu wzruszyć ramionami na widok milionowych kampanii, nawet gdyby teoretycznie biznesplan się spinał i bez nich.

Stąd dualizm taki, jak „Wysokie Obcasy” zwyczajne – poruszające na okładce tematy odważne i kontrowersyjne, popychające granice okna Overtona oraz „Wysokie Obcasy” z odświstem, czyli Extra. Które okładki mają zazwyczaj skrojone dokładnie pod lufcik Unilevera.

Zasadniczy problem z lufcikiem jest taki, że najlepiej pasują do niego treści optymistyczne, pozytywne, podnoszące na duchu. Dlatego np. jeśli chcemy do niego wepchnąć kwestię głodu w Afryce, najlepiej wyjdzie nam story o tym, jak Dominika Kulczyk dokarmia głodne dzieci w Afryce.

Jeśli więc progresywizm – to glamurowy. Oprah, Michelle i Sheryl dzielą się swoimi radami jak nowoczesna feministka może zmniejszyć ślad węglowy podróżując prywatnym odrzutowcem (tip: w wystroju kabiny niemodne i nieekologiczne plastiki należy zastąpić kością słoniową z hodowli fair trade!).

Przy całej mojej złośliwości: oczywiście lepszy taki progresywizm od jakiegokolwiek konserwatyzmu. Doceńmy fakt, że lufcik Unilevera systematycznie przesuwa się w lewo od kiedy w ogóle zaistniał (czyli z grubsza od 1945).
Powód jest banalny. Nie ma nic bardziej demokratycznego od FMCG.

Nie każdy jest targetem dla reklam zegarków Longines albo pickupa F-150. Każdy jest targetem dla coca-coli.
Miliarderzy piją taką samą jak proletariusze. Piją ją także uchodźcy, grubasy, osoby LGBT. Dlatego gdy lewica teoretyzuje na temat inkluzywności i intersekcjonalności, branża FMCG buduje ją w praktyce.

Zaznaczę, że mój tradycyjny cynizm jest tu być może przesadzony. Zdarzało mi się spotykać menadżerów z FMCG.
Na ile mogę ocenić: ich progresywizm był szczery. Zapewne po prostu żeby odnosić sukcesy w tej branży, trzeba naprawdę wierzyć w inkluzywność, przynajmniej w sferze konsumpcji.

Każdy model biznesowy odwołujący się do masowej reklamy musi to uwzględniać. Zdumiewająco często widzimy jednak przedsiębiorców, którzy o tym zapominają.

Kiedyś na przykład popularny muzyk mógł sobie pozwolić na kontrowersyjne wypowiedzi, bo podstawą jego biznesu była sprzedaż płyt i biletów. Kontrowersje sprzedaży wręcz pomagały.

Teraz muzyk często jest chodzącym słupem ogłoszeniowym – jak ci wszyscy raperzy z napisem BALENCIAGA na dresie. A jeśli nawet nie jest, to jest zależny od przychodów z Jutuba i Spotifaja, które już są słupami ogłoszeniowymi, ergo: chcą zamieszczać treści mieszczące się w lufciku.

Jeśli więc w prawicowych bajkach o „cancel culture” jest jakieś ziarno prawdy, to polega na tym, że z lufcika Unilevera łatwiej wypaść niż z okna Overtona. Na przykład transfobia niestety nadal mieści się w oknie, ale już nie w lufciku.

Czyli: da się w mainstreamowej gazecie zamieścić tekst typu „JK Rowling ma rację, nie można osobom trans pozwolić na korzystanie z basenów”. Ale jednocześnie JK Rowling przestała być osobą nadającą się na okładkę ilustrowanego magazynu – a jest nią np. Elliot Page.

Okno, tak jak lufcik, jest w ruchu. W 2005 mieściła w nim się w Polsce klasyczna homofobia – „Gazeta Wyborcza” opublikowała wtedy „10 tez przeciw homoseksualistom” księdza Oko.

Dziś pewnie tego by już nie zrobiła, ale nadal jest w niej miejsce dla tekstów typu „Jordan Peterson ma rację”. Kiedyś te teksty będą wspominane z takim samym wstydem, jak dawanie platformy księdzu Oko (a jeszcze wcześniej Korwinowi-Mikke).

W lufciku jednak te poglądy się już przestają mieścić, o czym świadczy demonetyzowanie Petersona na Youtubie i ban na Twitterze. Elon Musk go wprawdzie cofnął, ale to tylko świadczy o tym, że Musk jest głupi jak Kanye West – nie rozumie w jakiej branży pracuje.

Równolegle przecież Musk rozpacza nad odpływem reklamodawców. Sam go spowodował, wierząc w bajkę że Twitter to „digital town square”.

Tymczasem Twitter – podobnie jak Youtube, Facebook, TikTok itd – jest cyfrowym słupem ogłoszeniowym. Jego racją bytu jest stwarzanie dobrych warunków do reklamowania FMCG, a więc treści niemieszczące się w lufciku muszą być co najmniej ukrywane, jeśli nie zgoła usuwane.

Kanye Westowi może się WYDAWAĆ, że podstawą jego biznesu jest wycie do mikrofonu „o bejbi bejbi aj low ju”, ale jest nią wynajmowanie przestrzeni reklamowej na dresie. Elonowi Muskowi może się WYDAWAĆ, że podstawą twitterowego biznesu jest swobodna debata, ale…

„All that’s left in any case is advertising space”, jak śpiewał kiedyś Robbie Williams.

Antypolskie uprzedzenia Paradoxu


Dawno nie pisałem o „Hearts of Iron”, tymczasem Całokształt Wydarzeń sprawia, że mam jeszcze większą motywację do grania. Przypominam, że traktuję strategię jak rolpleja, czyli usiłuję być zbawcą Mitteleuropy, który ją ratuje przed zbrodniami Hitlera i Stalina.

Rozszerzenia „No Step Back” (NSB) i „By Blood Alone” (BBA) teoretycznie to uatrakcyjniły, bo doszły nowe ścieżki decyzyjne m.in. dla Polski i Włoch. Praktycznie twórcy są w tym tak niekonsekwentni, że efekt jest co najmniej mieszany.

Razem z rozszerzeniami różne kraje dostały pewne progi warunkujące odpalanie kluczowych fokusów. Na przykład Niemcy swój event „Danzig or War” (który w naszym continuum czasoprzestrzennym rozpoczął drugą światówkę) od BBA muszą przekroczyć rygorystyczny próg wielkości armii.

Jeśli coś im przeszkodzi w jej budowaniu, eventu nie ma i sanacyjna Polska dostaje kolejne parę miesięcy egzystencji. Które w praktyce zwykle marnuje i zostaje zwalcowana jak nie przez Hitlera, to przez Stalina.

Niestety, progiem załatwiono też możliwość budowy naszego ukochanego Międzymorza. Antypolscy designerzy studia Paradox ustawili mu tak wyżyłowany próg, że gdy go już osiągniemy, Polska wciągnięta jest w wojnę z ZSRR, a więc te wszystkie Rumunie i Jugosławie wolą zachować neutralność (za co oczywiście rok później zapłacą straszną cenę).

Międzymorza rozumianego przynajmniej jako sojusz polsko-rumuński (jeśli nie jako oś Finlandia-Bułgaria, którą budowałem przed NSB), zbudować się już nie da. Tzn. ja też umiem wyguglać filmiki na Jutubie „how to”, ale tam kolesie tylko odpalają fokusa – tworzą jednopaństwowy „sojusz”, do którego nie wchodzi już nawet Rumunia.

Jeśli ktoś znajdzie kontprzykład i poda mi sposób na zbudowanie Międzymorza przy grze ustawionej na historyczność – no nie wiem, jakoś się odwdzięczę. Coś wymyślimy.

Rumunia nie miała żadnego uaktualnienia od stareńkiego dodatku „Death or Dishonor”. Rosnąca rozbieżność psuje imersję.

Historycznie było tak. W 1939 Rumunia była krajem pro-alianckim, budującym swoją obronność na sojuszu z Polską i Francją, traktującym Węgry jako główne zagrożenie.

Upadek Polski i Francji przekreślił te plany. Bezbronny kraj oddał Besarabię Stalinowi, Siedmiogród Węgrom, Dobrudżę Bułgarii. To była kompromitacja prozachodniej polityki, w efekcie władzę przejęli faszyści, a Rumunia dołączyła do Osi (nadal uważając Węgrów za wrogów).

Twierdzę, że w alternatywnej ścieżce, w której w 1940 nadal istnieją Polska i Francja, Rumunia nie oddawałaby Besarabii. Bez tych porażek nie byłoby z kolei puczu Antonescu.

W grze jednak nie ma żadnych progów warunkujących ten pucz albo oddanie Besarabii. Stalin żąda Besarabii nawet gdy polska kawaleria już poi swoje konie nad Dnieprem – a Rumunia ją oddaje bez walki nawet gdy już nie ma granicy z ZSRR.

Zborkowanie Rumunii jest wyjątkowo irytujące na tle pozostałych państw. O czym za chwilę, bo przejdę już do opisania swojej kolejnej Alternatywnej Historii.

Grałem Czechosłowacją, która teraz najlepiej nadaje się na Zbawcę Mitteleuropy. Nie może tylko uratować Wilna i Lwowa, ale to chyba ścieżka, w której rodzina Lemów ma szansę przenieść się np. do Pragi.

Jak mawiają gracze na forach, RATE MY ENCIRCLEMENT. Tzn. w tym konkretnym wypadku, RATE MY ALTERNATIVE HISTORY.

A więc jak zwykle tworzę „Czeską ententę”, do której można eventami zaprosić Rumunię i Jugosławię. W odróżnieniu od Międzymorza, nie ma żadnego progu, a zapraszane kraje nie mogą odmówić (nawet jeśli Czeska ententa jest w stanie wojny!).

Tłumaczyłbym to antypolskimi uprzedzeniami… Ale zapewne chodzi o banalny fakt, że tymi krajami mało kto gra, Paradox więcej wysiłku wkłada więc w dopracowywanie drzewek decyzyjnych axisów i aliedsów.

Podkręcono za to agresywność sztucznej inteligencji. Kiedyś Rumunia większość jednostek trzymała u siebie – teraz obsadza całą linię frontu i od pierwszego dnia wojny rusza do straczeńczej ofensywy.

Ofensywa nie miała sensu, ale wiązała Niemców, co pozwoliło mi na przeprowadzenie lepiej zaplanowanego ataku na Górny Śląsk. Jeszcze jesienią 1938 Czechosłowacja zajmuje Gliwice i Opole.

Udało mi się nawet okrążyć Wrocław, ale Niemcy przerzucili dodatkowe jednostki i odblokowali miasto. Ja tymczasem zdążyłem wybudować fortyfikacje na wschód od niego, więc front się ustabilizował na długo.

1 listopada 1938 Hitler zajął Luksemburg. Wyglądało to jakby chciał mieć jakąś nagrodę pocieszenia.

W poprzednich grach w ten sposób do wojny wciągani byli alianci. Tym razem jednak nikt nie ujął się za małym księstwem – którego rząd przeniósł się do Pragi.

Niemcy ciągłymi próbami przełamania fortyfikacji już to w Sudetach, już to na Śląsku tak wyczerpali swoje jednostki, że w czerwcu 1939 udała mi się niespodziewana ofensywa nad Dunajem – i czechosłowacka flaga załopotała nad Wiedniem. Niemcom tutaj rozpruł się front, więc moje zagony dojechały do granicy z Jugosławią, zajmując przejściowo Klagenfurt.

Jakby w odpowiedzi Niemcy zaprosili do wojny Włochów. To mnie zaskoczyło, bo nie było tego w poprzednich wersjach. Na froncie pojawiły się świeże włoskie jednostki, przez co Oś odzyskała inicjatywę strategiczną.

Wypchnęli mnie z Klagenfurtu, ale spodziewając się tego wybudowałem łańcuch fortyfikacji od Wiednia po Graz. Odpaliłem też fokusa „zaprosić Jugosławię”.

Zwykle odpalałem go latem 1939, bo te fokusy trwają standardowo 70 dni. W dotychczasowych grach we wrześniu wybuchała już zaś tradycyjna druga światówka z udziałem zachodnich aliantów.

Tak jednak tym razem nie było, bo wyczerpany wojną Wehrmacht nie spełniał niezbędnego minimum. Na granicy z Polską, Francją, Belgią i Holandią Niemcy nadal więc mieli pokój.

Ale nie Włosi na granicy z Jugosławią! We wrześniu 1939 dołączyła do wojny, zajmując Albanię, Zadar, Rijekę i Triest.

Czeskie „rychle” dywizje dojechały nawet do Wenecji. Okupowałem ją przez dobry miesiąc, bo tyle Włochom zajęło przegrupowanie i kontrofensywa.

Na początku 1940 front znów się ustabilizował. Tymczasem do Osi dołączyła Bułgaria, ale do wojny już nie.

W maju 1940 Stalin zaatakował Finlandię. Nic nie mogłem dla niej zrobić. Po kilku miesiącach skończyło się pokojem i zajęciem Karelii.

Bojąc się wbicia noża w plecy, w listopadzie 1940 sprowokowałem (poprzez agencję wywiadowczą) wojnę domową na Węgrzech. Powstała demokratyczna republika ze stolicą w Pecsu.

Mogłem ją wspierać przez lend lease, ale nie mogłem pomóc wojskowo. Demokracje mają wymagany próg 80% „world tension”, żeby dołączać do sojuszy grożących udziałem w wojnie.

Wszystko co się dotąd działo, jeszcze do niego nie doprowadziło. Alianci formalnie byli neutralni (choć wspierali czeską ententę przez lend lease oraz dywizje „ochotnicze”, pomagające stabilizować front).

12 września 1940 Stalin zaatakował Polskę. Broniła się dzielnie do stycznia 1941. Po kapitulacji powstała Polska Rzeczpospolita Ludowa z Władysławem Gomułką na czele, bez Lwowa, Wilna i Białegostoku.

Wydarzenia wtedy gwałtownie przyśpieszyły. Pod koniec stycznia Włochy wypowiedziały wojnę Grecji (która natychmiast dołączyła do czeskiej ententy).

To pewnie był skutek jakiejś zabłąkanej gałęzi na drzewie fokusowym. Dla roplejowej imersji wyobrażałem sobie jednak, że podczas takiego trwającego od ponad roku „zbrojnego pokoju”, ktoś kogoś w końcu musiał ostrzelać na Morzu Śródziemnym, rozpoczynając wojnę.

Grecja miała alianckie gwarancje, więc wreszcie ruszyła druga światówka (acz z Belgią zachowującą neutralność!). Wzrosło „world tension”, więc mogłem zaprosić do ententy demokratyczne Węgry – i zwalcować Horthy’ego.

Tymczasem pojawił się komunikat „Niemcy zajmują zachodnie rejony Polski” i PRL zniknęła. Tak zapewne gra próbowała odtworzyć działanie paktu Ribbentrop-Mołotow (dla imersji wyobrażałem sobie, że sanacyjne władze przy pomocy granatowej policji zrobiły zamach stanu w efemerycznej PRL, uznając Hitlera za „mniejsze zło”).

Nagle otworzyła się nowa linia frontu. Pośpiesznie sformowałem „armię Polska” ze świeżo pozyskanych dywizji greckich i węgierskich. Te ruszyły przez Karpaty na północ, na spotkanie równie pośpiesznie przerzucanych jednostek niemieckich.

Niestety, do dziś więcej jest linii kolejowych zachód-wschód niż północ-południe. Niemcy ustabilizowali więc linię obrony Poznań-Łódź-Warszawa-Siedlce.

Nie na długo. W maju we Włoszech wybuchnęła wojna domowa.

Twórcy gry próbują w ten sposób odtworzyć historyczne wydarzenia. Po przekroczeniu pewnego progu niepowodzeń wojennych Mussoliniego obala Wielka Rada Faszystowska, a potem Włochy rozpadają się na dwa państwa – Republikę Socjalną, marionetkową wobec III Rzeszy i Regno del Sud, marionetkowe wobec tego, kto zadał te straty.

Mechanizm jest na tyle niedopracowany, że nazwa Regno del Sud zostaje zachowana nawet gdy początkowo stolicą nowego państwa jest Wenecja. Dobrze że nie Sycylia (dopracowali to na tyle, że ta stolica pojawia się obok nowego „overlorda”).

Niemcom front się nieodwracalnie rozsypał. Moją ofensywę ograniczał już tylko bajzel – jednostki pancerne ugrzęzły mi pod Królewcem, a Berlin zajmowałem piechotą (skrin przedstawia stolicę Rzeszy 28 maja 1941 tuż przed jej zajęciem przez 18. DP).

Kontrataku Steinera nie było. Niemcy i Włochy skapitulowały równocześnie 25 lipca 1941.

Udział aliantów wojnie był symboliczny, powojenną Europę podzieliły więc między sobą Czechosłowacja, Rumunia i Jugosławia. Zażądałem Szczecina i korytarza lądowego przez Kostrzyń oraz uwolnienia Polski jako „nadzorowanej demokracji” (z premierem Mikołajczykiem).

Rumunia i Jugosławia miały dość punktów, żeby dla siebie zażądać dużych stref okupacyjnych (obejmujących Rzym i Berlin). Reszta Niemiec stała się neutralną demokratyczną republiką ze stolicą w Bonn.

Zaraz po zawarciu pokoju faszystowska Rumunia zerwała sojusz z ententą. Poza nią pozostała jeszcze faszystowska Bułgaria. Zachodni alianci tymczasem wojują z Japonią, a Stalin cieszy się pokojem.

Zrobiło się to wszystko tak nierealne, że wysiadła mi imersja i chyba straciłem motywację do rozwijania tej alternatywnej historii. Gdyby tak dało się odborkować Międzymorze?

Now Playing (193*)

Ukazał się mój felieton laudacyjny dla książki Jarka Szubrychta „Skóra i ćwieki na wieki”. Tak mi się podoba, że zareklamuję ją jeszcze na blogu.

Właściwie dopiero z tej książki dowiedziałem się, że to co lubiłem w metalu, ma fachową nazwę „New wave of British heavy metal”. Wtedy nie używano tego określenia, w każdym razie nie w Polsce.

Wysiadłem z piekielnego pociągu Szatana właśnie kiedy to się zaczęło różnicować. Pamiętam, jak czytałem artykuł (być może w „Non Stopie”?) o nowych odmianach: że speed, że power, że glam i nie mylmy trashu z thrashem.

Padały tam nazwy, które nic mi już nie mówiły. A i opis nie brzmiał zachęcająco.

Szubrycht, jak wynika z jego książki, wtedy właśnie do tego pociągu wsiadał. Możliwe, że zadecydowało kluczowe 5 lat różnicy wieku między nami.

Dobrze ilustruje to stosunek do TSA. Ja ich pokochałem miłością od pierwszego przesteru. Byli dla mnie „równie dobrzy jak AC/DC”, a to był najwyższy komplement dla dwunastoletniego mnie.

Nastoletniego Szubrychta od TSA odrzucało (!!!), bo nie byli równie dobrzy jak Europe (!!!!!). Polubił ich (i retroaktywnie docenił) dopiero za sprawą „Akademii Pana Kleksa”.

Dla mnie z kolei zagranie w filmie dla dzieci było upadkiem, zdradą, selloutem. Szubrycht powinien to rozumieć, skoro gdzie indziej pisze, że zespół Mech był obiektywnie dobry, ale nie słuchało się go, no bo jak tu słuchać zespołu, którego leader występuje w Teleranku…

Felieton poświęciłem wątkowi pobocznemu w książce Szubrychta. Parę razy pisze, że metal dla nastolatka może pełnić funkcję terapeutyczną.

Nie jesteśmy psychologami, ani on, ani ja. Ale coś w tym jest.

Najgorsze, że od kiedy jestem nauczycielem, moje wyobrażenia na temat psychiki nastolatków i ich potrzeb terapeutycznych, nie są już tylko inspiracją do felietonów. Jeśli coś sobie wyobrażam źle, mogę komuś zrobić krzywdę – więc wyjątkowo serdecznie zapraszam do dyskusji.

Moje kanapowe psychologizowanie wygląda tak. Wczesny nastolatek, taki z przedziału 11-15, czyli właśnie typowo metalowego, po raz pierwszy doświadczył przynajmniej jednej życiowej straty: straty dzieciństwa.

Doświadcza „worst of both worlds”. Nie bardzo może korzystać z tego, że jest już dorosły, ale na każdym kroku słyszy, że nie jest już dzieckiem. Nie wolno mu tego, tamtego, siamtego i owamtego, na wszystko jest za duży albo za mały.

To rodzi frustrację. Do tego dochodzą hormonalne skoki nastroju plus uświadomienie sobie własnej śmiertelności.

Metalowe piosenki często traktują o trupach, czaszkach, zaświatach, makabrze i apokalipsie. Nawet jeśli nie rozumiemy tekstu, albo nie ma żadnego tekstu tylko ktoś charcze do rury od odkurzacza, makabra jest przekazywana pozawerbalnie.

Hallowed Be Thy Name”, o którym piszę w felietonie, to dla mnie kandydat na wzorzec z Sevres Metalowej Doskonałości. Że to piosenka o śmierci – to rozumiałem jeszcze nie znając angielskiego, przebijając się ze słownikiem.

Bardzo głośne słuchanie tego (na słuchawkach) rzeczywiście działało na mnie przeciwlękowo i antydepresyjnie. Nie twierdzę oczywiście, że muzyka może każdemu zastąpić porządne leczenie, ale ja po prostu wtedy musiałem się nią zadowolić.

Wydaje mi się, że to działa następująco. Ta muzyka zmusza nas do skonfrontowania się z naszymi najgłębszymi lękami, które symbolizują te wszystkie czaszki, szubienice i maskotka Eddiego.

Wychodzimy z tej konfrontacji cało. Przeszliśmy przez dolinę cienia i nadal żyjemy. To płyta się skończyła, nie my.

Możemy ją puścić jeszcze raz, ale teraz to my mamy symboliczną kontrolę. Nasze lęki są teraz zaklęte w winylowym krążku albo magnetycznej taśmie. Możemy wcisnąć PLAY, ale możemy też wcisnąć STOP (czy co tam się teraz robi na tych tam, panie dziejaszku, spotifajach).

Oczywiście, to działa tylko w pewnym wieku. Potem zazwyczaj mamy większe wymagania wobec muzyki i tekstu. Chociaż…

Nie jestem koneserem muzyki klasycznej. Te kawałki, które lubię (i zdarza mi się nawet puścić z winyla), mają zazwyczaj trochę metalowego wykurwu.

Nie zaskoczę was, myślę np. o dziewiątej Dvoraka i siódmej Beethovena. To taki Iron Maiden dla dorosłych (przynajmniej na mnie działa w podobny sposób).

Chętnie poznam wasze muzyczne historie. Oraz opinie na temat mojego wyobrażenia psychiki nastolatka…

Po wyzwoleniu Chersonia


Wciąż nie wiadomo, jak to wszystko się skończy, ale front chyba nie ulegnie w najbliższym czasie znaczącym zmianom. Nawet jeśli Ukraina zajmie Svatove – czego im oczywiście życzę – nie wyjdzie z tego raczej blitzkrieg aż do Starobielska.

Z kolei nawet jeśli Rosjanom uda się zrobić jakieś postępy w rejonie Hulajpola, też z mapy nie wyłania się obraz załamania frontu. W zajęcie Zaporoża, Słowiańska i Kramatorska kompletnie nie wierzę, tak jak w marcu na zajęcie Kijowa – chyba że na zasadzie „zatknięcie rosyjskiej flagi na radioaktywnych ruinach” – ale przecież wierzę też, że odpowiedź NATO byłaby taka, że to raczej atlantycka flaga pojawi się na ruinach Kremla.

Postulowana przez komcionautę Awala hipotetyczna „Rosja modernizacyjna” na szczęście póki co nie daje się zaobserwować. W rosyjskich mediach i serwisach społecznościowych hula za to memogenna Rosja „przepitych oblechów”, których występy możemy podziwiać choćby u Sołowiowa.

Zapewniają się nawzajem co do wiary w zwycięstwo, ale nie potrafią przedstawić zarysu realistycznego scenariusza. „Unicztożenie infrastruktury”, którym się tak ekscytują, przynosi niestety Ukrainie wiele cierpienia, ale wojny się tak nie wygrywa.

Im więcej nalotów, tym więcej na Zachodzie głosów takich jak mój: że Ukrainę należy wspomagać militarnie i cywilnie, że sankcje na Rosję należy tylko zaostrzać, nawet kosztem obniżenia poziomu życia. Na swoją zgubę Rosjanie więc tylko zwiększają dostawy nowoczesnej broni, która masakruje bezbronnych „mobików” na froncie.

Aż bym chciał zapytać tego Caleba Lancastera, tego Grahama Maupin Rittera, albo może chociaż Elona Watersa, jakiegoś Russlandverstehera, który podobno rozumie, o co im chodzi. Po kiego grzyba im były te ściemnione referenda i „aneksacje” regionów, z których żadengo nie kontrolowali w całości?

Po co stawiali w Chersoniu bilbordy z napisem „Rosja tutaj na zawsze”, skoro to „zawsze” trwało 42 dni? Przecież do tego nie da się dorobić nawet sensownej teorii spiskowej.

„Kto podjął te błędne decyzje? Zidentyfikować i ukarać!”, przekrzykują się przepite oblechy w rosyjskich mediach. Czy naprawdę nie wiedzą, jak się nazywa ich Umiłowany Przywódca?

Na początku mogilizacji buntujący się żołnierze nagrywali filmy, na których zasłaniali twarze. Słusznie, nawet w demokratycznej armii za taki bunt grozi surowa kara.
Od pewnego czasu już nie zasłaniają. Znacie te filmy, na których żołnierze otaczają generała, skandując „pidorod, pidorod?”.

Teraz Aleksander Chodakowski, dowódca batalionu „Wostok” (jednostka separatystów donbaskich) wrzucił informację, że ktoś w jego oddziale postrzelił dowódcę. To nie był przypadek, żołnierz podejrzewał, że dowódca chce uciec z pola walki i zostawić swój oddział bez opieki.

To częsty motyw w relacjach „mobików”. Ich bezpośredni dowódcy też są przecież z pośpiesznego naboru – często nie mają żadnego doświadczenia w kierowaniu ludźmi choćby w cywilu, nie mówiąc już o wojsku.

Gdy ukraińska artyleria zaczyna walić, dowódcy gdzieś znikają. Razem z nimi „mobiki” tracą łączność ze sztabem, nie dociera do nich amunicja, żywność, woda. Zdezorientowani giną jeden po drugim pod ostrzałem.

Czy z tych buntów wyjdzie rewolucja? Pewnie nie, reżim Putina na razie wygląda zaskakująco stabilnie.

W najbliższym czasie buntów będzie raczej coraz więcej. W Ukrainie już gdzieniegdzie spadł śnieg, spanie pod gołym niebem robi się nie tyle nieprzyjemne, co zabójcze dla „mobików”.

W najbliższym czasie spodziewam się więc kolejnych „sprawnych przegrupowań”, „gestów dobrej woli” i „przyjmowania lepszych pozycji obronnych”. Plus powolnej agonii rosyjskiej gospodarki, dobijanej kolejnymi falami mogilizacji.

Nie oczekuję jednak końca wojny w tym roku. Będzie trwać dopóki Rosjanie nie zauważą, kto podejmuje te wszystkie błędne decyzje.

O dziadach i dybukach

Tytuł i okładka najnowszej książki Jarosława Kurskiego są takie, jakby jej nie chciał sprzedać – a tymczasem zamiata listami przebojów. Kolejny przykład jak zagadkowy jest rynek książki.

„Dziady i dybuki” na ten sukces zasługują, bo to rzeczywiście ciekawe i świetnie napisane. Aż byłem zaskoczony, że autorowi się chciało to tak dopieszczać (ma przecież pozycję zawodową, w której się już nic nie musi).

Największy szum towarzyszy kwestii ujawnienia żydowskich korzeni w jednej z odnóg drzewa genealogicznego, co rykoszetem oczywiście uderza w Jacka Kurskiego. Ale nie to jest w tej książce najciekawsze.

Przyznam, że lekturę zacząłem od sprawdzenia wzmianek o Jacku. Dla ciekawych: nie ma o nim ani jednego złego słowa.

Najbardziej obszerna scena z nim to wspomnienie typowego rodzinnego obiadu sprzed 40 lat (Jackowi przypadało zadanie obierania ziemniaków). Wspomnienia urywają się jakieś 30 lat temu, czytelnik z innego kraju może się nawet nie domyślić, że Jacek jest dziś prominentnym politykiem.

Książka ma strukturę dygresyjnej opowieści o drzewie genealogicznym Kurskich. Przypomina to trochę „Podróż dwudziestą ósmą” Lema (bo mi się wszytko z Lemem kojarzy), gdzie pojawiają się postacie typu „K.u.K. Cyberleutnant Adalbert Tichy”.

Najciekawsze jednak wydają mi się traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa, z którymi nasi rówieśnicy będą się być może mniej lub bardziej, ale jednak identyfikować. Autor opisuje je autoironicznie, z pozorną lekkością – domyślam się, ile go ta lekkość kosztowała.

Autor próbuje te traumy zrozumieć. Z dygresyjnych opowieści wyłania się takie mniej więcej przesłanie: nasi (tj. naszego pokolenia) rodzice byli emocjonalnie poranieni przez swoich rodziców, których z kolei straumatyzowali światowej klasy eksperci, Hitler i Stalin.

Nasi dziadkowie i pradziadkowie podejmowali próby ustabilizowania życia, tego mitycznego „social climbingu”. Co zbudowali, to szło z dymem w Powstaniu, w rzezi wołyńskiej, w Holokauście, w stalinizmie – w tym pokoleniu miało się szczęście, jeśli się w ogóle dożyło do roku 1956.

Nic dziwnego, że dla swoich dzieci i wnuków często bywali trochę, ujmując eufemistycznie, nieczuli. Oczywiście, nie wszyscy, ale wystarczająco wielu, żeby to uformowało z kolei nas jako pokolenie.

Z tą samą autoironią Jarek (nie umiem o nim myśleć per „Jarosław”) pisze o swojej młodzieńczej fascynacji prawicą i Dmowskim. Wprawdzie tego Dmowskiego poznawał w wersji „wypatroszonej z antysemityzmu”, ale gdzie indziej sam pisze, że w tej wersji pisma Dmowskiego są jak wódka bezalkoholowa.

Czy to znaczy, że Jarek „wyrósł” ze swojej niegdysiejszej prawicowości? Nie ma w tej książce odpowiedzi wprost, bo to nie jest politologiczny esej.

Ja w tym wieku byłem zafascynowany utopijną lewicowością, być może z podobnych pobudek: świat anarchokomunistyczny („Fully Automated Luxury Gay Space Communism”) byłby światem bez naszych traum.

Przeszło mi to – jak wiecie – w „nordycką socjaldemokrację”. Ale ja też dzisiaj przeżywam pewien kryzys tożsamości.

Kiedyś myślałem, że głosowałbym na GUE/NGL. Gdy patrzę na Clare Daly i Micka Wallace’a, mam wrażenie, że widzę parodię oszalałych lewaków, wymyśloną przez prawicowego satyryka. Doprawdy, bliżej mi do Anne Applebaum!

Pisząc o jednej ze swoich babć Jarek mówi o jej „ubogiej kolejarskiej rodzinie”. Uśmiechnąłem się, bo u mnie też się pojawia kolejarz, ale w kontekście „social climbingu”. W carskiej Rosji kolejarz był „arystokracją robotniczą”, wiązało się to z wieloma przywilejami, wśród nich: prawem do zamieszkania w Warszawie.

Pewnie obie narracje są prawdziwe. Babcia Jarka była uboga na tle reszty Jarkowego drzewa, a mój prapraszczur był bogaty na tle reszty mojego.

Opowieść o moim drzewie wyglądałaby inaczej, ale wniosek byłby podobny. Nas, Polaków z generacji X, wychowywano z przeznaczeniem odegrania roli mięsa armatniego w kolejnym powstaniu, ewentualnie radioaktywnego pyłu.

Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, ten scenariusz się nie ziścił. Czekało nas życie, do którego w ogóle nie byliśmy przygotowani: kolekcjonowanie porcelany, pielęgnowania kafelków w łazience, mieszczańskiego obrastania w tłuszczyk.

I rozpaczliwej, z góry skazanej na porażkę próby nieprzekazania tego łańcucha traum naszym dzieciom.