Kosplej w Dziku


Ogłoszenie duszpasterskie: 1 lutego będzie okazja, żeby mnie zobaczyć i posłuchać w mojej ulubionej roli jako didżeja.

Wolałbym wtedy nie podpisywać książek, bo z moich skromnych doświadczeń wynika, że te parę minut między piosenkami to akurat w sam raz żeby przygotować następną płytę. Może da się wymyślić jakąś formułę typu „zostawić na barze”.

Mile widziani są goście o gorących sercach i pojemnych portfelach, impreza ma bowiem charakter fundraisingowy. Organizuje ją moja szkoła dla zaprzyjaźnionej szkoły spod Lwowa (grafikę przygotowała Przemiła Pani od Biologii).

Jak wiecie z wcześniejszych dyskusji, filozoficznie odrzucam koncepcję Efektywnego Altruizmu. Ukraina zapewne potrzebuje teraz bardziej innych form pomocy – ale tej też, a to są moi przyjaciele, więc.

Na imprezie będzie można wrzucić banknocik do słoiczka („co łaska”), można też zdalnie wpłacić na zrzutkę. Hojni Darczyńcy zyskają prawo grymaszenia na muzykę.

Co będę puszczać, blogobywalcy już mniej więcej wiedzą. Złota era disco z dekad 70./80./90., a więc mniej więcej od Bee Gees do Fatboy Slima.

Mam fetysz na punkcie oryginalnych winyli (pierwszych tłoczeń itd.), więc niestety moje płyty czasem trochę trzeszczą. To nieprofesjonalne, ale ja cały nie jestem profesjonalny.

Nie robię też beatmatchingu, bo raz że nie umiem (tzn. umiem tak jak grać w szachy, wiem która wajcha jest od czego), a poza tym w Polsce nikt go nie robił te 40 lat temu. Oczywiście nie wiem co było „u Maksyma w Gdyni” (ktoś sypnie wspomnieniami?) – tam gdzie byłem, tam muzyka wręcz leciała z kaset.

Z kolei pokolenie moich rodziców bawiło się przy pocztówkach dźwiękowych (!). Mam w swoim zbiorze jedną, z tematem z serialu „Sandokan”. Brzmi oczywiście okropnie (ale nie trzeszczy, po prostu to jest kiepski nośnik), ale ten klimat!

Bawię się nie tyle w didżeja, co kosplejuję ulepszoną wersję swojej młodości. W rzeczywistości sama moja kolekcja winyli byłaby warta tak absurdalną fortunę przed 1989, że nikt by jej nie woził po dyskotekach. Raczej by z tego robiono mikstejpy. Ale znów, może ktoś ma jakieś wspomnienia? Nie wiem czy temat dyskotek w PRL już ktoś potraktował książką? (hm, może to pomysł na bestseler?)

Moja obsesja kospleju sprawia, że kiedy nagłaśniam domówkę, chcę żeby wszystko było vintage’owe (oczywiście z wyjątkiem współczesnych igieł): decki, mikser, wzmacniacz i głośniki, wszystko mam z zeszłego stulecia. Rzecz jasna w klubie się tak nie da (ale wezmę swoje decki, kupione za nagrodę Juliusz).

Kiedy nie larpować i kosplejować, jak w karnawale? Zapraszam więc wszystkich, żeby wyobraźnią przenieść się do czasów, gdy na densflorach królowali Boney M i Franek Kimono.

A w zupełnie innym klimacie – 22 lutego o 18:00 będę mówić o Paulu Baranie w Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu w Białymstoku, Icchoka Malmeda 6.

Ucieczka z Terytorium

Nadmiar fascynujących wydarzeń sprawił, że z pewnym opóźnieniem ogłaszam publikację opowiadania sf w serwisie „Wolne Lektury”. Gdyby nie Czujność Internautów, chyba bym nawet o tym zapomniał.

Opowiadanie umieściłem w uniwersum powieści, nad którą wszystkie prace ostatecznie przerwałem. Jest to więc dla mnie jakby widokówka z przeszłości od kogoś, kim kiedyś byłem.

Sześć lat temu byłem na życiowym zakręcie, o czym wtedy nie wiedziałem – myślałem, że to jest życiowa ślepa uliczka. Miałem już serdecznie dosyć pracy w mediach, ale wydawało mi się, że nie ma dla mnie ucieczki – lubiłem sobie wtedy puszczać w samochodzie „Kombinat” Republiki („nie wyrwę się, nie wyrwę się, to tylko wiem, wiem, wiem”).

Teraz wiem, że to po prostu było nieprawdą, ale mam skłonność do wkręcania się w takie schematy myślowe. Może nie ja jeden? Dlatego otworzę przed wami serce, jako Wilq felietonistyki, może moja szczera do bólu opowieść kogoś uratuje.

Mniej więcej w tamtym okresie pisowcy powyrzucali z Trójki wielu wybitnych dziennikarzy, w tym moich znajomych. To było bezprawie, oni wygrywali więc potem w sądzie pracy – ale nie chcieli już wracać, po prostu brali większe odprawy i szukali szczęścia gdzie indziej.

Jerzy Sosnowski wrócił do wyuczonego zawodu nauczyciela (polonisty). Pamiętam ukłucie zazdrości, że też bym tak chciał!

Jakimś cudem udało mi się niestety samego siebie wkręcić w przekonanie, że ja tak nie mogę. Udało mi się sobie wmówić, że przecież o ile nie ma żadnych odkryć co do Orzeszkowej, to w chemii tyle się przecież pozmieniało od kiedy skończyłem studia.

Teraz wiem, że to wielopiętrowa bzdura. To właśnie stechiometrii można by uczyć z podręczników sprzed 100 lat, a z kolei jeśli chodzi o literaturę poromantyczną, pojawiło się sporo ciekawych nowych odczytań genderowych, postkolonialnych itd. A poza tym te uprawnienia po prostu się ma na całe życie.

Mam więc całkiem serio apel do PT Osób Czytelniczych. Jeśli czujesz się w pułapce, w ślepej uliczce, w sytuacji bez wyjścia: może Ciebie też uwięziły Twoje własne myśli?

Oczywiście, nie znam Twojej sytuacji, jesteś dla mnie tylko figurą retoryczną. Ale może to po prostu na początek obgadaj z kimś, do kogo masz zaufanie?

U mnie to poczucie osobistej porażki nakładało się na paradoksalne wrażenie, że tak poza tym przecież jest coraz lepiej. Wszystko wokół mnie było coraz ładniejsze, nowocześniejsze, europejskie. I tylko ja się z tego nie umiałem cieszyć.

Moja mentalna mapa Warszawy była pełna nieaktualnych połączeń, zlikwidowanych linii, wyburzonych budynków. Bywało, że wybierałem się do dawno już zamkniętej knajpy albo próbowałem wjechać w ulicę, którą zlikwidowano pod ekspresówkę.

Moja dystwarzia (która tak naprawdę jest po prostu niewielką wadą wzroku) sprawiała, że często widziałem martwych ludzi, jak ten chłopczyk w tym filmie. Wystarczyło, że ktoś miał podobne okulary czy fryzurę do znajomego, który odszedł.

Chodziłem więc po pięknie się rozwijającym, dynamicznym, europejskim mieście roku 2017, ale mentalnie tkwiłem ćwierć wieku wcześniej. W legendarnych czasach fruwających popielniczek (for the record: nikt tego nie widział, tylko każdy słyszał, że od kogoś słyszał; moim zdaniem, to legenda miejska).

Mentalnie tkwiłem więc w czasach, w których jeszcze w ogóle nie było takiego słowa jak „mobbing”, więc nawet nie wiedzieliśmy, że nasi pracodawcy mówią prozą. Wszędzie śmierdziało w najlepszym wypadku papierosami, ale przeważnie jeszcze gorzej. Metro, obwodnica, ograniczenia parkowania – to było odległe science-fiction.

A jednocześnie w tych złych czasach robiłem w pracy ciekawe rzeczy za ponadprzeciętne pieniądze. A poza tym byłem młody, a świat zdawał się stać otworem. Jeszcze nie wiedziałem jakim.

Te przeciwstawne uczucia sprawiły, że miałem jak ktoś inny z jakiegoś innego filmu. Patrzyłem na piękną Warszawę z 2017, a podświadomie widziałem motywy z jakichś gier o zombiakach. Patrzyłem na centrum handlowe, a widziałem zarastające je kilkudziesięcioletnie drzewa.

Wymyśliłem więc sobie historię o pandemii, która eliminuje tzw. białą rasę. W Polsce ocaleli nieliczni Afropolacy (Arabopolacy, Wietnamopolacy itd.), państwo zaś upadło całkowicie, bo w ośrodkach władzy nie został żaden „designated survivor” – w odróżnieniu od USA i Europy Zachodniej.

W powieści tak jak w opowiadaniu, terytorium dawnej Polski jest już w większości opuszczone. Na wzór średniowiecznych bractw opiekujących się pielgrzymami wędrującymi Via Francigena czy Camino de Santiago przez ruiny dawnego imperium rzymskiego, stworzono współczesny odpowiednik, opiekujący się pielgrzymami wędrującymi do grobów Popiełuszki czy św. Wojciecha.

Powieść działaby się kilkadziesiąt lat po opowiadaniu, gdy to bractwo jest już całkowicie skorumpowane. Żyje z szabru, przemytu, paskarstwa.

Warszawa oficjalnie jest całkowicie wysiedlona, ale grupa ludzi nawiązujących do mikstury tradycji średniowiecznych i powstańczych, stworzyła wolny gród na terenie obecnego Ursynowa. Ursynów jest naturalną fortecą – od lasu oddziela go nasyp i ogrodzenie technicznej bocznicy metra, od zachodu Puławska i mur wyścigów, od północy dolina służewiecka, od wschodu skarpa. Idealne miejsce dla grupy ocalonych z apokalipsy zombie!

Mój bohater nie był związany ani z powstańcami, ani z bractwem, ale z jednymi i z drugimi robił interesy. Był kimś w rodzaju stalkera. Rezydował w Górze Kalwarii, która – w związku z zamknięciem warszawskich mostów – przejęła funkcję obowiązkowego przystanku na trasie Lizbona – Władywostok.

Pewnego dnia dostaje zlecenie życia. Misja jest ryzykowna, ale podejrzani klienci proponują mu coś, za co bohater gotów jest zaryzykować wszystko: przepustkę na wydostanie się z Terytorium.

Ma ich przeprowadzić do samego centrum, na najwyższe piętro ruin hotelu Marriott (nie doszedłem do tej sceny, więc niestety nie miałem pretekstu do riserczu). Bohater nigdy tam nie chodzi, bo w ścisłym centrum za dużo patroli bractwa, no ale wie jak iść.

Z Góry Kalwarii wyruszają o świcie wzdłuż rzeki, by dojść do ruin obwodnicy. Pod ich osłoną do tunelu, przy którym powstańcy mają jedyną bramę dla obcych. Wpuszczają za skromną opłatą.

Tam kolejny tunel – metra. Bractwo boi się schodzić pod ziemię, więc powinni tak bezpiecznie dojść do „patelni” (założyłem, że najtrwalsza w tym mieście jest prowizorka, więc „patelnia” dotrwa do apokalipsy), a stamtąd już bliziutko.

Plany biorą w łeb na samym początku. Brama w tunelu jest zamknięta, walka zakonu z powstańcami weszła w kolejną ostrą fazę. Bohater jest w pułapce. Ale…

Łatwo zrozumieć czemu identyfikowałem się z takim bohaterem, obmyślanym jako mój rówieśnik w ruinach Warszawy. Rzeczywista pandemia wyleczyła mnie z fantazji o apokalipsie.

Kiedy wszystko było zamknięte, rozpaczliwie tęskniłem za Warszawą sprzed 2020. Marzyłem, żeby wszystko wróciło do normy, żeby znowu knajpy były pełne ludzi, ulice zakorkowane samochodami, a w centrach handlowych leciała wkurzająca muzyczka. Dałbym wtedy za to wszystko, jak mój bohater za przepustkę na Zachód.

To marzenie się oczywiście spełniło, może nawet aż za dobrze. Trochę mnie denerwuje, że tak szybko o tym zapomnieliśmy – seriale na przykład często teraz udają, że pandemii w ogóle nigdy nie było.

Mam wrażenie kolejnej nieprzepracowanej traumy, ale z tym niech się już mierzą kolejne pokolenia. Wszedłem już w wiek, w którym człowiek powinien się po prostu cieszyć, że przeżył kolejny rok, z pandemią czy bez.

A ostatecznym powodem, dla którego tej powieści już nigdy nie napiszę jest to, że ten mój kryzysowy rok 2017 był – jak już teraz wiem – rokiem, w którym udało mi się wypracować jakąś tam pozycję jako autora non-fiction. Nie gwiazdorską, ale i nie zerową – halfway between the gutter and the stars.

Pozycji jako prozaik nie mam praktycznie żadnej, więc wydawcy dla ewentualnej powieści musiałbym szukać prawie jak debiutant. To trochę demotywuje.

Rety, uzasadnienie wyszło mi długie jak to opowiadanie. Ale przynajmniej nie jest takie dołujące.

Ideologia woke i jej wrogowie

Im jestem starszy, tym bardziej radykalnie popieram ideologię woke, cancel culture a zwłaszcza ruch #metoo. Przeciwnicy ostrzegają, że oto zaniknie sztuka flirtu i prawienia damom komplementów, strach będzie zażartować, a ponadto ludzie będą niszczeni na podstawie jednego oskarżenia. I tutaj mamy dużo fabularnych fantazji z serii „profesor zaszczuty z powodu niewinnego romansu ze studentką”.

Jeśli jednak przyjrzeć się prawdziwym historiom tego typu, to zawsze okazuje się, że studentki zgłaszały skargi, które olewano, że wyrafinowany flirt polegał na łapaniu za piersi, a subtelne komplementa na wulgarnym komentowaniu ich rozmiaru. To nigdy nie jest „zaszczuwanie z powodu niewinnego romansu”.

Sama nazwa „#metoo” wzięła się przecież od tego, że gdy wreszcie uda się nagłośnić jakiś przypadek, odzywają się kolejne ofiary tego samego predatora. Oni nie wpadają za pierwszym ani za drugim razem, tylko za fafnastym.

W moim długim życiu byłem świadkiem kilku takich przypadków. Nie wszystkie dotyczyły świata mediów, akurat pierwszy wydarzył się w fandomie science-fiction.

To było dobre 10 lat temu, najstarsi komcionauci zapewne to pamiętają. Wtedy po raz pierwszy przeżyłem ten szok, że jakiś mój (oczywiście były już) znajomy miał drugie oblicze, które pokazywał tylko ofiarom.

Jak wielu w fandomie, coś tam pisywał. Lubił w tekstach niby-fantastycznych umieszczać złośliwe karykatury znajomych (moją też!), przy czym karykatury koleżanek z fandomu czasem umieszczał w kontekstach ocierających się o pornografię gwałtu.

Potem się okazało, że on te fantazje wprowadzał w realu, ignorując wyraźne „nie” swoich ofiar. Wtedy chyba jeszcze nie było hasztagu „#metoo”, ale biegło to w klasyczny sposób – gdy jedna ofiara wreszcie przemówiła, inne napisały, że spotkało je to samo.

Powie ktoś, że te obleśne wątki jego niby-prozy powinny być wystarczającym sygnałem ostrzegawczym. Ale na podstawie tych kilku znanych mi przypadków zaryzykuję pewną prawidłowość.

Predatorzy zazwyczaj budują sobie linię obrony na wypadek kłopotów prawnych. W przypadku Kąckiego jest nią alkoholizm, bo przecież w Polsce nic tak nie wzrusza jak łzy pijaka. Nasz fandomowy pisarz mogł z kolei powiedzieć, że on przecież nie ukrywał swoich fantazji, więc ofiary wiedziały do czego będzie dążył na randce.

Wbrew pozorom nie jest tak, że tacy predatorzy działają tylko w środowiskach hierarchicznych. Fandom jest raczej egalitarny, ale z relacji ofiar wynikało, że wspomniany fantasta to właśnie wykorzystywał. Ofiary nie spodziewały się takiego ataku po kimś, kogo uważały za kolegę.

Nie jest też tak, że to zjawisko typowe dla „dziadocenu”. Znałem sprawców znacznie młodszych od siebie.

Nie wierzę też, że akurat w mediach te zjawiska są wyjątkowo częste. Po prostu afera z udziałem znanego dziennikarza (pisarza, filmowca itd) jest bardziej klikalna niż afera z udziałem starszego referenta w urzędzie powiatowym.

Tak naprawdę prawidłowości widzę jeszcze dwie. Po pierwsze, w każdym przypadku ofiary były wmanipulowane w zmowę milczenia przy pomocy prostego mechanizmu.

Pierwszy atak to rozpoznanie bojem. Predator aranżuje go tak, żeby mieć łatwą drogę odwrotu – plausible deniability.„Wypiłem o jednego za dużo, żartowałem, cytowałem opowiadanie nad którym pracuję, mam taki bezpośredni śródziemnomorski styl życia”.

Ofiara jest teraz w trudnej sytuacji. Jeśli odrzuci te nieszczere przeprosiny, predator bez trudu przedstawi ją jako wariatkę, co to nie zna się na żartach, nie rozumie konwencji, przewrażliwiona cnotka niewydymka.

Większość ludzi nie lubi awantur, więc potencjalna ofiara spróbuje zapomnieć o sprawie. Ale potem będą kolejne ataki, coraz śmielsze, a każdy będzie ją wiązać niczym pajęczyna.

Teraz jeszcze łatwiej z niej zrobić wariatkę. Czemu protestuje dopiero teraz? Czyli przedtem jej się podobało?

W każdym znanym mi przypadku sprawca wytwarzał jakiś wariant tego mechanizmu. To oczywistość bliska tautologii, po prostu predator, który tego nie umie, wpadnie na samym początku.

Ludzie czasem dziwią się: jak to, i nikt nic nie wiedział? Ale skąd można wiedzieć jak ktoś się zachowuje sam na sam z ofiarą?

Druga prawidłowość też jest trywialna, ale wydaje mi się jednak ważna. W kilku przypadkach znałem takich ludzi na tyle blisko, że gadaliśmy m.in. o polityce (oczywiście tylko do zerwania relacji).

Za każdym razem byli to zdeklarowani wrogowie „politycznej poprawności”. Lubili na nią narzekać.

Uzasadnienia mieli różne w zależności od poglądów politycznych. Czasem zwalczali „ideologię woke” z pozycji konserwatywnych, czasem libertariańskich, czasem niby-progresywnych (wolna miłość! hipisi! anarchia! zabrania się zabraniać! brejkam wszytkie rule!).

Punkty wyjścia były różne, punkt dojścia ten sam. Pilcho-rudnicka fantazja o której pisałem na początku – że #metoo to nowy purytanizm, zagrożenie dla wolności, upadek sztuki flirtu i wewogle fundamentów zachodniej cywilizacji.

Jak już pisałem – uważam że to bzdura. Ale jeśli nawet, to niech już upadają, bo nie ma czego żałować.

Drodzy pisowcy…

Po raz pierwszy zwróciłem się do was w marcu 2016, inicjując coś w rodzaju cyklu blogonotek (czasem rozwijanych do felietonów), w których próbowałem wam tłumaczyć nasze, opozycyjne stanowisko. Starałem się to robić językiem maksymalnie neutralnym, bez złośliwości (które oczywiście rezerwowałem na inne notki).

Osiem lat temu zaczęła się pierwsza bitwa o sądy. Starałem się wam wtedy wytłumaczyć, że chociaż zgadzam się co do tego, że wymiar sprawiedliwości wymaga reformy (głównym zarzutem wtedy było przewlekłe działanie sądów), to metodami Ziobry nie da się tego naprawić, bo to „naprawianie mikroskopu młotkiem”.

Po ośmiu latach widać, że po prostu miałem rację. Ziobro nie tylko niczego nie osiągnął, ale sądy działają dziś jeszcze gorzej.

Powiecie, że to „nie jego wina”. Nieprawda, różni mądrzy ludzie mu wtedy radzili, jak naprawiać sądy tak, żeby coś faktycznie było naprawione. Nie słuchał ich – i to jego wina.

No ale to już jest woda pod mostem. Teraz mamy nowych ministrów i to ich będziemy rozliczać. A to już ostatni odcinek tego cyklu.

Tutaj jest ciekawa, apolityczna (?) różnica między nami a wami. Wy pozostajecie wierni swoim przywódcom aż do upadku ostatniego bunkra, a my krytykujemy swoich za ich błędy.

Jeśli teraz na przykład się okaże, że Sienkiewicz coś pomylił i Matyszkowicz wróci na Woronicza, będę go hejtować tak, jak nigdy nie hejtowałem Kaczyńskiego. Na razie *mam nadzieję*, że ma prawników lepszych niż Wy.

Podoba mi się ta wasza straczeńcza lojalność, bo wasi przywódcy prowadzą was ku katastrofie. Wrzaski „Tusk to agent” przyniosą wam więcej szkody niż pożytku, a Kaczyński jest jak papuga, która nic innego nie umie.

Jest mi was po ludzku szkoda, bo wiem jak się czujecie. Tak jak my osiem lat temu.

Ta bezsilność! Ta myśl „no nie, do tego się przecież nie posuną” – i nadchodzące nazajutrz „posunęli się jeszcze bardziej”.
Jak ja to dobrze znam!

Kodziarze puszczali na demonstracjach te najbardziej fajansiarskie piosenki Kaczmarskiego, ale mi w uszach brzmiała inna. Znacie? „Mów mi to co dzień: oni górą / jakbyś w twarz raz po raz mi pluł”.

Chodziłem na te demonstracje, ale nadziei miałem coraz mniej. Tłum skandował „będziesz siedział!”, ja mruczałem pod nosem „twoja stara”.

Teraz mi głupio, bo ten mój ówczesny pesymizm był jednak przesadzony. Teraz się czuję jak dziecko obsypane niespodziewanymi prezentami na Gwiazdkę – musiałem być bardzo grzeczny. No ale to już nie do was, drodzy pisowcy.

Skrin to fragment wywiadu Dariusza Lasockiego dla Wpotylicę. Sądząc po tym cytacie, jesteście w tej fazie, co my 8 lat temu, kiedy prof. Rzepliński snuł w mediach różne fantasmagoryje o tym, jak to uratuje Trybunał Konstytucyjny, powołując się na ustęp fascykułu.

Macie nadzieję, że to coś da? Ja 8 lat temu chyba też jeszcze miałem. Trochę mi to zajęło, zanim zacząłem szydzić z naszych planów typu „goniec na F5”.

Sami wiecie najlepiej, że nic nie dają. Przejmowaliście kolejne instytucje na rympał, co potem skutkowało np. wygranymi zwalnianych dziennikarzy w sądach pracy.

Tylko że oni już zdążyli sobie urządzić życie gdzie indziej, więc nie chcieli wracać do mediów publicznych. Brali kasę z wygranej i zakładali własne media, albo całkiem zmieniali branżę.

„Nasi” odchodzili bez robienia takich scen jak „wasi”. Nie wiem czy to lepsze czy gorsze, to po prostu kolejna różnica między wami.

Ale wam te sceny dadzą tyle samo, co nam dawała nasza dyskrecja-Szwecja i Francja-elegancja, nic. Czeka was więc bezsilne patrzenie na to, jak tracicie kolejne instytucje – tak jak my bezsilnie patrzyliśmy na niszczenie Trójki czy instytutów kultury.

Z mojego doświadczenia to wygląda tak, że chęci walki wam wystarczy na rok, góra dwa. Potem przychodzi zmęczenie i wypalenie. Was czeka przecież teraz najpierw porażka w wyborach samorządowych, potem klęska w europejskich, a potem moralne zwycięstwo w prezydenckich.

Będzie wam ciężko. Ja z tej rozpaczy w końcu wpadłem w coś w rodzaju emigracji wewnętrznej. Zacząłem pisać książki historyczne i wymiksowywać się z mediów do edukacji, na zasadzie „no tego mi przecież nie mogą zabronić”.

To dlatego nie boję się, że jak wrócicie do władzy, zrobicie jeszcze większą czystkę w mediach. To nie jest mój problem, dopełznę do emerytury mniej więcej taką samą ścieżką niezależne od tego, kto będzie u władzy.

Radzę Wam, żebyście już sobie szukali jakiegoś pomysłu na emigrację. Zewnętrzną, wewnętrzną, wszystko jedno.

Pocieszacie się, że za 4 lata wahadło wróci w drugą stronę? Nie musi. SLD miało ponad 41% w wyborach w 2001, a zaraz potem spadło do drugiej ligi, a w końcu nawet poniżej progu.

Odpowiadała za to polityczna głupota Leszka Millera, który najpierw wyciął wszystkich konkurentów, a potem nie miał już obok siebie nikogo, kto by się ośmielił mu powiedzieć, że pani Ogórkowa to nie jest jednak dobry pomysł na wybory prezydenckie, a koalicja z Palikotem grozi spadnięciem pod próg wyborczy. Kaczyński teraz też nie ma.

Kaczyński może wpaść na równie głupi pomysł w 2025. Wystawi do prezydenckich kogoś niewybieralnego (Czarnka, Pawłowicz, Jakiego), albo nołnejmową paprotkę a la Ogórek (ówczesna, millerowa).

I wszyscy będą widzieli, że to kolejne samobójstwo, ale nikt się nie odważy tego powiedzieć. Ja wtedy miałem w komciach na blogasku kogoś, kto liczył na wejście Ogórek do drugiej tury (a przynajmniej udawał że na to liczy, bo wymagała tego lojalność wobec firera).

A wy na coś liczycie? Że Mati Pinokio uroczyście obieca, że ma zagwarantowane 51% głosów w prezydenckich? Widzicie wśród siebie kandydata, który ma realne szanse?

Mnie z tej depresjo-apatii wyciągnął dopiero Nobel dla Tokarczuk. Będziecie się śmiać, ale to była po prostu pierwsza dobra wiadomość od lat.

Wycofałem się z emigracji wewnętrznej, znowu zacząłem chodzić na demonstracje, znowu zacząłem pisać na tematy polityczne. Uwierzyłem, że może jednak nie wszystko stracone, że dobre wiadomości też czasem przychodzą, że słońce też wschodzi.

Ciekawe co u was mogłoby być odpowiednikiem. Pisarza mającego szanse na międzynarodowy sukces raczej u was nie ma, naukowca z noblowskim potencjałem też nie. Są chyba jacyś filmowcy, ale chyba żaden oscarowy.

Może jakiś pisowski sportowiec? Ale sportowcy z natury mają poglądy aktualnej władzy, bo przecież ich kariery zależą od tego, czy władza ich „powoła do kadry”.

Przed Wami w styczniu pierwsza duża demonstracja. Bardzo jestem jej ciekaw. Wybieracie się?

Na tych „naszych” panowała mimo wszystko wesoła atmosfera. Transparenty były dowcipne i kreatywne, jak mój ulubiony „JEST TAK ŹLE ŻE WYSZLI NAWET INTROWERTYCY”.

Zdawało się wtedy, że demonstruje całe miasto, nie tylko maszerujący. Kierowcy uwięzionych przez tłum autobusów zmieniali oznakowanie na antyrządowe i proaborcyjne. W metrze, w knajpach, w bocznych ulicach wszędzie powiewały flagi.

Z samochodów dobiegało „Call On Me” w przeróbce Cypisa. Kierowcy wybijali rytm ośmiu gwiazdek na klaksonach. To było jak hasło i odzew – „i konfederację”.

Was też warszawska ulica może witać ośmioma gwiazdkami. Nie wiem jak kreatywne będą wasze transparenty („NIE ODDAMY PEREIRY”?), ale proponowałbym się z nimi nie obnosić po wyjściu za kordon pilnującej was policji.

Czeka was ciężkie osiem lat. Możecie sobie powtarzać „wiosna nasza”, ale bądźmy szczerzy, nie ma takiego realistycznego scenariusza.

My osiem lat temu też tak mówiliśmy. Pamiętacie te mrzonki? Że Unia nas uratuje, że Duda się postawi, że Gowin wyjdzie z koalicji, że „goniec na F5”.

Łatwo mi z Wami empatyzować, bo po prostu pamiętam, jak się sam czułem osiem, siedem, sześć (itd.) lat temu. Było ciężko, ale przetrwałem. Wy też dacie radę.

Z całego serca składam wam życzenia hartu ducha, żeby to przetrwać. Niech bóstwa, w które wierzycie (lub inne źródła, z których wywodzicie te uniwersalne wartości) dadzą wam siłę. To tylko osiem lat, szybko zleci.

Dobre wiadomości przychodzą kiedy się ich najmniej spodziewamy. Trzeba w nie wierzyć.

Moje doświadczenie życiowe starszego pana (TM) mówi mi, że jak się ma tę wiarę, to inne problemy same się rozwiązują. A jak się jej nie ma, najlepszy szampan traci smak.

Wszystkim PT osobom blogonautycznym, niezależnie od preferencji wyborczych, życzę by nie traciły wiary w możliwość nadejścia dobrych wiadomości, nawet na samym dnie najczarniejszej kiszki. Wesołych Świąt!

Zdekaszkietyzować media

W netfliksowej komedii „Death to 2020” Lisa Kudrow grała prawicową publicystkę, która w kółko powtarzała, że „KONSERWATYWNE GŁOSY SĄ UCISZANE”. Kadr pochodzi ze sceny, w której jej bohaterka dodaje „jak o tym mówiłam wielokrotnie w swoim podkaście, w podkastach Rogena i Petersona, u Tuckera Carlsona w Fox News, oraz w mojej bestsellerowej książce pod tym samym tytułem”.

To bodajże największy sukces globalnej prawicy ostatnich dekad. Udało im się kłamstwo wylansować na tyle skutecznie, że nabrało się na to parę osób po naszej stronie.

Powtórzył je m.in. Adam Leszczyński, historyk i publicysta, którego skądinąd bardzo cenię. Niniejsza blogonotka to rozszerzona odpowiedź na jego fejsbukowego posta w obronie dziwacznej propozycji Jacka Żakowskiego, by „oddać im jeden kanał”.

Zapowiadana przez demokratyczną koalicję czystka w mediach to według Leszczyńskiego „przepis na przegraną za cztery lata. Po której, bardzo możliwe, wrócą i zaorają nas całkowicie”. Jacka Dehnela, który z nim polemizował, Leszczyński straszył: „Przypomnę Ci to kiedyś, kiedy się zorientujesz, że nie będzie śladu lewicy w mediach publicznych!”.

Polemiści (poza Dehnelem był to także Jors Truli) przypominali Leszczyńskiemu przykłady obecności prawicy w mediach publicznych za rządów Platformy. Delikatnie zmodyfikował swoją tezę do „nie było oferty [dla konserwastytów], poza jednym Pospieszalskim (beznadziejny program, chyba specjalnie go z tego powodu trzymano)”.

Kolejne przykłady zmusiły go do przedefiniowania na „poza kilkoma”, co robiło się coraz bardziej nonsensowne (to ilu tych prawaków musi być, żeby Leszczyński ich w końcu uznał za „ofertę dla konserwastytów”?). Dyskusja jednak wygasła i zostaliśmy z tezą „w latach 2007-2015 konserwaqtywne głosy były uciszane w mediach publicznych”, z której Leszczyński ani się nie wycofał, ani nie próbował jej dalej bronić.

To niedobrze, bo historia pokazuje, że historia jest błyskawicznie zapominana. Dla generacji Z lata 2007-2015 to wspomnienia z dzieciństwa, więc można im wmówić wszystko na temat ówczesnej publicystyki telewizyjnej, której i tak dzieci raczej nie oglądają. A starcom wszystko się i tak zajączkuje.

Któryś z tych mechanizmów sprawił, że Adam Leszczyński naprawdę uwierzył w media publiczne bez prawicowych publicystów w latach 2007-2015. A po objęciu władzy przez PiS, nagle wyszli z katakumb.

No to przyjrzymy się konkretnym przykładom. Ponieważ to tylko blogonotka, risercz będzie się ograniczać tylko do biogramów z wikipedii.

Ktoś powiedział „risercz”? No to zacznijmy od Ziemkiewicza. Centralnym punktem jego publicystyki jest demaskowanie tzw. „salonu”, czyli ukrytego centrum decyzyjnego, które jednych lansuje, a drugich (zwłaszcza Ziemkiewicza) skazuje na zamilczenie.

Symbolem „salonu” są oczywiście media Agory. Ziemkiewicz skarżył się na bycie zamilczanym przez salon m.in. na antenie TOK FM, a także w wywiadach dla „Gazety Wyborczej” i portalu gazeta.pl.

Przede wszystkim jednak robił to w mediach publicznych. W TVP Ziemkiewicz zwalczał salon we własnym programie „Antysalon Ziemkiewicza” w latach 2008-2011, przedtem zaś miał również własny program „O co chodzi”. Potem zaś (cytując wiki) „Od 2011 do 2012 był gospodarzem cyklu przeprowadzanych dla TVP, nadawanych we wtorkowym paśmie wieczornym programu pierwszego tejże telewizji o nazwie Info Dziennik – Gość”.

Owszem, w 2013 odszedł do TV Republika. Jak zauważył pod jedną z poprzednich notek komcionauta Airborell, to był Rok Przejechanej Zakonnicy.

PiS zaczął prowadzić w sondażach, osoby o wyczulonym zmyśle szukania konfitur zaczęły więc wtedy się przenosić do nowopowstających prawicowych inicjatyw medialnych. Niemniej jednak, przez pierwsze 6 lat rządów Platformy konserwatywny widz mógł znaleźć Ziemkiewicza w dowolnej lodówce odbierającej media publiczne.

Symbolem pisowskiego serwilizmu są dziś bracia Karnowscy. Oto cytaty z ich biogramów.

Jacek: „Po reorganizacji w telewizji Puls [2008] został kierownikiem redakcji nadawanej w TVP2 Panoramy. W latach 2009–2010 był szefem Wiadomości TVP1”. Michał: „Od września 2006 do lutego 2009 oraz ponownie od lutego 2010 do września 2011 prowadził w Programie III Polskiego Radia Salon Polityczny”.

Platforma mogła rządzić Polską, ale PiS rządził wieloma kanałami mediów publicznych, zwłaszcza Trójką. Mam trochę znajomych byłych dziennikarzy Trójki, zmuszonych do odejścia z powodów politycznych – ich kłopoty nie zaczęły się w 2015, ale ładne parę lat wcześniej.

Opanowanie Trójki miało dla PiS kapitalne znaczenie. Trójki słuchali wtedy „normalsi”, niespecjalnie zainteresowani polityką, dla muzyki, literatury, aksamitnych głosów Nogasia, Manna, Sosnowskiego itd.

Propagandowy jad ukryty między „listą przebojów” a „zapraszamy do Trójki” docierał do centrum. Sam pamiętam znajomych z pokolenia „wychowanych na Trójce”, którzy właśnie pod wpływem bredni wysłuchanych w tej stacji zaczynali mieć „wątpliwości co do Smoleńska”.

Krajobrazu ówczesnych mediów publicznych nie da się zrozumieć z pominięciem mediów prywatnych. Wielu publicystów, którzy po 2015 wyszli z szafy i oficjalnie zadeklarowali się jako prawica, za rządów Platformy lansowało się w mediach formalnie apolitycznych, później zaś nawet zaliczanych do opozycyjnych – jak Onet, Newsweek, Fakt, Rzeczpospolita, Wprost czy TOK FM (za Ewy Wanat). To te wszystkie Warzechy, Zaremby, Gursztyny, Semki, Zdorty i Memchesy.

W efekcie gdy ich bracia w kaczyzmie zapraszali ich do mediów publicznych, nie występowali tam jako „prawicowi publicyści”, tylko jako obiektywni, apolityczni eksperci – co utwardzało w odbiorcach przekonanie, że konserwatyzm to nie jest jedna z opcji światopoglądowych, tylko Obiektywny Zdrowy Rozsądek.

Ten doskonale działający mechanizm PiS zniszczył z powodu własnej zachłanności. Ciężko pracowali nad odepchnięciem normalsów od „Trójki”, ale udało im się – Nogaś, Mann i Sosnowski zabrali swoich słuchaczy ze sobą.

Rozbudowując swoje media, zerwali maskaradę pt. „obiektywny komentator Onetu”. W próżni powstałej po wyssaniu Zdorto-Memchesów z mediów komercyjnych, pojawili się nawet pierwsi komentatorzy otwarcie lewicowi.

Oczywiście, już przedtem byli obecni w mediach, tylko że na takiej zasadzie jak ja. Jak się specjalizujesz w bulbulatorach, to pozwolą ci mówić o bulbulacji. Mnie do dzisiaj (!) media publiczne usiłują zaprosić, żebym powiedział coś o Lemie albo o Koperniku.

Prawicowi komentatorzy funkcjonowali przed 2015 na zasadzie amerykańskich „pundits”, jako uniwersalne autorytety od wszystkiego. Łukasz Warzecha nie specjalizuje się w niczym, co czyni go wyjątkowo cenionym ekspertem od klimatologii, wirusologii i urbanistyki. Ale cenionym tylko na prawicy, bo „normalsów” już też stracił.

PiS stracił przełożenie na centrum z własnej głupoty i zachłanności. Ich własne media są tak niepopularne, że sam prezes mówi, że „nie mają swoich mediów”, co jednak jest trochę nieuprzejme wobec Sakiewiczów, Lisickich i Karnowskich, którzy tak się starają.

To jest już jednak inny temat. Konkludując temat wypowiedzi Leszczyńskiego, zwróćmy uwagę na jego dwie fałszywe tezy.

Fałsz #1: Przed 2015 „nie było [w mediach publicznych] oferty [dla konserwatystów], poza jednym Pospieszalskim”. Powyższe fakty robią tej tezie kęsim-kęsim, basz-basz i ogólną mukę.

Fałsz #2: Lewica popierając wycięcie ich teraz z mediów, ryzykuje że sama będzie wycinaną (przestroga Leszczyńskiego dla Dehnela).

Otóż lewica nie może być wycięta BARDZIEJ. W latach 2015-2023 była wycinana tak samo jak w latach 2008-2015, a właściwie jak w latach 1989-2023. I pewnie nic się tu znacząco nie zmieni.

Dehnel nie ma się czego obawiać, bo ma sytuację mniej więcej taką jak ja. Jak napisze książkę o bulbulatorach, być może zaproszą go do dyskusji o bulbulacji – ale nie może liczyć na więcej. Nic mu się nie poprawi, nic mu się nie pogorszy.

Za to cokolwiek teraz zrobi nowa władza, czy ich wytnie, czy ich nie wytnie – oni i tak będą KŁAMAĆ, że byli wycinani. Powtarzanie w kółko, że „konserwatywne głosy są uciszane” to coś, w czym są znakomici, to im muszę przyznać.

Demonstracja w obronie pisowskiej kontroli nad TVP była na razie jedna i anemiczna. Nawet nie zajęli całego placu. Bez porównania do naszych protestów z lat 2015-2023, często zwoływanych spontanicznie, z dnia na dzień (a oni mieli dobry miesiąc na przygotowywanie tego niewypału).

Ich rozpoznawalne gwiazdy już i tak uciekają. Nowej władzy pozostanie więc wyrzucanie względnie anonimowych dyrektorów i członków (zarządu). Jakoś nie bardzo widzę te masowe demonstracje w obronie kaszkieciarzy z hipster prawicy.

Sienkiewicz już kiedyś wołał „idziemy po was” i nie doszedł. Mam nadzieję, że teraz zmyje tamtą hańbę.

Now Playing (199)

To pierwsza blogonotka w wolnej Polsce! Będzie w zasadzie apolityczna, ale nie mogę się powstrzymać przed politycznym wstępem.

Blogasek przetrwał trzy zmiany rządu. Założyłem go za pierwszego PiS w 2006 i miały to być katakumby dla opozycyjnych internautów – wtedy wydawało się, że władza PiS będzie trwać wiecznie, bo Genialny Prezes przewiduje wszystko na 2137 ruchów do przodu.

Rządy PiSu upadły w następnym roku, bo Genialny Prezes obalił samego siebie, uruchamiając zbyt wiele genialnych intryg, które wymknęły mu się spod kontroli. I ten schemat się powtarzał.

Nastały rządy Platformy – również wydające się nie do obalenia, bo nie mieli z kim przegrać. „Nawet gdyby Komorowski przejechał zakonnicę w ciąży”.

Zakonnicą okazała się sama Platforma. Z przedziwną autodestrukcyjną skłonnością w latach 2014-2015 niszczyła własne poparcie, jak nie orłem w czekoladzie to referendum o jowach.

I teraz znów Kaczyński obalił samego siebie – im bardziej hasło „Tusk to agent” nie działało, z tym większym uporem je powtarzał. Jakaś prawica pewnie kiedyś do władzy wróci, ale to chyba nie będzie już ten coraz bardziej sfiksowany staruszek.

Gdybym zobaczył Przyszłość Swojego Bloga w roku 2006, z wielkim zaciekawieniem przyjrzałbym się polityce, ale zdumiałoby mnie z pewnością to, że cykl „Now Playing”, pomyślany jako coś bardzo cyfrowego (nawiązywałem przecież do komunikatu na ekranie pierwszych iPodów), zmieni się w „co żem upolował w sklepie z używanymi winylami”.

OTÓŻ: upolowałem soundtrack z komedii Mela Brooksa „Być albo nie być” z 1983. Najmłodsi komcionauci mogą jej nie kojarzyć, a ja nawet byłem w kinie (to miało normalną dystrybucję za komuny).

Niewiele z tego wtedy zrozumiałem. Pamiętam, że byłem zdegustowany tym, jak naiwnie Amerykanie sobie wyobrażali niemiecką okupację w Polsce.

Teraz wiem, że to nie była naiwność. Mel Brooks de domo Kaminsky zapewne dobrze wiedział jaki los spotkał jego rodzinę w starym kraju. A poza tym walczył w Europie w amerykańskiej armii.

Źródłem naiwności fabuły był pierwotny film Ernsta Lubitscha z 1942, komedia o żydowskim teatrze w okupowanej Warszawie – którego nie obejrzałem do dzisiaj. Film z 1983 to brawurowy remake, który zachowuje po prostu brak realizmu z 1942 (ale wtedy na Zachodzie naprawdę mało kto wiedział co się dzieje w okupowanej Polsce, raporty rządu londyńskiego nie docierały do opinii publicznej).

Soundtrack zestarzał się znakomicie. Mel Brooks i Anne Bancroft wykonują standard jazzowy „Sweet Georgia Brown” z polskim tekstem (no, prawie).

W moim wieku człowiek pewne decyzje już podejmuje raz na zawsze. Na przykład: wybiera Najlepszy Standard Jazzowy w Historii Gatunku, mój wybór to właśnie „SGB” (acz z całym szacunkiem dla Brooksa i Bancroft, uważam że najlepiej wykonał go Django).

Na płycie nie ma creditsów dotyczących autora polskiego tekstu. Wygląda na napisany przez kogoś, kto dawno nie miał kontaktu z żywą polszczyzną, ale ogólnie ma sens: „mój kolega mnie ostrzega: ratuj się pan! ona z każdym panem ważnym ten sam ma plan”, to dwuznaczna opowieść niby o jakiejś femme fatale, a pewnie jednak o uzależnieniu.

Najlepiej zestarzała się inna piosenka – „Hitler’s Rap”. Była to być może pierwsza piosenka hiphopowa jaką usłyszałem w życiu (i zarazem w takim razie pierwsza obecna w polskiej popkulturze).

Brooks parodiuje w niej typową dla wczesnego rapu nawijkę typu „stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni, I got a Lincoln continental and a sunroof Cadillac”. Tylko że tutaj o swoich sukcesach opowiada Adolf Hitler, grany przez Mela Brooksa.

Zresztą, sami zobaczcie. Wydaje mi się, że Brooks dobrze uchwycił istotę gatunku, ale oczywiście nie znam się, bo to całe „jou madafaka” nigdy nie było moją filiżanką earl greya.

A Wy Jak Myślicie? I czy to rzeczywiście był pierwszy hiphopowy utwór w polskiej popkulturze?

Fuer Deutschland!

Przepraszam że jestem ostatnio taki upolityczniony, ale czekaliśmy na te chwile osiem długich lat. Podbiega ten Kaczyński „bez żadnego trybu”, marszałek go spławia, i niegdyś wszechwładny prezessimus cicho, pokornie wraca na swoje miejsce, z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

I ten Morawiecki ze swoją mission impossible! Zostało mu już tylko wysyłanie listów przypominających nigeryjski spam – „DEAR MISTER KOSINIAK KAMYSZ. I AM PRIME MINISTER. PLEASE SEND VOTES”.

Nie jestem politycznym zwolennikiem Szymona Hołowni. Jakieś 10 lat temu zerwałem z nim relacje z powodu jego wyjątkowo niemądrego felietonu w „Newsweeku”.

Hołownia występował w nim przeciwko związkom partnerskim, argumentując w stylu typowego konserwatywnego mistycyzmu. Że nasi przodkowie Nieprzypadkowo Urządzili To Tak A Nie Inaczej, więc jeśli coś zmienimy, nastąpi Jakaś Nieokreślona Katastrofa, le ciel nous tombe sur la tete.

Może zmądrzał? Teraz już nie wiem. Zobaczymy w głosowaniach.

Chociaż u mnie takie skreślenie jest zazwyczaj drogą bez powrotu, muszę przyznać że w roli marszałka Szymon odzyskał u mnie trochę dawnego szacunku. Kiedyś się nawet bardzo lubiliśmy (tzn. nie wiem czy on mnie, ale ja jego tak).

To było fantastyczne, kiedy Suski wyskoczył na mównicę, a Hołownia mu po prostu wyłączył mikrofon i procedował dalej. Przeprowadził głosowanie w sprawie przerwy, uzgodniono przerwę, a Suski coś tam sobie wykrzykiwał, wymachując rękami, ale nikt tego nie słyszał.

Gorąco polecam jeden z licznych filmikow na jutubie, przepiękny spektakl. A najfajniejsze, że Hołownia nie podnosi głosu, uśmiecha się, ironicznie pyta „czym mogę służyć panu posłowi?”. Góruje nad nimi jak cierpliwa pani przedszkolanka (częste porównanie w internecie).

Jeszcze miesiąc temu oni wszyscy byli tacy butni, tacy aroganccy, tacy przekonani o swojej bezkarności. A teraz pokornie wykonują polecenia „celebryty” (są za głupi by zauważyć, że im bardziej obrażają Hołownię, tym gorsze ich upokorzenie – bo skoro taki „nikt” rozstawia ich po kątach, to kim są oni?).

Napawa mnie to optymizmem na przyszłość. Do samorządowych oni się nie zdążą zmienić – a to znaczy, że przerżną jeszcze bardziej niż w 2019.

Nawet taki jastrząb jak ja przyzna, że samorząd to sztuka kompromisu. Dobry samorządowiec to taki, który umie w stolicy dogadać się z każdym, z Pisem i z Antypisem.

Pryncypialne okrzyki „albo marszałek Witek, albo nikt!” pokazują wszystkim, także ich własnym wyborcom, że PiS tego nie umie. Nawet pisowiec nie chce mieć sfochanego burmistrza, wołającego „od ryżego Tuska kasy nie wezmę!”.

PiS umie działać tylko gdy ma większość. Gdy jej brak, nie umie się dogadać nawet z Konfederacją. W samorządzie to dyskwalifikuje.

Porażka w samorządowych rozwali im struktury terenowe. Gdybym był w okręgu PiS w Myciskach Niżnych, już bym sondował jak tu się z całą organizacją przenieść do PSL, do Hołowni, do Konfederacji, byle uciec z Titanika.

Ergo: nie będzie im kto miał robić europejskich – i przerżną je jeszcze bardziej. A że wyniki jednych wyborów przekładają się na następne – jednych uskrzydlają, innych demotywują – przerżną także prezydenckie. I w 2025 zniknie problem prezydenckiego weta!

PiS sam siebie zapędził w ślepą uliczkę. Dla powstrzymania katastrofy muszą jakoś odzyskać elektorat centrowy. Ale nie da się go odzyskać tak toporną propagandą – straszeniem Tuskiem, Unią i genderem.

Tylko że innej propagandy nie potrafią robić. Przez te osiem lat odrzucili od siebie wszystkich, którzy mają takie kompetencje. Ostali im się ino Rachoń, Wildstein, Karnowscy i Pereira.

Ten ostatni pisał niedawno na Shitterze: „Kluczem jest nawiązanie komunikacji z WYBORCAMI Trzeciej Drogi (nie mylić z jej liderami) i zagospodarowanie ich powyborczego dysonansu poznawczego”.

„Jakiego dysonansu?” – zapyta osoba nie śledząca na bieżąco pisowskiej propagandy. Otóż od Wosia po Semkę, oni wszyscy są PRZEKONANI, po prostu PRZEKONANI, że opozycyjni wyborcy nie chcieli żadnych zemst ani rozliczeń, więc na widok Suskiego z wyłączonym mikrofonem powiedzą „o nie, oszukano nas”.

Czy wy znacie takiego opozycyjnego wyborcę? Takiego, który pragnął pojednania bez rozliczeń i teraz mówi „ej, no bez przesady, już dajcie Witek ten stołek”?

Mój bąbelek towarzyski to praktycznie wyłącznie opozycja. Toleruję różne odcienie, także hołowniano-platformiane.

Nie znam dosłownie NIKOGO, kto głosował na opozycję i NIE CHCIAŁ rozliczeń. Odwrotnie, to ja wszystkich wkurzałem swoim pesymizmem w tej sprawie.

Nie to, że ja ich nie chciałem, tylko myślałem że się nie da. Te pierwsze dni nowego Sejmu, muszę przyznać, dały mi trochę optymizmu (może tym razem „nie będą fujarami”?).

Ale nawet zakładając, że istnieje hipotetyczny Opozycyjny Wyborca Który Żałuje Marszałek Witek – z jakim przekazem PiS chciałby do niego dotrzeć? Na razie wygląda na to, że PiS nie ma innego pomysłu niż powtarzanie jeszcze głośniej i jeszcze dobitniej, że Tusk jest rudy i powiedział „fur Deutschland”.

Z takim przekazem mogą przekonywać przekonanych – swoje żelazne 30%, głównie w podeszłym wieku. Odstraszać będą młodzież i niezdecydowanych. Ich 30% będzie się kurczyć, nasze 70% powiększać. Oby to utrzymać do 2027!

Pisowski Koncern Medialny

Dużo radości przyniosły mi narzekania pisowców, że „nie zbudowaliśmy swoich mediów”. Gdybym był Sakiewiczem albo Karnowskim, zrobiłoby mi się od tego smutno (a Prezessimus powiedział to przecież na imprezie „Gazety Polskiej”, czym przecież obraził gospodarzy i gości pospołu).

Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że czymże takie malutkie „Od Rzeczy”, takie skromniutkie „Wpotylicę”, taki szczuplusieńki Sakiewicz, wobec przepotężnej hiperpotęgi Agory i TVNu. Skądinąd podobno od ośmiu lat idących na dno, no bo nikt tego już nie czyta/ogląda, zabrano ogłoszenia spółek skarbu państwa, a poza tym Twitter i Jutub panie dziejaszku, to jest siła, a nie jakieś tam „legacy media”.

Kpię sobie, ale oczywiście tutaj Prezessimus ma rację. Zasięgowo te wszystkie propisowskie portaliki to śmiech na sali, liga okręgowa w porównaniu do ekstraklasy z Onetem, Gazetą.pl, Wirtualną Polską (i tak dalej).

Kiedy już pisowcy w mediach publicznych i Orlenie dostaną zasłużone kopenwdupeny (oby jak najszybciej), pisowi zostanie tylko to. Ciężko z tym będzie wygrać następne wybory.

Według kolegi Czuchnowskiego rozważana jest próba wyciągnięcia z Polskapress portalu naszemiasto – jako bazy do stworzenia pisowskiego „koncernu medialnego”, o którym mówił Prezessimus. Jestem trochę sceptyczny, choćby dlatego, że takie pośpieszne transakcje mogą być interpretowane jako działanie na szkodę spółki – a przecież niedługo skończą się gwarancje bezkarności dla pisowskich kleptokratów. Poza tym czy portal „naszemiasto” w ogóle gra w tej samej lidze co Onet?

Jest w tym pewien paradoks mediów. Najmniej prestiżowy gatunek dziennikarstwa, czyli niusowa bieżączka, dziennikarstwo depeszowe, nie przynosi branżowych nagród – ale to on buduje prestiż serwisu.

Są bowiem serwisy, do których zaglądamy, by się zapoznać z czyjąś Opinią. I serwisy, do których zaglądamy, by na bieżąco być z niusami. W moim wypadku to głównie Onet i Gazeta.pl (a u Was? chętnie poznam rekomendacje!).

Medialna słabość lewicy objawia się brakiem takiego lewicowego portalu. Krypol, Oko i TOK FM (najpoważniejsze serwisy traktujące lewicę z sympatią) to jednak przede wszystkim publicystyka opinii.

Gdy już pisowcy powylatują z zawłaszczonego mienia publicznego, będą w podobnej sytuacji. Wpotylicę i OdRzeczy to nie są serwisy niusowe.

Oto następny paradoks: nawet jeśli naszą publicystykę opinii uprawiają gwiazdy z gwiazdorskimi stawkami, to i tak jako całość jest ona tańsza w produkcji od niusów, produkowanych głównie przez stażystów na minimalnej, albo i za wpis w CV. Dziennikarstwo niusowe jako całość jest cholernie drogie.

Wyjaśnienie jest proste – chcąc zrobić klon Onetu, musimy na początek mieć kilkudziesięcioosobowy zespół. Nie możemy ich wszystkich wypchnąć na śmieciówki, bo tak naprawdę to nam zależy na ich przywiązaniu do miejsca pracy, żeby mieć jakieś minimum przewidywalności przy zarządzaniu zasobem ludzkim.

Gdyby więc mi na przykład jakiś golfista-longinesiarz zaproponował, powiedzmy, dwa miliony złotych na uruchomienie lewicowego serwisu – ja odważyłbym się mu za to przygotować najwyżej kolejne blogo-podkastowisko, z opiniami i komentarzami. Do serwisu niusowego potrzebowałbym dwóch milionów, ale rocznie.

Na lewicy takich pieniędzy nie będzie po prostu nigdy, dlatego czy nam się to podoba czy nie, jesteśmy skazani na jakąś formę symbiozy z mediami liberalnymi. Ale czy je znajdzie Prezessimus, zwłaszcza odcięty od cycka spółek skarbu państwa?

Media liberalne, cokolwiek o nich mówić, zademonstrowały że potrafią bez tego przetrwać. Powiedziałbym, że dziś te tradycyjne media („legacy media”) mają pewniejszą przyszłość niż Twitter czy inicjatywy donajtowo-patronajtowe.

Niusy w tradycyjnych mediach często są podłej jakości. Sam zaglądam głównie po to, żeby narzekać. Często są to pseudoniusy typu „ktoś na Twitterze napisał że” albo nie-niusy, jak legendarna „libacja na skwerku”.

Ale są. Nawet te „libacje na skwerku” są droższe w produkcji od „Stanowski ostro o Borku” (lutujcie się mocniej, lutujcie!).

Co więcej, uruchomienie takiego serwisu wymaga pewnego know-how. Tradycyjne media to przecież cmentarzysko nieudanych projektów, z których darwinowsko wyłoniło się kilka niezatapialnych.
Pomysł „medium ogólnopolskie na bazie wielu mediów lokalnych też już był”. Nazywało się to „Polska The Times” i szybko umarło, bo po prostu nie każdy umie być Michnikiem.

Prezessimus nie ma dobrej ręki do wyboru współpracowników. Przyznają to półgębkiem nawet jego wyznawcy – bo przecież wielbią Kaczyńskiego, ale Morawieckiego czy Dudę tylko dopóki opromienia ich blask prezesiej łaski.

Mam więc nadzieję, że gdyby nawet jakaś złota kaczka darowała prezessimusowi dwadzieścia milionów na uruchomienie Pisowskiego Koncernu Medialnego – będzie jak zwykle. Szefem zrobi kogoś, kto za dziewiętnaście milionów będzie organizować Galę PKN, na której Kaczyński co rok będzie odbierać nagrodę Prezesa Roku.

A za cztery lata na tej gali znowu powie, że porażka to skutek braku koncernu medialnego i trzeba go wreszcie zbudować.

Same dobre wiadomosci

Nie umiem pisać o takich rzeczach, ale odczuwam zrozumiały przymus – więc pochwalę się i tu. Jury Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” w swej łaskawości uznało „Kopernika” za biografię roku.

To dla mnie niezwykły moment. Tyle dobrych wiadomości w tak krótkim czasie!

To prawdopodobnie szczytowy moment mojej tzw. kariery. Nigdy dotąd nie dostałem nagrody w ogólnopolskim konkursie literackim („Lem” załapał się na miano „warszawskiej książki miesiąca” – ale już nie roku).

Następnej już nie dostanę, bo „Kopernik” nie załapał się w innych konkursach nawet na nominację. A następna książka do żadnego konkursu nie pasuje, będzie po prostu popularnonaukowa.
Ta następna w pierwotnych planach miała być ostatnią. „Kopernika” pisało mi się ciężko, czułem że już nie umiem tego robić.

Ciepłe recenzje i miłe reakcje trochę mnie pocieszyły. A teraz ta nagroda! Muszę to wszystko przemyśleć.

Głupio mi narzekać na pisanie, bo oczywiście są profesje cięższe i gorzej płatne. Ale jednak żeby czytelnikowi się lekko czytało, autor musi się ciężko napracować. Przynajmniej tak jest w moim przypadku.

W każdym razie, jeżeli ktoś z PT Czytelników jeszcze nie czytał, to może nagroda będzie jakimś argumentem? Nadchodzą długie jesienne wieczory, a to jest grube czytadło (i wciągające, jak twierdzą niektórzy…).

I co teraz?

Pisowcy próbują siebie nawzajem przekonać że wygrali wybory, jednocześnie szukając winnych porażki. Kochani, przecież wiem że tu zaglądacie: wyjaśnię wam, czemu straciliście większość.

Przedobrzyliście. Mieliście tak dużo genialnych pomysłów na pokonanie opozycji, że w efekcie ją zmobilizowaliście. Tę rekordową frekwencję nabili przecież zwolennicy opozycji, których sami skłoniliście do sterczenia w niedzielnych kolejkach.

Przykłady? Ach, za dużo na blogonotkę.

Zacznijmy od Lex Tusk – ustawy, która w pierwotnych planach miała pozwalać wam arbitralnie eliminować dowolnego polityka, któremu przyszylibyście zarzuty o „nieświadome sprzyjanie rosyjskiej propagandy”. Tym nawet mnie, demonstracjofoba, zmusiliście do udziału w czerwcowym proteście.

Nie wiem który konkretnie geniusz to wymyślił, bo teraz nikt się nie chce przyznać. Lex Tusk przyniósł wam więcej szkody niż pożytku.

Nikogo nie wyeliminowaliście, został z tego tylko głupkowaty wyskok Morawieckiego ze „złotym wazonem”. Co za dzban!

A no właśnie: debata telewizyjna. Kolejny genialny pomysł!

Wydawało się, że PiS nie może tego przegrać. Kaczyński i tak nie wziął udziału, więc nic mu nie groziło. A penis przebrany za dziennikarza miał atakować opozycję pytaniami z tezą.

Efekt był taki, że wielu ludzi na codzień nie oglądających TVP, mogło się na własne oczy przekonać jak toporna jest ta wasza propaganda. Dla tych, którzy skłaniają się do topornego symetryzmu, że „PiS-PO jedno zło”, że „Tusk to lustrzane odbicie Kaczyńskiego” (i tak dalej), to było jak sole trzeźwiące.

Te wszystkie Rachonie, Pereiry i Wildsteiny potrafią przekonywać tylko przekonanych. Niezdecydowanych ludzi o poglądach prawicowych skłonią raczej do głosowania na Trzecią Drogę albo Konfederację, bo tak skondensowana pisowska propaganda jest niestrawna dla wszystkich poza najwierniejszymi pisowcami.

Tą debatą tylko sobie zaszkodziliście. Nikogo nie przekonaliście do głosowania na PiS (te wierne 35% i tak by zagłosowało), ale zmobilizowaliście niezdecydowanych do głosowania przeciw sobie.

Idźmy dalej. Ach, jaki to był genialny pomysł – obniżyć ceny paliw przed wyborami! Co mogło pójść nie tak?

Ano oczywiście „przepraszamy awaria”. Kierowcy w całej Polsce widzieli te napisy. W Warszawie to do przeżycia, ale w trasie sam widziałem kierowców spanikowanych, że to już któraś tam stacja „z awarią” i nie wiedzą, czy dojadą do następnej.

A te wszystkie nagłe przelewy dla różnych grup społecznych… Sam się załapałem, bo wszyscy nauczyciele dostali premię od Czarnka – netto to było siedem stów z hakiem.

Jakim trzeba być głupkiem żeby coś takiego wymyślić! Jestem przekonany, że Czarnek nie kupił tym ani jednego głosu, za to wywołał kolejną falę wrogich komentarzy w pokojach nauczycielskich.

Mam nadzieję, że w PiS ruszy teraz rozliczanie winnych klęski. Wszystkim stronom dintojry składamy serdeczne życzenia, żeby się jak najmocniej lutowali.

A co przed nami? No cóż, jasne że wolałbym lepszy wynik lewicy, ale i tak cieszę się, że Razem się umocniło. To oznacza mocniejszą pozycję przetargową na przykład przy przyszłorocznym układaniu list do wyborów europejskich.

Dręczy mnie jednak pytanie, które zadam wam (bo sam się czuję za głupi). Co tak konkretnie da się załatwić bez współpracy Dudusia?

Na pewno da się pozamykać te wszystkie Narodowe Instytuty Grabienia Majątku Publicznego. Co minister powołał podpisem, następny może zlikwidować i rozliczyć.

Ale czy da się naprawić sądy bez z pominięciem prezydenta? Przecież może np. odmówić wręczenia nominacji. Co wtedy? Nie wiem, pytam!

To samo z mediami publicznymi. Widuję jakieś fantasmagorie o scenariuszu, w którym nowa władza zlikwiduje TVP i powoła w jej miejscu nową instytucję, powtarzają to nawet ludzie w teorii całkiem poważni.

Wszystko super, ale czy da się to zrobić z pominięciem KRRiTV oraz RMN? A czy da się im skrócić kadencje bez ustawy, a więc bez weta Dudusia?

Śledzę wypowiedzi opozycyjnych polityków, ale nie odnoszą się do tego, zadowalając się ogólnikami typu „liczymy na to, że prezydent nie będzie się tak chciał zapisać w historii”. Słabo to wygląda.

Czy ktoś z was wie coś więcej o konkretnych planach? Albo ma jakieś pomysły wychodzące poza głupkowate „Trybunał Stanu dla Dudy”? Chętnie poznam!