Raz na rok wracam do swojego dawnego zawodu, gdy pojawia się okazja zrobienia czegoś, co w nim lubiłem najbardziej – czyli Rozmowy z Ciekawym Człowiekiem. W tym roku jest to Andrzej Leder, z którym rozmawiałem z okazji wydania przez Krypola jego książki „Ekonomia to stan umysłu”.
W „Młodym Techniku” była kiedyś rubryka „Pomysły genialne, zwariowane i takie sobie” i takie mam uczucie po lekturze. Nie wiem ocenić tę książkę – może genialna, a może szalona.
Przeczytać warto, zwłaszcza w Naszym Zacnym Gronie, Leder bezpośrednio odnosi się do tematów, które pojawiają się w naszych dyskusjach – jak choćby degrowth. Robi to w zaskakujący czytelnika sposób, opisując to językiem psychoanalizy, językoznawstwa i dekonstrukcji.
Zetknąłem się z takim połączeniem po raz pierwszy. Nie umiem jej więc ocenić na tle innych – nawet nie wiem czy ekonomia lacanistyczna to przełom czy ślepa uliczka.
Pisane „po bożemu” książki odwołują się do empirycznych faktów (polecany przykład: wydany przez KiP Simon Mundy, „Wyścig po jutro”). Psychoanaliza pomija empirię, przechodzi do pytania „a czemu ten wzrost jest dla ciebie taki ważny, czy chcesz o tym porozmawiać?”.
Wielokrotnie pada mniej więcej taka teza: „nie rodzimy się z pragnieniem posiadania Ferrari, to pragnienie jest w nas sztucznie wywołane przez konstrukt społeczny”. „Pożądanie Ferrari” jest tu analizowane na pełnym Lacanie.
Było to dla mnie inspirujące, bo tego akurat pragnienia na przykład we mnie nie ma. Społeczeństwo przekazało mi inne sztuczne konstrukty – przywiązanie do średniej klasy średniej i jej średnich metraży, średniej latte, samochodów z średniej półki.
Oczywiście, marzę o Sukcesie. Tylko że jak się pod wpływem tej książki nad tym zacząłem zastanawiać: w praktyce nie aż tak, żeby mnie to motywowało do realnych działań.
Jeśli miałbym sobie (jak u terapeuty) zwizualizować ten Sukces, to by w moim wypadku oznaczało zapewne otrzymanie Prestiżowej Nagrody, Tłumaczenie Na Liczne Języki albo Deal Z Uogólnionym Netfliksem. Czyli to, czego doznał powieściowy Senderovsky – ale już nie Dee.
To nie jest niemożliwe w sensie fizycznym, ale ponieważ praktycznie nic w tym kierunku nie robię – nieosiągalne w praktyce. Chciałbym odnieść Sukces eksternistycznie, bezwysiłkowo, żeby po prostu mi nadali statuetkę do paczkomatu, a kasę wysłali przelewem. Sam wiem że tak się nie da.
Co więcej, Sukces wymagałby ode mnie robienia rzeczy, których nie cierpię. Wiem o tym, bo niestety czasem muszę je robić POMIMO braku sukcesu – to konkretnie jest Udzielanie Wywiadów oraz Uczestniczenie w Galach.
Mam znajomych Ludzi Sukcesu i ich wspólną cechą z kolei jest to, że wywiady dają każdemu kto zaprosi (nawet mediom pisowskim!). Jadą na dowolną Galę Wręczenia Czegokolwiek, nawet jak nie są ani w jury, ani wśród nominowanych, czyli: nie muszą (ja tylko gdy nie mam się jak wykręcić).
Oczywiście miło na takiej gali spotkać znajomych, ale najprzyjemniej mi się z nimi siedzi w w hotelowym barze. Gala, na której się trzeba wypindrzyć i sztywno zachowywać, bo cały czas jakaś cholera robi mi zdjęcie, sprawia mi fizyczne cierpienie.
Co w praktyce oznacza, że moje ulubione sposoby interakcji społecznej są średnio-średniowe, a nawet porażkowe. Zatem nigdy nie trafię do Longines Lounge… ale czy naprawdę tego chcę?
Książka Ledera trochę pomogła mi zrozumieć mój osobisty paradoks. Jako dziennikarz mam taki mentalny cennik, co za ile mi się opłaca. Plus zaporowa stawka „jeśli trzeba wstać rano”.
To dlatego nie lubię UDZIELAĆ wywiadów. Mam wtedy uczucie, że pracuję za darmo (nawet jeśli w teorii mogę liczyć na opóźnioną gratyfikację w postaci promocji książki).
Kiedy odchodziłem z „Gazety”, rozważałem opcje pozostania w zawodzie, ale zdecydowałem się na szkołę. Oto sprzeczność: wstaję teraz rano za pieniądze, za które nie zgodziłbym się kiwnąć palcem jako dziennikarz, ale… w nową rolę wszedłem jak w stary, wygodny sweter. O dziennikarstwie teraz myślę jako o błędnej decyzji, w której tkwiłem zbyt długo – bo przecież jeśli NAPRAWDĘ chodziło o pieniądze, powinienem był i tak robić co innego.
Chciałem o książce, a piszę o sobie – no ale raz, że od tego są blogaski (to „rodzaj sieciowych pamiętników”!). A dwa, że książka do tego inspiruje.
Najciekawsze w niej jest to, że stanowi próbę zdekonstruowania języka ekonomii – a to niezbędny pierwszy krok ku wymyśleniu nowego. Pytanie „jak sprzedać wyborcom degrowth”, które padło w dyskusji pod poprzednią notkę, sprowadza się przecież do „jak wymyślić nowy język do mówienia o gospodarce”.
Dopóki „wzrost PKB” będzie fetyszem, oczywiście nie da się. Warto jednak, żeby każdy kto marzy o Ferrari (oraz o pięćsetmetrowym domu z pięcioma łazienkami) zadał sobie pytanie: po co ci to? Jakie niedostatki próbujesz tym skompensować?
Ten „wzrost PKB” jest przecież fetyszem od stosunkowo niedawna. To konstrukt społeczny, który możemy zastąpić innym konstruktem społecznym. Tylko że musimy rzeczywiście „chcieć o tym porozmawiać”.