Inba czytelnicza

Czytelnictwo książek to dla mnie temat tak istotny, że się wypowiem w inbie czytelniczej, choć zapewne nie powinienem. Po mojemu czytelnictwo dzieli się zasadniczo na trzy grupy.

Po pierwsze (1) – są książki, które czytamy bo musimy. W czasach studenckich zagadnąłem pewną osobę „co czyta” (co do dziś jest moim ulubionym tematem konwersacji). Uniosła znad książki umęczone spojrzenie i mruknęła „na wtorek”.

Do tej kategorii wpadają więc podręczniki, instrukcje obsługi, kodeks spółek handlowych z komentarzem itd. U mnie to jest niestety większość woluminów w urobku, bo zwykle żeby napisać jedną książkę, muszę przeczytać dużo innych.

Gdy piszę o Koperniku, czytam biografie ludzi, którzy się o Kopernika pośrednio otarli – byli od niego o jednego handszejka (albo jedno wbicie sztyletu). O ile biografię Lukrecji Borgii mógłbym czytać dla przyjemności, to już (bio/hagio)graficzne prace siostry Jadwigi Ambrozji Kalinowskiej OSB na temat biskupów Hozjusza i Kromera to ciężki kawałek chleba.

Nie sądzę, żeby ktoś to czytał dla przyjemności. Ale tak przechodzimy do drugiego rodzaju książek (2) – książek kupowanych, by je mieć.

Gdybym był katolikiem, pewnie miałbym książki o świętych, biskupach i papieżach dla samego wyrażenia przynależności do tej organizacji. Świeckim odpowiednikiem są książki o piłkarzach, politykach czy celebrytach.

Nie wierzę na przykład, żeby nabywcy książek Sumlińskiego faktycznie się przez to przebijali. Kupili – bo oglądali filmiki na jutubie, w których autor zapewniał, że ma jakieś materiały kompromitujące Komorowskiego.

Wierzyli, że te materiały są w tych książkach. Ale nie chciało im się przeczytać, więc się nie dowiedzieli, że ich tam nie ma.

Gatunek „książek, które ktoś kupił dlatego, że podobały mu się jakieś treści na jutubie/tiktoku/facebooku” jest bardzo przyszłościowa. Influencerzy mogą tam w gruncie rzeczy dać „lorem ipsum”, i tak książka pt. „Ekipa Lorem Ipsum” będzie bestsellerem.

Po trzecie wreszcie są książki, z którymi jest odwrotnie. Nic nie wiemy o autorze, albo nawet wiemy i go nie lubimy. Nie szkodzi. Kupujemy dla samej przyjemności obcowania z pewną opowieścią (fiction lub non-fiction, wszystko jedno).

Przyjemność czytania to zjawisko niepojęte dla większości Polaków. Tak po prostu jest i to się raczej nie zmieni (musiałaby to zrobić szkoła, a ta nawet jeśli zacznie, to przecież da rezultaty dopiero za kilkanaście lat, kiedy to wszystko już i tak się zawali).

O ile trzydzieści parę procent Polaków obcuje przynajmniej z jedną książką rocznie, znakomita większość z tego to kategorie (1) i (2). Pan mecenas zagląda czasem do kodeksu, wielbiciel jutubowych kazań Jordana Petersona choćby przekartkuje jego książkę.

Pisarzem zwykle nazywamy osobę piszącą książki trzeciej kategorii. Czysta matematyka mówi nam, że pisarz pisze najwyżej dla 10% populacji.

400.000 egzemplarzy – ho ho, toż to bestseller nad bestsellery! W praktyce sukcesem jest już dotarcie do 0,1% populacji (40.000 sprzedaży), ale 0,01% to też nie jest zła sprzedaż.

Innymi słowy, pisarz z natury nastawia się na to, że 99,9% społeczeństwa nigdy nie kupi jego książki. No trudno. Wystarczy, że kupi 0,1%.

Czy to jest elitaryzm? Nie, bo podział na elity i proletariat biegnie innymi ścieżkami. W tym 0,1% zapewne nie będzie prezesów korporacji, banków, ani partii politycznych (z charakterystycznym wyjątkiem Kaczyńskiego).

Elity grają w golfa czy też, jak precyzuje Awal, siedzą w tym Longines Cośtam of Śmośtam. Nie spotkamy ich na festiwalu literackim.

Czy pisarz powinien marzyć o „dotarciu pod strzechy”, czyli dążyć do 100%? To nierealne.

Przez samo to, że pisze książki z kategorii (3), ogranicza sobie zasięgi. Próba wyjścia powyżej 10% wymagałaby pisania o czymś, co jest naprawdę popularne – piłce nożnej, celebrytach, odchudzaniu itd.

Tylko że w ten sposób pisarz odcinałby się akurat od grupy zainteresowanej kategorią (3). My (bo też do niej należę) po prostu wolimy czytać o Lukrecji Borgii niż o Maffashion.

Inba czytelnicza pokazała niezwykłe zjawisko. Te 90%+, które i tak nigdy nie kupuje książek z kategorii (3) – ma pretensje, że pisarze nie próbują do nich dotrzeć.

Czemu by mieli próbować? To równie bezsensowne, jak oczekiwanie po piłkarzach, że będą robili mundiale dla niezainteresowanych futbolem. Albo po Petersonie, żeby zrobił coś dla nielubiących fajansiarskiego kołczingu.

To jest zasadnicza różnica między sytuacją pisarza a celebryty. Celebryta musi próbować docierać do wszystkich (w każdym razie, do milionów), bo jego model monetyzacji zakłada na przykład 5 groszy za wyświetlenie. Polityk podobnie, musi się podlizywać każdemu potencjalnemu wyborcy.

Pisarz jednak z góry nastawia się, że mówi do tego 1%, który ma podobne zainteresowania. Mi osobiście to wystarcza – czytanie książek z kategorii (3) jest dla mnie, by tak rzec, sinekwanonem ziomalności.

To nie to, że mam coś przeciwko tym pozostałym 99%. Po prostu szybko zabraknie nam wspólnych tematów. Dlatego lepiej nam będzie w swoich bąbelkach.

Mobbing po ludzku

Znów mam przypływ radości związanej ze zmianą zawodu. Raz, że są wakacje, a dwa, że coraz dziwniejsze kręgi zatacza inba w „Newsweeku”.

To już brzmi jak streszczenie telenoweli. Deklaracja Renaty Kim, że to ona zgłosiła mobbing Tomasza Lisa do HR, sprowokowała Wojtka Staszewskiego do tekstu o tym, jak jego mobbowała Kim – a to był detonator kolejnych deklaracji.

Na moim blogu zachowała się pamiątka transferu Staszewskiego do „Newsweeka”. Warto przypomnieć te okoliczności.

W 2013 ogłosił na swoim blogu na bloxie swoje rozczarowanie tym, że chociaż jest topowym dziennikarzem topowej gazety, nie stać go na udział w maratonie we Frankfurcie. Zareagowałem na jego wpis swoim, który – mniemam – nieźle się zestarzał (fajnie było zobaczyć, co o tym wszystkim myślałem 9 lat temu!).

Tomasz Lis zareagował wtedy zaproszeniem Staszewskiego do „Newsweeka” na gwiazdorskich warunkach, żeby Wojtka było już stać na ten Frankfurt. Jak wynika z jego wpisu oraz z odpowiedzi Renaty Kim, to się na dalszą metę źle skończyło.

Trochę wtedy Wojtkowi zazdrościłem, a trochę jednak nie, bo przeczuwałem, czym takie coś się kończy. Parę razy mnie kuszono, zawsze odmawiałem – w gruncie rzeczy ukontentowany swoją rolą drugorzędnego felietonisty-zapchajdziury.

Jak cię wezmą na gwiazdę, to potem będziesz w ciągłym strachu, że nie dostarczasz. Będą ten strach obracać przeciw tobie.

Pewien dziennikarz „GW” opuścił nas kiedyś do „Newsweeka”, bo mu zaproponowano podwojenie zarobków. Po pewnym czasie wrócił.

„Nie żal ci dubeltowych zarobków?” – zapytałem. A on na to: „tam mnie ze stresu codziennie brzuch bolał, tu jednak nie”.

Porada dziadka Wojtka dla młodzieży jest taka, że nic nie jest warte takiego stresu. Może i Ferrari czeka na ciebie za rogiem, ale lepiej w ogóle nie zaglądać za ten róg.

Jeśli lubisz biegać, pobiegaj sobie dookoła domu. Nie musisz we Frankfurcie, serio.

Ten wewnętrzny głos, który woła „muszę do Frankfurtu!”, to głos Vecny ze „Stranger Things”. Nie słuchaj go, bo wylądujesz w szpitalu z depresją, uzależnieniem, udarem itd.

Komentując banicję Lisa z „trzódki”, Jacek Żakowski wygłosił monolog o tym, jak jego pokolenie się „spalało”. Został spisany i poddany w social mediach analizie tak drobiazgowej, jakiej sam Bernardo Guy nie przykładał do protokołów przesłuchań.

Żartobliwe wypowiedzi Żakowskiego w stenogramie nie wyglądały już tak zabawnie. Wyglądało jakby idealizował koszmarny świat lat 90. w mediach i tęsknił do niego.

Daję Serdeczne Słowo Honoru, że tak na serio nie idealizuje ani nie tęskni, choć oczywiście był jego częścią. Ja też byłem, choć nie tak gwiazdorską, więc nie tak poharataną.

Komcionauci często dziwują się, że dziennikarze „nie wiedzieli do kogo się zgłosić z mobbingiem”. Mnie to nie dziwi.

Z mojego doświadczenia wynika, że byliśmy szalenie nieogarniętą grupą zawodową. Że ktoś „jeździł samochodem bez przeglądu”, to pikuś (sam zresztą miałem takie parę miesięcy – po prostu zapomniałem o terminie, przypadkowo odkrył to wulkanizator przy wymianie opon).

Często widziałem dziennikarzy, których 1. wezwano do HR i podsunięto im oświadczenie, że nie mają i nie chąc mieć nic wspólnego ze związkiem; 2. radośnie podpisali przekonani, że odcinając sie od tych roszczeniowych zawistników przypodobają się korporacyjnym overlordom; 3. związkowca nie można zwolnić z zaskoczenia, ale niezrzeszonego tak, więc gdy już HR miał to oświadczenie, następował; 4. KOPENWDUPEN!, a z nim dla pozornej osłody porozumienie stron o warunkach identycznych z kopenwdupenem, razem z obłudną namową, że to ułatwi szukanie nowej pracy (kogokolwiek z was ktokolwiek kiedykolwiek pytał o tryb rozwiązania poprzedniej umowy?); 5. więc podpisywali nieatrakcyjne dla siebie porozumienie stron; 6. następnego dnia przychodzili do mnie, czy mogę jakoś magicznie załatwić odoświadczenie oświadczenia o braku związków ze związkiem oraz odporozumienie porozumienia stron (i byli bardzo rozgoryczeni, że do niczego te związki, skoro nie mają machiny czasu).

I mówię tu o Znanych Medialnych Osobach (TM). Otóż kto przeszedł cykl od 1 do 6, ten pokazywał, że nic nie rozumie z elementarnych mechanizmów – strach przed zwolnieniem tak ich paraliżował, że posłusznie podpisywali dokumenty ułatwiające zwolnienie, jak jeleń zahiphotyzowany światłami samochodu.

To jasne, że ludzie z cyklu 1-6 nie byliby w stanie skutecznie się bronić przed mobbingiem. Ogólny nieogar w sprawie prostych życiowych procedur przekłada się także na niewiedzę o tym, co się da w jakim trybie.

Ten nieogar Jacek Żakowski elegancko nazwał „spalaniem się”. Praca w mediach tak nas pochłaniała, że nie umieliśmy nie tylko założyć związku, ale także zrobić przeglądu czy zadbać o elementarne formalności w urzędzie.

Często spotykało się wtedy zjawisko takie, jak topowy dziennikarz zarabiajacy krocie – który bez meldunku śpi na podłodze we własnym, ale niewykończonym mieszkaniu bez podstawowych sprzętów. Bo nie ma głowy do kupowania lodówki ani do meldowania się.

Ktoś taki często też zaniedbywał zdrowie. Że ma problemy z cukrzycą czy nadciśnieniem, często dowiadywał się dopiero po pierwszej glebie. Pół biedy gdy zasłabł w pracy, wtedy koledzy mogli wezwać pogotowie – samotne zasłabnięcia w tych pustych mieszkaniach kończyły się gorzej.

Sprawę pogarszało powszechne wypychanie na śmieciówki i samozatrudnienie. Póki ktoś ma etat, pracodawca zmusza go do regularnych badań (nie z dobrej woli, z ustawowego obowiązku). Zleceniodawca już tego nie musi robić.

„Ja po prostu zamierzam nigdy nie chorować”, powiedział mi kiedyś pewien Znany Dziennikarz, gdy o tym gadaliśmy towarzysko (o dziwo, jeszcze żyje). Odstawałem od tego świata na tyle, żeby unikać „spalenia się” w tym sensie.

Trochę chyba ratował mnie mój światopogląd. Zawsze pamiętałem, że media nie są moje, tylko akcjonariuszy – więc angażowałem się tylko do pewnych granic, do pewnych rozsądnych granic.

Nie wiem jak jest w mediach pisowskich i nie chcę się dowiadywać. Tam zamiast akcjonariuszy jest Nowogrodzka – nie wiem czy to lepsze i się nie dowiem.

Media komercyjne działają jednak tak, że korpomenedżement musi generować dobre wiadomości dla akcjonariuszy, naczelny dla menedżmentu, a kierownicy dla naczelnego. Piramida mobbingu robi się z tego sama – wystarczy nie przeciwdziałać. Odwrotnie, trzeba się ciężko starać, by nie dopuścić do jej samozaistnienia.

Jedyną nadzieją jest to, że młode pokolenie nie jest już takie głupie jak my. Są roszczeniowi, pilnują procedur, nie chcą tyrać za darmo po godzinach – to wspaniale.

Niech szlag trafi tę naszą pogoń za sukcesami. Powinniśmy się już spalić do końca. Popiół użyźnia.

Siniora, przepraszamo…

Mikołaj Kopernik towarzyszy mi od dziecka, prawie jak Lem. W 1973 z wielką pompą celebrowano 500-lecie urodzin astronoma.

Gierkowskiej propagandzie wpisywało się to w hasło „POLAK POTRAFI”, więc Kopernik siedział wtedy w każdej lodówce.

Jako nerdowaty wielbiciel science-fiction łykałem tę propagandę z wielkim entuzjazmem. Nigdzie nie mogłem wtedy jednak znaleźć odpowiedzi na pytanie: „JAK NA TO WPADLEŚ, MISTRZU?”.

Na obrazie Matejki Kopernik rozkłada ręce w geście „eureka!”. Ale co on tam robi? Celuje drągiem w niebo? Jak celując drągiem w niebo można dojść do odkrycia, że Ziemia się porusza?

Jako dziecko bawiłem się w Kopernika, celując w niebo linijką. Udawałem przed sobą samym, że widzę, że Ziemia się porusza (choć tak naprawdę widziałem drżenie swoich mięśni).

Wydaje mi się, że udało mi się wreszcie na to odpowiedzieć. To moment, o którym mówi piosenka „Still Alive” z gry „Portal”: „now the points of data make a beautiful line / and we’re out of beta, we’re releasing on time”.

Kopernik ma model matematyczny, przygotowywany od dobrych 10 lat. Zgodnie z nim, gwiazda Kłos powinna być na niebie tu i tu. Jest? Jest! A więc model działa.

Chyba wszyscy znamy tę radość, gdy coś takiego się wydarzy. Napisany przez nas program komputerowy daje sensowne wyniki. Model kinetyki reakcji chemicznej co do kropki zgadza się z zarejestrowaną krzywą.

Nie jest to więc moment wymyślenia modelu, tylko jego potwierdzenia. Gdzie i kiedy Kopernik go wymyślił jako wstępną roboczą hipotezę?

Uczciwie przyznam: nadal nie wiem i nie wierzę, że się kiedykolwiek dowiem. W przypadku Keplera możemy śledzić, jak przechodzi od pomysłu „a może orbity są owalne?” do „wiem! to elipsy!”, bo zachowały się jego listy do znajomych.

Znakomita większość korespondencji Kopernika zaginęła, a to co zostało, jest dziwnie skromne. W tamtych czasach człowiek wyruszający w daleką podróż chwalił się korespondencyjnie, prowadził jakiś diariusz peregrynacyi – dlatego na przykład dużo wiemy o wojażach Dantyszka.

O Koperniku nie wiemy prawie nic. Jakby specjalnie starał się nie wytwarzać papierowych śladów.

Gdybym miał talent, wykorzystałbym to prozatorsko do powieści a la Dan Brown o skarbie, którego miejsce ukrycia zaszyfrowane jest w „De Revolutionibus”. W tej biografii staram się trzymać „non fiction”, choć parę razy fantazjuję o takiej powieści.

Łatwo wymyślić, co to za skarb (złote monety na walkę z Krzyżakami, przekazywane za pośrednictwem ojca astronoma). Oraz łatwo wyobrazić sobie, jakie misje szpiegowskie Kopernik mógł realizować dla wuja w Italii, będąc zalegendowanym jako prosty student.

Wiele osób z najbliższego otoczenia Kopernika parało się szpiegostwem lub zatrudniało szpiegów. Na pewno jego wuj, prawdopodobnie jego ojciec. Czemu właściwie nie on sam?

Sam Kopernik uczestniczył w (nieudanym) spisku, mającym zablokować elekcję Dantyszka na biskupa warmińskiego (jego szefa). Nie mogli zostawiać papierowych śladów, bo mogło się to dla nich wszystkich skończyć tak źle, jak dla jednego z nich (Aleksandra Scultetiego), ale da się ten spisek odtworzyć z korespondencji oraz z kalendarium spotkań kluczowych graczy.

To aż dziwne, że Kopernik miał jeszcze głowę do astronomii. Ale może tak jak Lem, uciekał myślami w gwiazdy, by nie myśleć o tym, co się dzieje na tej planecie?

Pisałem tę książkę w czasach, w których wydawało nam się, że „ktoś zepsuł symulację”. Na przykład zdążyłem w ostatniej chwili odwiedzić Bolonię. W karnawałowej paradzie szli ludzie przebrani za koronawirusy. Udało mi się wrócić jednym z ostatnich rejsowych samolotów, zaraz potem pozamykano granice.

Pomogło mi to trochę zbliżyć się do mojego bohatera. On też tworzył w ciężkich czasach. We Włoszech trwała wielka wojna, więc jego wędrówki między Bolonią, Rzymem, Ferrarą i Padwą musiały uwzględniać to, gdzie jest teraz front oraz które granice zamknięto.

Potem sam dowodził obleganym przez Krzyżaków zamkiem w Olsztynie – uwięziony jak my w lockdownie. Dobrze znał to uczucie niepewności, które teraz czujemy my: że tuż obok toczy się wojna, od której zależy WSZYSTKO, wszystkie nasze dalsze plany. I nie wiadomo kto wygra.

Morał – nie wiem, czy wesoły czy smutny – jest taki, że świat się wcale aż tak bardzo przez te 500 lat nie zmienił.

Gest dobrej woli

Nadszedł 30 czerwca, wyznaczony kiedyś arbitralnie przez Awala na sprawdzenie jego diagnoz i prognoz. W jednym miał rację: Rosjanie nadal są w Chersoniu i raczej nie utracą go w ciągu najbliższych dni.

Ale w perspektywie tygodni? Nie ma stamtąd żadnych doniesień, liveuamap nie aktualizowano od dawna.

Przebieg frontu można odgadywać z serwisu NASA FIRMS. Pokazuje obecnie (30 czerwca rano) serię pożarów kilometr od lotniska Czornobajewka.

Te pożary od dobrego tygodnia się przysuwają do miasta, a nie odsuwają od niego. Dziś Rosjanie „w geście dobrej woli” (SIC!) uciekli z Wyspy Żmijowej.

To pokazuje, że na odcinku południowo-zachodnim Rosjanie są raczej w odwrocie niż w ofensywie. Na miejscu kolaborantów w Chersoniu też bym już dzisiaj uciekł „w geście dobrej woli”. Za parę dni może być za późno.

Nadal natomiast nie wyobrażam sobie prognozowanego przez Awala przejścia wojny w „low intensity conflict”, na wzór operacji antyterrorystycznej 2014-2022. Na razie konflikt się zintensyfikował.

Analogie z drugą światówką są ryzykowne – tu nie jestem bez winy. Ale przy jednym się upieram: przyroda sprawia, że wojna tutaj biegnie od końca czerwca do końca października.

Gdy zaczną się jesienne deszcze, konlikt będzie MUSIAŁ się stać „low intensity”. Tak samo było między Hitlerem a Stalinem, którzy przecież nie uzgadniali tego dyplomatycznie.

Załóżmy nawet, że WTEDY Zachód zniesie sankcje. Czy możliwa wtedy będzie odbudowa rosyjskiego przemysłu motoryzacyjnego na technologiach chińskich i koreańskich?

Fabryki będą miały wtedy półroczny przestój. To znaczy, że personel trzeba będzie od nowa rekrutować i szkolić.

Kto miał kwalifikacje, ten „w geście dobrej woli” już wyemigrował, choćby na Białoruś. Kto nie miał, ten będzie miał za sobą pół roku chlania non stop.

Takimi kadrami nie da się uruchomić nowej produkcji. A skąd w Rosji roku 2022 wziąć lepsze?

Moim głównym źródłem wiedzy o życiu w Rosji są rosyjskie media. Tam są niesamowite artykuły o życiu w sankcjach.

Pozornie to normalne konsumenckie porady, jak w naszych mediach. Dowiadujemy się z nich na przykład, że nabywcy aut muszą podpisywać oświadczenia, że „nie wyjadą nimi za granicę”, bo te sklecone z magazynowych resztek Łady Trumny nie spełniają żadnych cywilizowanych norm.

Jestem z pokolenia, które musiało się przestawić na „jazdę z ABS”. To wymagało zmiany paru odruchów, przede wszystkim „albo hamujesz albo skręcasz”, które miało sens w polonezie, ale nie w samochodzie z tego stulecia.

Rosyjscy kierowcy teraz będą w odwrotnej sytuacji, przestawiania się znów na „jazdę bez ABS”. Bałbm się po rosyjskich drogach teraz jeździć czymkolwiek nieopancerzonym.

Jako entuzjastę technologii szczególnie interesują mnie poradniki z serii „jaka konsola zadziała”. Znacie moją obsesję na punkcie „always online” – hejtuję to z zasady, choć Polska raczej nie będzie objęta takimi sankcjami.

Rosja jest. XBox odmówi działania gdy się dowie, że jest w Rosji. Jak go oszukać? Albo jaką wersję kupić, która tego nie sprawdza? Wot wam kibierpunk.

Nawet zakładając maksymalnie optymistyczny dla Rosji scenariusz, w którym jesienią sankcje zostaną ograniczone – odtworzenie przemysłu motoryzacyjnego czy elektronicznego wydaje mi się dziełem na długie lata. Znacznie dalsze niż w oficjalnych komunikatach dogorywających przedsiębiorstw, na które powołuje się Awal.

Przytaczany przez niego argument „sankcje teraz już nie działają, bo Rosja ma rekordowe wpływy z węglowodorów” wydaje mi się nawet poniżej jego poziomu. Przecież te sankcje nie mają działać z dnia na dzień, tam są zwykle zapisy typu „do sierpnia”, „do jesieni”, a nawet „do końca roku”.

To jasne, że wobec zbliżającego się zakazu – import chwilowo wzrasta. Tym bardziej, że Rosja wyprzedaje ropę z rabatem. Ale to jakby mówić, że firma nie zbankrutowała, bo ma wielkie przychody z wyprzedaży likwidacyjnej.

Jedno jest pewne: na klimat sankcyjny jesienią 2022 decydujący wpływ będzie mieć ówczesne uksztaltowanie frontu. Oby do tego czasu Rosjanie „w geście dobrej woli” wycofali się jeszcze dalej. Najlepiej za Don.

Avtokartoshka De Luxe


Egzekwowanie przez Litwę unijnych sankcji wobec tranzytu rosyjskich towarów do eksklawy królewieckiej to ostateczny argument w naszej niedawnej dyskusji o hipotetycznej produkcji samochodów elektrycznych w zakładach Avtotor. Sankcje obejmują stal we wszystkich odmianach, a bez niej produkować można najwyżej samochody takie z Flintstonów.

W „Komsomolskiej Prawdzie” niedawno był reportaż z przejścia granicznego Kamiennyj Łog (Miedniki Królewskie) w ciągu drogi E28 (Berlin-Gdańsk-Elbląg-Królewiec-Wilno-Mińsk). Z reportażu wynika, że niezależnie od sankcji, od dawna jest problem z tranzytem do Królewca.

Autorka powołując się na rozmowy z rosyjskimi kierowcami TIR twierdzi, że od lutego litewscy pogranicznicy uprawiają „strajk włoski”. Ciekawe dlaczego akurat od lutego?

Kierowcy muszą koczować w warunkach polowych przez wiele dni. Autorka rozmawiała z takimi, którzy stoją już piąty dzień, a na początku tego czegoś, co się zaczęło w lutym, było to nawet kilkanaście dni.

Samochody osobowe mają nieco krótszy czas oczekiwania, ale i tu jest źle. Litewscy pogranicznicy „swoich” odprawiają ekspresowo, przez co Rosjanie w tranzycie stoją dłużej.

Wygląda na to, że o ile nie nastąpi jakaś radykalna zmiana polityczna w Rosji, litewscy (i zapewne polscy) pogranicznicy nie przerwą strajku włoaskiego. Pozostanie zaopatrywanie drogą morską, ale tu jest ograniczona przepustowość.

Wydaje mi się, że powrót do „business as usual” w Królewcu (i nie tylko) jest już niemożliwy. Nawet jeśli pojawi się taka wola polityczna w „starej Unii”, nawet jeśli ktoś znajdzie genialny plan biznesowy, wszystko rozbije się o groźbę strajku włoskiego na granicy.

O rosyjskiej motoryzacji dużo piszą „Izwiestia”. Z tych artykułów wynika, że produkcja stanęła WSZĘDZIE. W Rosji po prostu od kilku miesięcy nie robi się samochodów, ani osobowych, ani ciężarowych – brak też części, więc jest problem z serwisowaniem istniejących.

Nie jestem inżynierem, ale intuicja mówi mi, że im dłużej taki przestój trwa – tym trudniej linię produkcyjną przywrócić do życia. Po jakimś czasie trzeba ją już odtwarzać od zera.

Piszę o tym nie żeby podkreślić, że miałem rację w dyskusjach sprzed paru tygodni. OK, nie TYLKO po to. Wydaje mi się to teraz szerszym tematem – ogólnie nie ma już powrotu do „business as usual”.

Zakłady Avtotor założono w 1996 gdy wydawało się, że położenie eksklawy królewieckiej jest jej atutem, nie przekleństwem. Tania siła robocza plus doskonałe skomunikowanie z Zachodem – co może pójść nie tak?

Wydawało się wtedy, że szlabany graniczne będą znikać. Zresztą przez pewien czas mieszkańcy Królewca cieszyli się ułatwieniami przy wjeździe do Polski, na czym skorzystał niejeden przygraniczny lumpeks.

Ten model śmiertelnie się rozchorował na Covida, wojna odłączyła go od respiratora. Szlabany graniczne wróciły w wielkim stylu, nie tylko w Miednikach Królewskich.

Niestety, to kolejna notka z serii „a wy jak myślicie?”, bo sam nic nie wiem, tylko gdybam i mniemam.

Powrót szlabanów dramatycznie zmieni opłacalność różnych modeli biznesowych. Ale jakich?

Już pandemia uświadomiła nam, jakie to niebezpieczne, że Chiny stały się „fabryką wszystkiego”. Nawet Elon Musk narzeka, że jego fabryki stały się „piecem do palenia pieniędzy”, bo wyprodukowanych dla niego baterii w Chinach „nie ma kto załadować na statek”.

Wait, what? To do ładowania kontenerów na statki nadal są potrzebni żywi ludzie? A tyle się naczytałem o nowoczesnych, bezobsługowych, zrobotyzowanych terminalach kontenerowych…

Czy z tego całego zła na dalszą metę nie wynika dobro w postaci powrotu produkcyjnych miejsc pracy dla Europy? Neoliberałowie przez dekady zapewniali nas, że to już niemożliwe. Że to koniec przemysłowej klasy robotniczej na Zachodzie, bo konkurujemy z Chinami i z Bangladeszem, a w ogóle za chwilę robotnicy staną się zbędni, bo drony, roboty i drukarki 3D.

To założenie było centralnym elementem tego, co nazywamy „business as usual”. I do tego już nie ma powrotu, niezależnie od dalszego przebiegu działań wojennych.

Może na krótką metę będziemy tęsknić za globalizacją, ale na dalszą wiążą się z tym chyba dobre wiadomości. Może nawet do Elona Muska dotrze, że bardziej mu się opłacało mieć uzwiązkowioną fabrykę baterii gdzieś w Unii, niż uzależniać od dostaw z Chin?

A Wy Jak Myślicie?

Now Playing (189)

W ramach rozpaczliwej próby myślenia o czymś innym – powrót do czasów dzieciństwa. No powiedzmy, nastoletności.

Zapałałem wtedy wielką miłością do grupy Pink Floyd. Stosunkowo łatwo mi powiedzieć, kiedy to było – bo pamiętam emocje, z jakimi czekałem na radiową premierę płyty „Final Cut”. Czyli że marzec 1983 to mój „peak fanboyism” (potem mi trochę przechodziło).

Jako fanatyczny fan chciałem wysłuchać wszystkiego, ale to absolutnie wszystkiego, co nagrał mój ukochany zespół. Mind you, w czasach PRL to było nietrywialne, ale dzięki składance „Relics” (którą UPOLOWAŁEM NA WOLUMENIE), poznałem nawet mało znane B-tracki.

I jak to się zdarza fanatycznym fanom odkryłem, że mój ukochany zespół ewoluował tak bardzo, że to w gruncie rzeczy dwa różne zespoły. Jeden, nagrywający ambitne concept-albumy – i drugi, produkujący piosenki-żarty (novelty songs).

I tak było z przekształcaniem młodego Marksa-liberała w dojrzałego Marksa-marksistę, trudno pokazać moment przekształcenia Floydów z błaznów w kapłanów. W pełni kapłańsko jest oczywiście na „Ciemnej stronie”, ale okres przejściowy trwał długo, może nawet trwał od samego początku.

Bo gdy po latach wspominam tę muzykę (nasłuchałem się tego tyle, że włąściwie już nie muszę), najsilniej zapisały mi się w pamięci kawałki-michałki typu „Pow R. Toc H.”. A z drugiej strony już na pierwszej płycie słychać zapowiedź przyszłego geniuszu w fragmentach „Interstellar Overdrive” i „Astronomy Domine”.

Mam znajomego, który w ogóle twierdzi, że najlepsze są dwie pierwsze płyty Pink Floyd, reszty się nie da słuchać. Traktuję to z dystansem, bo to typowy warszawski snob kulturalny, on poleca „Ulissesa” i ostro się zaangażował w promowanie nowego tłumaczenia. Czy można mu wierzyć?

Peak michałkowatości Pink Floyd też łatwo wskazać. To utwór „Seamus” z płyty „Meddle” – pastisz bluesa, którego główną atrakcją jest wycie psa, mniej więcej do taktu i do akordu.

Piosenka ma dwa dość różne wykonania. Na płycie „Meddle” występuje tytułowy pies Seamus, prościutki niby-bluesowy tekst wyśpiewuje David Gilmour.

Przy okazji filmu „Pink Floyd live at Pompeii” piosenkę wykonano jeszcze raz, ale bez wokalu i bez klawiszów Richarda Wrighta, który tym razem zajmował się pieszczeniem (?) suczki Nobs.

W tym filmie Floydzi jeszcze mają po dwadzieścia parę lat i dalej trzyma się ich chłopięcy humor. Ale już się bawią syntezatorami w sposób, który za chwilę zaowocuje „Ciemną stroną”.

To moment przekształcenia błaznów w kapłanów. Można też domniemywać, że widząc, co narkotyki zrobiły z ich przyjacielem Barrettem, stracili ochotę do uprawiania sztuki psychodelicznej, ale sami jeszcze nie wiedzieli, co chcą robić zamiast niej („Meddle” to jedno wielkie poszukiwanie).

Krytycy schlastali tę piosenkę, Floydzi jakby się jej potem wstydzili. Tymczasem przyznam, że ostatnio często brzmi mi w uszach. Częściej niż te ich wielkie, wybitne utwory.

Kto nie umie błaznować, z tego będzie kiepski kapłan. Przynajmniej jeśli ja mam występować w roli wyznawcy.

Lewica o Ukrainie

W setnym dniu wojny zobaczyłem wreszcie dokument, który wydaje mi się dobrym punktem wyjścia do szukania lewicowej platformy programowej wobec wojny w Ukrainie. Nie ma tam konkretnych propozycji typu „jak odblokować Odessę”, to raczej spis imponderabiliów.

Zgadzam się z nim w stu procentach. Ale zamiast dodawać swój skromny podpisik do petycji, po prostu zareklamuję na blogu.

W Polsce tę petycję popiera środowisko „Le Monde Diplomatique”, a wymienioną w petycji Europejską Sieć Solidarności z Ukrainą (ENSU) popiera partia Razem. Nie wyobrażam sobie lepszych rekomendacji.

Co dla mnie szczególnie istotne, nie ma tu symetryzmu i wzywania do pokoju za wszelką cenę. Petycja opowiada się zdecydowanie po stronie Ukrainy.

Nie ma tu jednak tego, co trockiści nazywają „kampizmem”, czyli opowiadania się za którymkolwiek wielkim obozem międzynarodowym. Zimnowojenne hasło „ani Waszyngton, ani Moskwa” współcześni (post)trockiści zmienili na „internacjonalizm nie kampizm”.

W przypadku Ukrainy oznacza to, że celem nie jest wprowadzenie Ukrainy do UE ani NATO. Celem jest pozwolenie ludowi Ukrainy na podjęcie suwerennej decyzji – to tego przecież odmawia im Putin.

Wydaje mi się to podejściem o tyle trafnym, że wojna trochę podkopała moje zaufanie do zachodnich instytucji. OK, przeważnie działają z RiGCzem, ale co chwila jakiś Draghi czy Macron musi zadzwonić do Putina z kolejnymi bezproduktywnymi umizgami, Orban wziąć w obronę Cyryla, a Scholz zaprzeczyć samemu sobie.

Mam nadzieję, że UE i NATO wyjdą z tego kryzysu na dalszą metę wzmocnione, ale póki to nie nastąpi – nie możemy liczyć na to, że wyjdą stamtąd jakieś spójne wskazówki ideowe. Europejska i światowa lewica musi wymyślić je sobie sama.

W pierwszych miesiącach wojny mieliśmy szereg kompromitująco głupich wypowiedzi różnych Chomskych i Warufakisów. Niektórzy moi znajomi zachwycali się też symetrycznym manifestem niejakiego Borisa Budena (intencjonalnie nie linkuję).

Wciąż nie wiemy, jakie kreski na mapie się z tego wyłonią. Zaryzykowałbym ostrożną tezę, że rosyjski potencjał ofensywny się wyczerpuje, nie zajmą już żadnego dużego miasta, za to Ukraińcom coś się uda odbić w kontrofensywie.

Z fascynacją obserwuję zwrot *stanów ku Turcji i Chinom. Rozkręca się omijające Rosję połączenie przez Kazachstan, Morze Kaspijskie, Azerbejdżan i Gruzję. To może być początek środkowoazjatyckiej wspólnoty gospodarczej odwróconej do Rosji biodrami.

Może koniec końców Ukraina dołączy do niej, a nie do Unii? Nie nam to rozstrzygać, ale naszą powinnością jest wspieranie Ukrainy w prawie wyboru, na pohybel tym, którzy przypisywaliby ją do rosyjskiej (czy czyjejkolwiek) „strefy wpływów”.

Przyszłość jest nadal nieodgadniona, ale komcionauta Awal w jednym ma rację. Gdy już nadejdzie, musimy chociaż z grubsza wiedzieć, czego od niej chcemy.

Chcemy więc Ukrainy wolnej. Nie – protektoratu, nie – strefy zdemilitaryzowanej, nie – kraju kolonialnego, po którym Chomsky i Kissinger, współcześni następcy Sykesa i Picota, będą sobie rysować po uważaniu kreski na mapie.

I tej samej wolności życzymy całemu światu. Albowiem uniwersalizm powinien być uniwersalny.

Realistyczne kreski na mapie

Nie uważam siebie za realistę w znaczeniu filozoficznym ani politologicznym. Są słowa, które w języku potocznym budzą pozytywne skojarzenia (racjonalizm, idealizm, pragmatyzm), a w filozofii oznaczają bzdury przy których scholastyka brzmi rozsądnie (sprawdźcie kiedyś, czym był „racjonalizm” obalony przez Kanta w „Krytyce”!).

Realizm w znaczeniu politycznym spopularyzowali Niemcy po wielkim rozczarowaniu Wiosną Ludów. Po nadziejach z 1848 nie zostało nic, niemal wszędzie rewolucyjne zrywy przyniosły tylko zaostrzenie zamordyzmu.

W efekcie atrakcji nabrała reakcja. Po co knuć, po co się buntować, skoro to tylko pogarsza sytację? Nie lepiej ukorzyć się przed cysorzem i farorzem?

Pogląd przeciwny możemy nazwać uniwersalizmem. Jest nim przekonanie, że ład polityczny powinien się odwoływać do jakichś powszechnych zasad – „katolicyzm” to właściwie to samo, tylko że po grecku.

Nasze poparcie dla Ukrainy wynika zazwyczaj nie z partykularyzmu (miłości do Tarasa Szewczenki i atamana Mazepy), tylko uniwersalizmu (przekonaniu, że Putin naruszył pewne uniwersalne zasady). Realiści proponują nam, żebyśmy porzucili ten uniwersalizm i uznali prymat siły i interesów (elektryczny SUV marki Avtokartoshka dla Kowalskiego!).

Wygląda na to, że są szczerze zaskoczeni brakiem realizmu u nas. Chyba naprawdę nie rozumieją, dlaczego nie chcemy skorzystać z okazji by zająć Lwów.

Uniwersalizm ma swoje wady. Po pierwsze, w tę kategorię wpadają poglądy tak różne (papizm, nazizm, marksizm), że nie da się nas zjednoczyć pod wspólną chorągwią. Najkrwawsze wojny Europy toczyły się między nami uniwersalistami (o przeciwnych uniwersałach).

Realizm też nie ma dobrego dorobku. Teoretycznie przynosi formułę na wieczny pokój: wystarczy, że mocarstwa spotkają się na kongresie, narysują sobie kreski na mapie i pozawierają przeciw sobie sojusze, którymi się będą nawzajem szachować.

Szczytową fazą realizmu były kongresy berlińskie z 1878 i 1885, na których narysowano wiele kresek istniejących do dziś. Te absurdalne wypustki i ekslawy, czyli tzw. bordergore państw afrykańskich to dorobek ówczesnych realistów.

Model „koncertu mocarstw” miał osiągnięcie w postaci pokoju w Europie, trwającego do 1914. Towarzyszyły temu jednak wojny gdzie indziej, a wszystko spektakularnie pierdyknęło gdy koleś sfrustrowany kreskami z 1878 zastrzelił następcę tronu.

Dla nas. ludzi mieszkających między Rosją a Niemcami „realizm” jest zabójczo niebezpieczny. Samo istnienie naszych państw da się uzasadnić tylko takim lub innym uniwersalizmem.

Ktoś powie, „co mi za różnica, w jakim kraju mieszkam”. Ten ktoś zdradzi nieznajomość historii. To się praktycznie nigdy nie zdarza, żeby zabory czy kolonizacja podnosiły poziom życia podbitej ludności en masse (choć oczywiście zawsze się znajdzie jakaś garstka kompradorsko-folksdojczowska).

Unia Europejska jest projektem hybrydowym. W deklaracjach jest uniwersalistyczny, ale przez pierwsze kilkadziesiąt lat napędzał ją motor francusko-włosko-niemiecki, czyli realistyczny koncert mocarstw pod inną nazwą.

Ten motor zaczął się zacinać jeszcze w zeszłej dekadzie. Zaryzykowałbym hipotezę, że nie przetrwa tej wojny.

Macron, Scholz i Draghi zbyt często składali puste deklaracje, a potem wydarzało się coś, co ich zdaniem miało się nigdy nie wydarzyć. To obniża ich autorytet – w grach Paradoxu występuje parametr, który moglibyśmy nazwać „współczynnikiem rispektu” (w praktyce nazywa się np. „power projection”).

Do „polityki mocarstwowej” potrzebujemy wysokiego rispektu. W grach, tak jak w prawdziwym świecie, bierze się on nie tylko z siły militarnej, ale także z dodatkowych bonusów w rodzaju „beacon of liberty”, „patron of arts” czy „defender of faith”.

Odrzucam realizm nie tylko z powodów pryncypialnych, ale także dlatego, że on zwyczajnie nie działa. Realpolitik przyniosła Niemcom 150 lat temu status „najmniej lubianego mocarstwa Europy”, z którego nie mogą się wygrzebać do dziś.

Amerykanom Kissinger przyniósł wyłącznie porażki, z Wietnamem na czele. Osłabił też „soft power”, którym Ameryka cieszyła się po 1945 na całym świecie.

W pierwszych latach dekolonizacji w Trzecim Świecie postrzegano USA jako „najfajniejsze mocarstwo Zachodu”, bo Hollywood, Disneyland, jazz i nylony, a także bo zdarzało im się (np. w Suezie) studzić imperialistyczne zapędzy Anglii i Francji. Realizm lat 60. sprawił, że to Ameryka stała się w Afryce i w Azji najbardziej znienawidzonym mocarstwem świata (i też do dzisiaj nie może się z tego wygrzebać).

Mówiąc językiem gier, realizm nie działa, bo obniża ten parametr, który trzeba wymaksować iwentami, żeby go uprawiać. Paradox indeed!

Nawet zakładając, że Rosja zgarnie z tej wojny jakąś nagrodę pocieszenia, a wszystkie formalne sankcje zostaną zniesione – nie odrobi strat w „soft power”. W „Izwiestiach” czytam sobie właśnie, że żeby powstrzymać ucieczkę specjalistów, Rosja zrywa z bolońskim systemem nauczania.

Nie możesz wyjechać na stypendium doktoranckie, jeśli nie możesz dostać dyplomu magistra ani licencjata – tylko inne tytuły, celowo pomyślane tak, żeby były niekompatybilne z całym światem. Na krótką metę to powstrzyma „drenaż mózgów”, ale to przecież odetnie rosyjskie uczelnie od światowego obiegu, co nie może mieć dobrego wpływu na poziom nauczania.

I nawet jeśli zdobędą Kijów, z tym problemem już zostaną, podobnie jak z innymi konsekwencjami tego, że duża część świata ich po prostu znielubiła. Skąd mają teraz brać specjalistów do wdrażania nowych technologii?

Realizm polityczny wymaga mało realistycznego założenia, że czynnik ludzki jest zaniedbywalny. Że te wszystkie małe ludziki po prostu dostosują się do kresek, które im narysujemy na mapie. Że nie mają swoich interesów, duchowych i materialnych, za sprawą których będą się buntować.

Robiąc ten realistyczny błąd, niejedno mocarstwo wpakowało się w taki czy inny Afganistan. Z którego wyszło jakby mniej mocarstowe. Oby znów, czego sobie i państwu życzę.

NATO w Jugosławii

Podglądam w Internecie prorosyjską lewicę. Głównie anglojęzyczną, bo w Polsce tego praktycznie nie ma.

Uderzyła mnie powtarzalność pewnego błędu. Często widnieje tam lista zbrodniczych działań NATO, jako ogólna ilustracja tezy „NATO be, Rosja cacy”. Na tej liście pojawia się „Jugosławia”.

Otóż podobno NATO rozbiło Jugosławię. Po co? Widziałem kogoś, kto twierdził, że chodziło o uzyskanie dostępu do Adriatyku (ten ktoś nie widział chyba mapy Europy).

Zacznaczę na wstępie, że nie uważam, że NATO jest zawsze cacy. Pamiętam po prostu postawę liderów NATO wobec Jugosławii – gdyby mogli postawić na swoim, nie rozpadłaby się.

Zimna wojna kończyła się stopniowo. Między wyborami 4 czerwca 1989 w Polsce a samorozwiązaniem ZSRR 26 grudnia 1991 mamy ponad dwa lata okresu przejściowego.

Z tego okresu pochodzą ustne deklaracje przywódców Zachodu, że nie zamierzają przyjmować nowych państw, dziś opisywane jako „złamane obietnice”. Tylko że to nigdy nie były „obietnice” – to były głosy w dyskusji, kontrowane innymi głosami.

Zachód nie chciał zmian granic w Europie Wschodniej, bo nie chciał ich także u siebie. Katalonia, Korsyka, Szkocja – to na Zachodzie do dzisiaj delikatne tematy.

Gdyby świat działał tak, jak to sobie wyobrazają Schroedery, Kissingery i Chomskie – że mocarstwa sobie mogą rysować dowolne kreski na mapie bez pytania tubylców o zdaniej, do dzisiaj nie byłoby Chorwacji, Słowacji ani Estonii. Widać to choćby po niechęci do uznania ich dyplomatycznie.

Słowenia miała referendum niepodległościowe 23 grudnia 1990, Chorwacja 19 maja 1991. Zachód początkowo odmawiał ich uznania, stojąc na stanowisku nienaruszalności granic. Kraje EWG zrobiły to dopiero 15 stycznia 1992, kiedy wojna już się przenosiła do Bośni.

Zachód wykluczał wtedy interwencję, a jego przywódcy zostawili po sobie deklaracje, które się fatalnie zestarzały. Dużo tam było rasizmu – że skoro bałkańskie narody lubią się mordować, to czemu zachodni żołnierze mają przy tym ginąć.

Zamiast tego sięgnięto po tradycyjne rozwiązanie – wojska pokojowe ONZ. 21 lutego 1992 Rada Bezpieczeństwa klepnęła decyzję, pierwsze oddziały UNPROFOR pojawiły się w kwietniu.

Formuła „błękitnych hełmów” sprawdzała się w czasach zimnej wojny, bo kiedy supermocarstwa w Radzie Bezpieczeństwa zgodnie przyjmowały, że jakiś konflikt należy zakończyć – ich marionetki się dostosowywały. Dlatego wojska ONZ miały niebieskie hełmy, żeby były widoczne z daleka.

Teraz to nie działało. W czerwcu 1992 oddziały belgijsko-rosyjskie bezsilnie patrzyły na ostrzał Osijeku przez Serbów, a kenijskie na chorwacki atak na Drnis.

Bezzębny UNPROFOR zaczął wtedy ponosić pierwsze straty w ludziach. W efekcie zaczął się chować w koszarach.

W lipcu 1995 Serbowie wymordowali ponad 8000 cywilów w Srebrenicy (ogłoszonej przez ONZ „bezpieczną strefą”) na oczach oddziału UNPROFOR, który teoretycznie miał gwarantować to bezpieczeństwo. Dopiero to skłoniło NATO do interwencji, na razie wyłącznie w roli wsparcia lotniczego dla UNPROFOR.

W idealnym świecie ONZ albo OBWE powinny mieć swoje siły pokojowe. Ale tak wyszło, że NATO było jedynym sojuszem zdolnym do takich operacji.

Interwencję podjęto niechętnie, bo wiele państw było przeciw, zwłaszcza tradycyjnie proserbska Grecja. Nawet grecka opinia publiczna nie chciała jednak następnej Srebrenicy.

Do dziś niektórzy zaprzeczają tej zbrodni. Cóż, dosłownie każda zbrodnia przeciwko ludzkości ma swoich denialistów. Jak bardzo chciałbym, żeby oni wszyscy mieli rację!

Mam jednak zaufanie do trybunałów w Hadze. Też nie dlatego, że uważam, że są cacy – prostu nie wierzę, że sędziego z Hagi da się przekupić albo zastraszyć.

Kiedy denialiści mówią „nie wiadomo, kto tam kogo zabił i ilu zginęło”, w aktach z Hagi ofiary są zidentyfikowane z nazwiska, m.in. na podstawie testu DNA. Denialiści po prostu się do tego nie odnoszą (podobnie będzie z wyrokami w sprawie zbrodni w Ukrainie).

Morały z tego widzę dwa. Po pierwsze, Słowenii i Chorwacji nie stworzył Zachód. Same sobie wywalczyły niepodległość, w kluczowym okresie walcząc samotnie.

Po drugie, raz na jakiś czas wydarza się zmiana paragydmatu w polityce. Stare schematy się wtedy dezaktualizują tak, jak Chomsko-Kissingerowska wiara w kreski na mapie.

Uważam, że od trzech miesięcy jesteśmy w trakcie kolejnej zmiany paradygmatu. Jasne, że nie każdy Macron się już przestawił – ale 4 września 1989 jeszcze się wydawało, że mur berliński będzie stać wiecznie.

Kim żyje!

Rozpaczliwie staram się nie myśleć o wojnie. Jedyne, o czym umiem myśleć zamiast tego, to „Better Call Saul”. Będzie więc przedwczesna, poroniona notka.

Przynajmniej chyba już wiemy, że Kim przeżyje. W ostatnim odcinku („Axe and Grind”) pojawiła się wizytówka firmy zajmującej się „znikaniem”. I to Kim ją zauważyła, nie Jimmy.

Zatem chyba już wiemy, co będzie w finale. Pana Takavicia rzeczywiście ktoś śledzi w Omaha, ale na szczęście okaże się, że to Post-Kim (i żyli długo i szczęśliwie).

Gdy swój happy end odnalazł także Jessiego Pinkman, popularnym pytaniem wśród Ludzi Takich Jak My stało się: „kto zepsuł symulację?”. A i tak przecież wspominam te czasy jako Ostatni Normalny Rok (2019).

O ile „BB” interpretowałem jako serial o śmierci amerykańskiego snu, „BCS” to dla mnie serial o przygotowaniach do „zepsucia symulacji”. Obecny sezon dzieje się w roku 2004.

Świat wtedy wydawał się iść w dobrym kierunku (przynajmniej zdaniem Ludzi Takich Jak My). W połowie poprzedniego sezonu Polska weszła do Unii Europejskiej, co wydawało się ostatecznym happy endem naszego serialu.

Ja wtedy właśnie zaczynałem popkulturowe podróże po Ameryce, mam więc ogromny sentyment do „Ameryki” ówczesnej. To ją właśnie widzimy w „BCS” i jest dziś odległa jak filmy płaszcza i szpady (skoro Kim zarabia płacę minimalną, to jakim cudem może mieć ładne mieszkanie?).

W swoich wojażach odwiedziłem dośc wcześnie Albuquerque. Raz, że leży na legendarnej Route 66, dwa – że królik Bugs często wspomina o tym mieście.

W tych podróżach miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo ciągnęło mnie do spacerowania po tzw. złych dzielnicach. Dało mi to ten bezcenny atut, że gdy oglądam „BB”/„BCS”, mogę sobie myśleć „o rety, spałem w motelu za rogiem”.

Snując się po takich dzielnicach często obserwowałem gangsterów obstawiających narożniki (z seriali dowiedziałem się, że to wynika ze schematu „jeden ma towar, drugi hajs, trzeci rozmawia z klientem”). Ci gangsterzy taksowali mnie przeciągłym spojrzeniem, ja uprzejmie się kłaniałem (w Ameryce nie wypada nie powiedzieć „hi!”) i szedłem dalej.

Myślałem, że przecież obcokrajowca nie zaatakują. Był w tym nieuświadomiony rasizm: tak naprawdę myślałem przecież „białasa z klasy średniej”.

Szczerze wierzyłem, że świat po prostu wyzbył się swoich historycznych problemów. My już nie mamy komunizmu, a oni rasizmu. Wierzyłem wtedy nawet, że Rosja i Chiny na dalszą metę się zdemokratyzują i zokcydentalizują za sprawą współpracy gospodarczej z Zachodem.

Gdyby wtedy (ok. 2005) czytał opowiadanie sf o operatorze drona, który unicestwia rosyjski desant przez Doniec, skrytykowałbym je za nierealistyczne założenia. „Autor nie wyjaśnia, po cholerę Rosji taka wojna – przecież bardziej by się opłacało uruchomić np. fabrykę samochodów elektrycznych w Kaliningradzie”, napisałbym w recenzji.

Rządzących światem golfistów nie lubiłem, ale ich akceptowałem jako mniejsze zło. Przez dłuższy czas nawet nie chodziłem na wybory, na zasadzie „oni się nie wtrącają w moje życie, to i ja im nie będę przeszkadzać”.

Agorą rządzili literalni golfiści, bo ponieważ prezes grał w golfa, to wszyscy karierowicze też. Dopiero jak poleciał, korpomenedżment się przestawił na biegactwo, himalaistykę i uogólniony ironmaning.

„BCS” pokazuje nam ironiczny portret golfisty – Howarda Hamlina, creme de la creme dziedzicznej wyższej klasy średniej. Jest złym człowiekiem, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Widzimy go przecież u psychoterapeuty, gdzie nie zdradza żadnych wyrzutów sumienia.

Howard kiedyś tłamsił karierę Jima i Kim. Miał swoje powody, nie robił tego z bezinteresownej złośliwości – oczekuje przyjmą to ze zrozumieniem. Jak to w golfie, raz się trafi, raz się nie trafi.

Ale oni, jako social climberzy, nigdy mu tego nie wybaczą. Obmyślają zemstę. Jeszcze nie wiemy, na czym ma polegać, ale skoro tropi ich Lalo Salamanca, zapewne te intrygi się skrzyżują i zemsta pójdzie źle, Howard zginie, Kim zrobi Coś Strasznego, Jim przejdzie na stronę Zła.

W „BCS” widzę kpinę z tamtego optymizmu. Elity Albuquerque nie widzą zagrożeń na horyzoncie – nie wiedzą, że w ich mieście zaraz ruszy wojna gangów. Grają sobie w golfa (albo biegają).

Ludzie Tacy Jak Ja (np. Walter White) widzą może trochę więcej, ale też odwracają wzrok. Bo co właściwie możne zrobić belfer patrząc, jak jakiś Jessie stacza się w narkomanię?

Symulacja nigdy się nie zepsuła, po prostu weszła w drugą fazę. Cały tamten optymizm lat bazował na fikcji – na tanich kredytach, które umarły razem z Lehman Brothers.

Świat dzisiaj wydaje się gorszym miejscem, ale mniej w nim udawania i odwracania wzroku. Okazało się, że rasizm w Ameryce jednak trwa w najlepsze. Sprawa Epsteina pokazała prawdziwe oblicze elit. Tusk już dzisiaj nie nazwałby Putina swoim człowiekiem w Moskwie. Gerhard Schroeder na zjeździe SPD napotka gwizdy, nie oklaski.

A ja teraz już bym się bał łazić po „złych dzielnicach Ameryki”. Zresztą, nie stać mnie.