NATO w Jugosławii

Podglądam w Internecie prorosyjską lewicę. Głównie anglojęzyczną, bo w Polsce tego praktycznie nie ma.

Uderzyła mnie powtarzalność pewnego błędu. Często widnieje tam lista zbrodniczych działań NATO, jako ogólna ilustracja tezy „NATO be, Rosja cacy”. Na tej liście pojawia się „Jugosławia”.

Otóż podobno NATO rozbiło Jugosławię. Po co? Widziałem kogoś, kto twierdził, że chodziło o uzyskanie dostępu do Adriatyku (ten ktoś nie widział chyba mapy Europy).

Zacznaczę na wstępie, że nie uważam, że NATO jest zawsze cacy. Pamiętam po prostu postawę liderów NATO wobec Jugosławii – gdyby mogli postawić na swoim, nie rozpadłaby się.

Zimna wojna kończyła się stopniowo. Między wyborami 4 czerwca 1989 w Polsce a samorozwiązaniem ZSRR 26 grudnia 1991 mamy ponad dwa lata okresu przejściowego.

Z tego okresu pochodzą ustne deklaracje przywódców Zachodu, że nie zamierzają przyjmować nowych państw, dziś opisywane jako „złamane obietnice”. Tylko że to nigdy nie były „obietnice” – to były głosy w dyskusji, kontrowane innymi głosami.

Zachód nie chciał zmian granic w Europie Wschodniej, bo nie chciał ich także u siebie. Katalonia, Korsyka, Szkocja – to na Zachodzie do dzisiaj delikatne tematy.

Gdyby świat działał tak, jak to sobie wyobrazają Schroedery, Kissingery i Chomskie – że mocarstwa sobie mogą rysować dowolne kreski na mapie bez pytania tubylców o zdaniej, do dzisiaj nie byłoby Chorwacji, Słowacji ani Estonii. Widać to choćby po niechęci do uznania ich dyplomatycznie.

Słowenia miała referendum niepodległościowe 23 grudnia 1990, Chorwacja 19 maja 1991. Zachód początkowo odmawiał ich uznania, stojąc na stanowisku nienaruszalności granic. Kraje EWG zrobiły to dopiero 15 stycznia 1992, kiedy wojna już się przenosiła do Bośni.

Zachód wykluczał wtedy interwencję, a jego przywódcy zostawili po sobie deklaracje, które się fatalnie zestarzały. Dużo tam było rasizmu – że skoro bałkańskie narody lubią się mordować, to czemu zachodni żołnierze mają przy tym ginąć.

Zamiast tego sięgnięto po tradycyjne rozwiązanie – wojska pokojowe ONZ. 21 lutego 1992 Rada Bezpieczeństwa klepnęła decyzję, pierwsze oddziały UNPROFOR pojawiły się w kwietniu.

Formuła „błękitnych hełmów” sprawdzała się w czasach zimnej wojny, bo kiedy supermocarstwa w Radzie Bezpieczeństwa zgodnie przyjmowały, że jakiś konflikt należy zakończyć – ich marionetki się dostosowywały. Dlatego wojska ONZ miały niebieskie hełmy, żeby były widoczne z daleka.

Teraz to nie działało. W czerwcu 1992 oddziały belgijsko-rosyjskie bezsilnie patrzyły na ostrzał Osijeku przez Serbów, a kenijskie na chorwacki atak na Drnis.

Bezzębny UNPROFOR zaczął wtedy ponosić pierwsze straty w ludziach. W efekcie zaczął się chować w koszarach.

W lipcu 1995 Serbowie wymordowali ponad 8000 cywilów w Srebrenicy (ogłoszonej przez ONZ „bezpieczną strefą”) na oczach oddziału UNPROFOR, który teoretycznie miał gwarantować to bezpieczeństwo. Dopiero to skłoniło NATO do interwencji, na razie wyłącznie w roli wsparcia lotniczego dla UNPROFOR.

W idealnym świecie ONZ albo OBWE powinny mieć swoje siły pokojowe. Ale tak wyszło, że NATO było jedynym sojuszem zdolnym do takich operacji.

Interwencję podjęto niechętnie, bo wiele państw było przeciw, zwłaszcza tradycyjnie proserbska Grecja. Nawet grecka opinia publiczna nie chciała jednak następnej Srebrenicy.

Do dziś niektórzy zaprzeczają tej zbrodni. Cóż, dosłownie każda zbrodnia przeciwko ludzkości ma swoich denialistów. Jak bardzo chciałbym, żeby oni wszyscy mieli rację!

Mam jednak zaufanie do trybunałów w Hadze. Też nie dlatego, że uważam, że są cacy – prostu nie wierzę, że sędziego z Hagi da się przekupić albo zastraszyć.

Kiedy denialiści mówią „nie wiadomo, kto tam kogo zabił i ilu zginęło”, w aktach z Hagi ofiary są zidentyfikowane z nazwiska, m.in. na podstawie testu DNA. Denialiści po prostu się do tego nie odnoszą (podobnie będzie z wyrokami w sprawie zbrodni w Ukrainie).

Morały z tego widzę dwa. Po pierwsze, Słowenii i Chorwacji nie stworzył Zachód. Same sobie wywalczyły niepodległość, w kluczowym okresie walcząc samotnie.

Po drugie, raz na jakiś czas wydarza się zmiana paragydmatu w polityce. Stare schematy się wtedy dezaktualizują tak, jak Chomsko-Kissingerowska wiara w kreski na mapie.

Uważam, że od trzech miesięcy jesteśmy w trakcie kolejnej zmiany paradygmatu. Jasne, że nie każdy Macron się już przestawił – ale 4 września 1989 jeszcze się wydawało, że mur berliński będzie stać wiecznie.

Kim żyje!

Rozpaczliwie staram się nie myśleć o wojnie. Jedyne, o czym umiem myśleć zamiast tego, to „Better Call Saul”. Będzie więc przedwczesna, poroniona notka.

Przynajmniej chyba już wiemy, że Kim przeżyje. W ostatnim odcinku („Axe and Grind”) pojawiła się wizytówka firmy zajmującej się „znikaniem”. I to Kim ją zauważyła, nie Jimmy.

Zatem chyba już wiemy, co będzie w finale. Pana Takavicia rzeczywiście ktoś śledzi w Omaha, ale na szczęście okaże się, że to Post-Kim (i żyli długo i szczęśliwie).

Gdy swój happy end odnalazł także Jessiego Pinkman, popularnym pytaniem wśród Ludzi Takich Jak My stało się: „kto zepsuł symulację?”. A i tak przecież wspominam te czasy jako Ostatni Normalny Rok (2019).

O ile „BB” interpretowałem jako serial o śmierci amerykańskiego snu, „BCS” to dla mnie serial o przygotowaniach do „zepsucia symulacji”. Obecny sezon dzieje się w roku 2004.

Świat wtedy wydawał się iść w dobrym kierunku (przynajmniej zdaniem Ludzi Takich Jak My). W połowie poprzedniego sezonu Polska weszła do Unii Europejskiej, co wydawało się ostatecznym happy endem naszego serialu.

Ja wtedy właśnie zaczynałem popkulturowe podróże po Ameryce, mam więc ogromny sentyment do „Ameryki” ówczesnej. To ją właśnie widzimy w „BCS” i jest dziś odległa jak filmy płaszcza i szpady (skoro Kim zarabia płacę minimalną, to jakim cudem może mieć ładne mieszkanie?).

W swoich wojażach odwiedziłem dośc wcześnie Albuquerque. Raz, że leży na legendarnej Route 66, dwa – że królik Bugs często wspomina o tym mieście.

W tych podróżach miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo ciągnęło mnie do spacerowania po tzw. złych dzielnicach. Dało mi to ten bezcenny atut, że gdy oglądam „BB”/„BCS”, mogę sobie myśleć „o rety, spałem w motelu za rogiem”.

Snując się po takich dzielnicach często obserwowałem gangsterów obstawiających narożniki (z seriali dowiedziałem się, że to wynika ze schematu „jeden ma towar, drugi hajs, trzeci rozmawia z klientem”). Ci gangsterzy taksowali mnie przeciągłym spojrzeniem, ja uprzejmie się kłaniałem (w Ameryce nie wypada nie powiedzieć „hi!”) i szedłem dalej.

Myślałem, że przecież obcokrajowca nie zaatakują. Był w tym nieuświadomiony rasizm: tak naprawdę myślałem przecież „białasa z klasy średniej”.

Szczerze wierzyłem, że świat po prostu wyzbył się swoich historycznych problemów. My już nie mamy komunizmu, a oni rasizmu. Wierzyłem wtedy nawet, że Rosja i Chiny na dalszą metę się zdemokratyzują i zokcydentalizują za sprawą współpracy gospodarczej z Zachodem.

Gdyby wtedy (ok. 2005) czytał opowiadanie sf o operatorze drona, który unicestwia rosyjski desant przez Doniec, skrytykowałbym je za nierealistyczne założenia. „Autor nie wyjaśnia, po cholerę Rosji taka wojna – przecież bardziej by się opłacało uruchomić np. fabrykę samochodów elektrycznych w Kaliningradzie”, napisałbym w recenzji.

Rządzących światem golfistów nie lubiłem, ale ich akceptowałem jako mniejsze zło. Przez dłuższy czas nawet nie chodziłem na wybory, na zasadzie „oni się nie wtrącają w moje życie, to i ja im nie będę przeszkadzać”.

Agorą rządzili literalni golfiści, bo ponieważ prezes grał w golfa, to wszyscy karierowicze też. Dopiero jak poleciał, korpomenedżment się przestawił na biegactwo, himalaistykę i uogólniony ironmaning.

„BCS” pokazuje nam ironiczny portret golfisty – Howarda Hamlina, creme de la creme dziedzicznej wyższej klasy średniej. Jest złym człowiekiem, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Widzimy go przecież u psychoterapeuty, gdzie nie zdradza żadnych wyrzutów sumienia.

Howard kiedyś tłamsił karierę Jima i Kim. Miał swoje powody, nie robił tego z bezinteresownej złośliwości – oczekuje przyjmą to ze zrozumieniem. Jak to w golfie, raz się trafi, raz się nie trafi.

Ale oni, jako social climberzy, nigdy mu tego nie wybaczą. Obmyślają zemstę. Jeszcze nie wiemy, na czym ma polegać, ale skoro tropi ich Lalo Salamanca, zapewne te intrygi się skrzyżują i zemsta pójdzie źle, Howard zginie, Kim zrobi Coś Strasznego, Jim przejdzie na stronę Zła.

W „BCS” widzę kpinę z tamtego optymizmu. Elity Albuquerque nie widzą zagrożeń na horyzoncie – nie wiedzą, że w ich mieście zaraz ruszy wojna gangów. Grają sobie w golfa (albo biegają).

Ludzie Tacy Jak Ja (np. Walter White) widzą może trochę więcej, ale też odwracają wzrok. Bo co właściwie możne zrobić belfer patrząc, jak jakiś Jessie stacza się w narkomanię?

Symulacja nigdy się nie zepsuła, po prostu weszła w drugą fazę. Cały tamten optymizm lat bazował na fikcji – na tanich kredytach, które umarły razem z Lehman Brothers.

Świat dzisiaj wydaje się gorszym miejscem, ale mniej w nim udawania i odwracania wzroku. Okazało się, że rasizm w Ameryce jednak trwa w najlepsze. Sprawa Epsteina pokazała prawdziwe oblicze elit. Tusk już dzisiaj nie nazwałby Putina swoim człowiekiem w Moskwie. Gerhard Schroeder na zjeździe SPD napotka gwizdy, nie oklaski.

A ja teraz już bym się bał łazić po „złych dzielnicach Ameryki”. Zresztą, nie stać mnie.

Dzień zwycięstwa

Cywilizowane kraje obchodzą dzień zwycięstwa 8 maja. Jak wiadomo, Rosja robi to dzień później, bo według moskiewskiego czasu było wtedy już po północy.

Jeśli z tamtego zwycięstwa można wyciągnąć jakieś wnioski, to przede wszystkim taki, że appeasement nie działa. Oddasz Putlerowi Sudety, po paru miesiącach przyjdzie z nowymi żądaniami.

Gdyby już w 1936 zareagowano na remilitaryzację Nadrenii interwencją wojskową – można by uniknąć późniejszych milionów ofiar. Gdyby już w 2014 świat nie przyjął za dobrą monetę bajeczki o zielonych ludzikach, które najechały na Ukrainę nie wiadomo skąd, nie byłoby obecnej krwawej wojny.

Z okazji święta chciałem rozwinąć Optymistyczną Hipotezę, którą sformułowałem skrótowo w jednym z komentarzy. Mam nadzieję, że choć kilkoro z Was ją skomentuje, zanim odlecimy w dygresję o bananach smażonych na miodzie (z kulką lodów śmietankowych, ofc).

Powojenny świat będzie zależeć od nowych kresek na mapie. Jedna kreska chyba z grubsza już się wyłania na naszych oczach – front się już raczej znacząco nie przesunie. Bardzo bym chciał, żeby udało się jeszcze wyzwolić Chersoń, ale gdybym miał się zakładać, czarno to widzę.

Jeśli ma to przejść w zawieszenie broni bez pokoju, będę za utrzymaniem jak najostrzejszych sankcji jako obywatel UE. Decyzje oczywiście i tak będą podejmować politycy na których nie głosowałem, ale jako obywatel uważam wycofanie wojsk rosyjskich na pozycje sprzed 24 lutego za warunek bez którego nie ma mowy o łagodzeniu czegokolwiek.

Jeśli z kolei ma się pojawić traktat pokojowy, musi on zawierać kwestię reparacji. I tu się to robi interesujące.

Pierwotne plany Putina zakładały, jak wiadomo, rozbicie Ukrainy w trzy dni. Rosyjskie media rysowały wtedy nowe mapy, często nie przewidujące w ogóle istnienia powojennej Ukrainy (miała być pokrojona na rejony, z których żaden nie miałby słowa „Ukraina” w nazwie).

Byłaby to gospodarcza bonanza dla rosyjskich oligarchów. Przejmowaliby na własność fabryki, ziemię, koncesje. Wszystko quasi-legalnie, bo zgodziłby się na to jakiś marionetkowy ostatni rząd Ukrainy.

To już raczej nie nastąpi. Pewnie ta seria zgonów menadżerów Gazpromu bierze się z tego, że skoro tort do podziału będzie mniejszy, to ktoś go chce dzielić na mniej części.

Pozostaje drugi scenariusz, w którym zostaje podpisana jakaś forma traktatu pokojowego, w którym Rosja uznawałaby swoją porażkę. Wtedy z kolei w majestacie legalności Zachód przejmowałby te kilkaset miliardów rosyjskiego majątku, który na razie jest tylko zamrożony.

Naturalne wydaje się użycie tego majątku jako podstawy dla Nowego Planu Marshalla dla Ukrainy. To będzie z kolei bonanza dla tych, których Ukraina uważa za swoich przyjaciół.

Część podmiotów gra na ten scenariusz – no bo nie wierzę, że Elon Musk wspiera Ukrainę z miłości do wolności. Część gra na wygraną Rosji lub przynajmniej remis – to na przykład Renault, który stara się nie palić za sobą mostów.

Moja optymistyczna hipoteza mówi, że im lepiej ktoś poinformowany, tym częściej gra na wygraną Ukrainy. Na to stawiają rządy USA i Wielkiej Brytanii.

Potęgę wywiadowczą zapewniają im m.in. firmy technologiczne, szpiegujące swoich klientów. Te firmy wychodząc z Rosji, paliły za sobą mosty. Google, Apple, Facebook wolą olać rynek rosyjski dla kontraktów w Ukrainie.

W wygraną Ukrainy wierzą też oligarchowie ukraińscy, którzy zamiast uciekać z kraju, demonstracyjnie wspierają wysiłek wojenny. Znaczna część rosyjskich oligarchów też zachowuje się tak, jakby nie wierzyli w rosyjską wygraną.

Kto stawia na wygraną Rosji? Rosyjscy propagandyści. Zachodni zdemenciali nestorzy lewicy po osiemdziesiątce (w Guardianie było podsumowanie średniej wieku sygnatariuszy „onucowego” listu niemieckich gerontelektualistów oraz sygnatariuszy kontr-listu). Latynosi. Francuskie firmy (ale już nie francuski rząd).

Ich wspólną cechą jest to, że słabo się orientują w sytuacji. Google i Apple wiedzą wszystko o każdym posiadaczu smartfona, więc potrafią śledzić ruchy wojsk w czasie rzeczywistym (a za nimi: amerykański wywiad, który ewidentnie informuje Ukraińców o geolokalizacji co smakowitszych celów).

A co o sytuacji na froncie wie Noam Chomsky? Przy całym szacunku…

Liczmy więc na zwycięstwo Ukrainy. Skoro najwyraźniej wierzy w to kartel GAFAM, to czemu nie my, małe żuczki?

Tragedia na przełęczy Diatłowa

Że Francuzi dostarczali Rosji kamery termowizyjne mimo sankcji, to skandal. I mam nadzieję, że zapłacą za to wykluczeniem z kontraktów na odbudowę Ukrainy.

Ciekawi mnie jednak uboczne pytanie: dlaczego Rosjanie sami takich kamer nie potrafią produkować? Wiele T-72 na froncie ma aktywną noktowizję, która świetnie się nadaje do masakrowania bezbronnej ludności cywilnej w Syrii czy Czeczenii, ale też sprawia, że taki czołg świeci jak choinka na celowniku Javelina.

Polacy, o ile mi wiadomo, takie kamery produkują – i to jeszcze od czasów PRL. Zaznaczam jednak, że nie jestem specjalistą, zapraszam więc do prostowania mnie pod kątem rapierowo-kamerowym.

Moja niby-wiedza pochodzi z dość dziwnego źródła. Jak wielokrotnie pisałem, mój świat rodzinno-towarzyski wywodzi się z PRL-owskiej inteligencji.

Trochę więc ocierałem się o ludzi, którzy pracowali między innymi przy wdrażaniu gierkowskich licencji. Od dziecka nasłuchałem się, że tym licencjom zawsze towarzyszył reverse engineering (niekoniecznie oficjalny).

To nie dotyczy tylko przemysłu zbrojeniowego. Choćby kooperacja IKEI z przemysłem drzewnym zaowocowała klonami „flatboxów” jeszcze w ofercie przemysłu PRL, a po 1989 erupcją polskich firm meblarskich.

Skok do nowoczesności PRL i 3RP nie doczekał się satysfakcjonującego książkowego opisania. Znani mi autorzy są zazwyczaj humanistami (np. Adam Leszczyński), a to raczej dzieło dla kogoś łączącego nauki ścisłe i techniczne.

Mamy te dwie dominujące narracje: pierwsza, że licencje kupione przez Gierka nie miały sensu, wszystko zardzewiało i tylko zwiększyło zadłużenie. I druga, że Balcerowicz wszystko zniszczył (plus rewizjonistyczne kontr-narracje – że Gierek super, albo że Balcerowicz super).

Te narracje pomijają coś ulotnego i niekwantyfikowalnego, a jednak decydującego o sukcesie lub porażce modernizacji: kulturę techniczną. A kultura jest niematerialna, więc żaden Balcerowicz jej nie zniszczy.

Nawet po zamknięciu wszystkich zakładów, w kraju pozostanie iluś tam inżynierów i techników. Jakaś część wykorzysta kompetencje w nowych miejscach, jak to było po 1989.

W PRL krzewieniem i pielęgnowaniem tej kultury zajmowała się Naczelna Organizacja Techniczna. Dziś zresztą też, ale w PRL miało to większe znaczenie.

O roli organizacji literatów, dziennikarzy czy filmowców wiemy więcej, bo powstały o tym książki, artykuły i filmy. Ponieważ wybory władz tych organizacji były demokratyczne – w latach 70. działały jako organizacje niemalże opozycyjne.

Trochę podobnie było z organizacją inżynierów. Miała dość władzy, żeby utemperować niekompetentnego aparatczyka (gdzieś tam przez rodzinne koneksje wiem z pierwszej ręki o jednej takiej akcji, było to mniej więcej utemperowanie kogoś takiego, jak inżynier Diatłow z wiadomego serialu HBO).

W ZSRR nikt tam nie był w stanie usadzić takiego Diatłowa. Oczywiście, oni też mieli organizacje inżynierów, filmowców i literatów, tylko że były bezwolną transmisją partii do mas.

Nasze organizacje tego typu zazwyczaj miały korzenie sięgające czasów przedwojennych, a nawet zaborów (NOT to jeszcze inicjatywa Wielkiej Emigracji po powstaniu listopadowym). Radzieckie tworzono razem z systemem radzieckim, więc przejmowały jego wady.

Nie mogły temperować tamtejszych Diatłowów. Diatłowowie stali na ich czele.

Niedawno czytałem reportaż w „Komsomolskiej Prawdzie” o ucieczce pracowników sektora IT z Rosji. Mimo urzędowego optymizmu autora, wychodził mu obraz dość ponury (dla Rosji) – odcięcie od zachodnich platform oznacza, że z dnia na dzień pewnych form działalności IT w Rosji w ogóle nie da się uprawiać, więc jeśli ktoś jest specjalistą od SAP-a, ucieka na ASAPIE (pardon my suchar).

Optymizmu dostarcza „znany inwestor Aszmanow”, który piekli się, że odcięcie platform nie jest problemem, bo pracownik IT powinien „w pół godziny znaleźć pięć rozwiazań”. A jak nie znajdzie, to trzeba go „wywalić i wygnać”. Classic Dyatlov!

Choćby przyszło tysiąc Awalów i każdy z nich znalazł tysiąc raportów kwartalnych – nie uwierzę, że w firmie kierowanej przez takiego Diatłowa-Aszmanowa panuje kultura techniczna sprzyjająca innowacji. Od biedy mogą wdrożyć licencję pod nadzorem zachodnich specjalistów, ale potem przez 42 lata będą robić Fiata 124.

Rosyjska kultura, nie tylko techniczna, polega na kaskadzie pomiatania. Putin pomiata ministrem (nawet przed kamerą), minister dyrektorem, dyrektor inżynierem. I jak ten inżynier ma coś wdrożyć?

Jeśli jest dobry, to faktycznie w pół godziny znajdzie pięć rozwiązań, ale dla siebie. Pierwsze: wyjechać do kraju, gdzie będzie traktowany z szacunkiem. Piąte: dostarczyć im czego żądają (choć niekoniecznie czego oczekują), żeby się odczepili.

Stąd słynne rosyjskie innowacje potiomkinowskie. Nieprodukcyjne i nieprodukowalne prototypy, jak te Elbrusy, Angstromy, Su-57, T-14 i egzoszkielet Ratnik. Można to pokazać na defiladzie czy na targach, jako dowód triumfu radzieckiej techniki, a potem się zrobi protokół zniszczenia (koniaczku?).

Może moja kremlinologia jest naiwna (każda jest). Ale dajcie mi inną odpowiedź: dlaczego przez ostatnie 30 lat Polacy potrafili ubogacić swoje czołgi o termowizję, a Rosjanie nie?

Zaś przy okazji święta pracy – serdeczne pozdrowienia dla inżynierów czynnych i emerytowanych (a także dla nauczycieli, którzy obudzili w nich odpowiednie zainteresowania).

Wojenny klub książki

Otwieram spotkanie Ekskursyjno-Dyskusyjnego Klubu Książki, poświęcone książkom pomagającym zrozumieć tę wojnę. Na początek proponuję „Czarne złoto” Karoliny Bacy-Pogorzelskiej i Michała Potockiego.

Jak wynika z posłowia, autorzy ukończyli pracę w lutym 2020, czyli w Ostatnim Normalnym Miesiącu. Wojny ani pandemii w tej książce nie ma, za to jest interesujący rozdział profetyczny, z którego wynika, że prezydentura Zełeńskiego wymusi JAKĄŚ radykalną zmianę związaną z Donbasem, ale „w jej początkowej fazie nie sposób ocenić, który scenariusz się spełni”.

Książka jest w lekturze ciężka i nieprzystępna i gdyby nie wojna, nie przebrnąłbym do końca. Autorzy przywalają nas dziesiątkami nazwisk i nazw typu „Wniesztorgserwis”, wpadają też w liczne dygresje, które są ciekawe, ale oddalają nas od głównego tematu.

Głównym tematem jest przecież Donbas i sieć korupcyjnych powiązań, za sprawą których tamtejszy antracyt, mimo sankcji i embarga, jest kupowany w Polsce, na Zachodzie, w Turcji itd. Zamiast się tego trzymać, autorzy dorzucają nam np. rozdział o historii Wałbrzycha (że też antracyt).

Czytana dziś, ta książka pomaga zrozumieć „na cholerę to było Putinowi”. Zaznaczę jednak, że przedstawię raczej swoją interpretację, niż słowa autorów.

Rosja od 30 lat odbudowuje swoje imperium poprzez tworzenie kleptokratycznych niby-państw, istniejących wyłącznie dzięki obecności rosyjskiej armii, która utrzymuje na tronie jakiegoś lokalnego bandziora, namaszczonego przez Kreml na namiestnika prowincji. Prototypem było Naddniestrze.

Donbas różni się od tych wszystkich Osetii, Czeczenii i Karabachów tym, że nie trzeba do niego dopłacać. Gdyby się udały pierwotne plany Striełkowa i Zacharczenki z 2014 roku i separatyści oderwaliby od Ukrainy Mariupol, Charków i Odessę, powstałaby machina mogąca finansować tworzenie kolejnych „republik ludowych”, na przykład w Estonii czy Kazachstanie.

Udało się połowicznie, czy nawet ćwiartkowicznie. Przejęli tylko część kopalń, ale żadnego portu. ORDŁO (tak to nazywają Ukraińcy) stało się tworem dochodowym, ale nie samowystarczalnym.

Do mniej więcej 2017 w separatystycznych republikach trwały walki o władzę między fanatykami a kleptokratami. Wśród założycieli ORDŁO miała wtedy miejsce seria zamachów, zgonów i ucieczek. Kleptokraci wygrali.

W początkowym okresie doniecki antracyt przekraczał linię frontu na pełnym legalu. Ukraina miała wiele elektrociepłowni, przystosowanych wyłącznie do spalania donieckiego antracytu – nie mogli tego paliwa niczym zastąpić bez przebudowania pieca.

Prowadziło to do paradoksalnej sytuacji. Doniecki biznes płacił ukraińskiemu państwu podatki i jednocześnie haracze władzom ORDŁO, finansując obie strony wojny.

Po zamachach z 2017 lokalni kleptokraci pogonili ukraińskiego oligarchę Rinata Achmetowa i położyli łapę na przemytniczym biznesie. Dzielili się na cztery rywalizujące gangi, których moskiewskimi kryszami były: wywiad cywilny, wywiad wojskowy, resorty gospodarcze i otoczenie Putina, ze szczególnym uwzględnieniem Władisława Surkowa, bliskiego doradcy Putina, będącego prawdopodobnie pomysłodawcą operacji donieckiej.

Ukraina tymczasem zmodernizowała swoje elektrownie i już nie potrzebowała antracytu. W 2017 zaczęło się coś w rodzaju blokady ORDŁO (nadal dziurawej). Kleptokraci tworzyli mechanizmy omijania sankcji z wykorzystaniem innych niby-państw.

Rosja do niedawna nie uznawała DRL i ŁRL, ale uznawała Osetię Południową, która z kolei uznawała DRL i ŁRL. Przez kilka lat pośredniczenie w przepływach finansowych było więc podstawą „gospodarki” Osetii (która ma 70 tysięcy mieszkańców).

Prezydent Poroszenko przymykał na to oko. Zełensky zapowiadał zerwanie z tym. To dlatego autorzy kończą książkę proroczą sugestią, że jego prezydentura musi doprowadzić do jakiejś radykalnej przemiany.

Dopowiem możliwy dalszy ciąg wydarzeń. Pandemia sprawiła, że Putin słuchał już tylko bardzo nielicznych doradców, wśród których na pewno był Surkow.

Cała ta potworna wojna może być po prostu monstrualną konsekwencją rozgrywek między donieckimi gangami, które z kolei mają swoje wtyki w Moskwie. Uznanie DNL i ŁRŁ na przykład z dnia na dzień przekreśliło „biznes” osetyńskich prowizji (i pewnie dlatego Osetia od razu poprosiła o wcielenie do Rosji).

Skoro różne gangi kleptokratów mają krysze w różnych filarach państwa rosyjskiego, to by tłumaczyło, dlaczego np. wywiad cywilny zdaje się nie wspierać wywiadu wojskowego. Po prostu od wyniku tej wojny zależy to, kto położy łapę na Donbasie.

Gdyby się udał pierwotny plan i rosyjska flaga załopotała nad Kijowem jeszcze w lutym – Surkow stałby się najbogatszym człowiekiem w Rosji. Zamiast na liście Forbesa, wylądował jednak w areszcie, zapewne dlatego, że Putin się poczuł oszukany.

Sukces Surkowa oznaczałby porażkę tych kleptokratów, którzy mieli kryszę w FSB. Dla nich najlepszym rozwiązaniem („FSB positive”) byłoby przejście tej wojny w „low intensity conflict”, jak prognozował Awal.

Ludzie z FSB mają najwięcej know-how w produkowaniu przykrywkowych papierów dla omijania sankcji. Zbyt duży sukces militarny byłby porażką dla ich kleptokratów. Może więc celowo karmili Surkowa błędnymi raportami, żeby go wprowadzić na minę?

Z plotek z Rosji wynika, że Putin zaczął też czystkę wśród ludzi wywiadu i generalicji. Jedyną grupą podwładnych, którzy mu raportują jakieś sukcesy, są ludzie odpowiedzialni za gospodarkę – którym faktycznie póki co udaje się minimalizować skutki sankcji.

Skoro autorzy „Czarnego złota” wymieniają te resorty jako jedną z krysz dla donieckich gangów – to pewnie im Putin najchętniej oddałby ten antracyt, razem z niewolniczą siłą roboczą. Tylko czy będzie mógł narzucić swoje warunki pokoju?

Gdy myślimy o warunakach pokoju, musimy pytać nie tylko „jak Putin mógłby uratować twarz?”, ale też „jak zachować nielegalne dochody donieckich kleptokratów”. Z książki wynika, że oni już w 2019 mieli w Moskwie taką pozycję, że trudno powiedzieć, czy to Rosja podbiła Donbas, czy Donbas Rosję.

A wy jakie lektury polecacie?

Onuce w dyskursie

W pierwszych dniach wojny Rosjanie przegrywali na froncie informacyjno-propagandowym. Rzucili nowe siły i teraz nawet w polskich mediach społecznościowych widać rosyjskie fejki, na razie głównie wśród zwolenników Konfederacji Targowickiej.

Zachodnią lewicę już infiltrują. Na polskiej tego jeszcze nie widzę w dużych ilościach, ale prędzej czy później tu też dotrą. Zatem: parę słów o tym, jak rozpoznać fejka.

Fejki są przede wszystkim niekonkretne. Często na przykład słyszymy o ukraińskim ludobójstwie w Donbasie. Podobno miało przynieść aż 14 tysięcy ofiar.

Ale gdzie i kiedy ta rzeź miała miejsce? Czy to jest 14 zbrodni po 1 tysiąc, czy 7 dwutysięcznych? A może codziennie Ukraińcy zabijali 4,79 Rosjanina?

Nigdy nie widziałem doprecyzowania tych oskarżeń. Jeśli ktoś z was je widział – wrzućcie, przyjrzymy się temu bliżej.

Ukraińskie oskarżenia są zazwyczaj precyzyjne. Tego a tego dnia tu i tu zginęło tyle a tyle osób, mogą to zaświadczyć te i te instytucje.

Oczywiście, precyzja sama z siebie nie gwarantuje prawdziwości. Ale jest to bardzo silny wskaźnik.
Wrzucenie na Twittera czegoś w stylu „Ukraińcy sami siebie zbombardowali!” jest proste i nie wymaga dowodów. Prokremlowscy idioci (nie umiem ich nazywać „użytecznymi”) i tak to będą kolportować.

Żeby dostarczyć dowody, trzeba mieć kogoś na miejscu. I tu się pojawia szczególnie ważna różnica.
Po stronie ukraińskiej wojnę na miejscu opisują dziennikarze bardzo zróżnicowanych mediów – Fox News i CNN, Al Jazeera i BBC. Założenie, że oni wszyscy są w jednym wielkim spisku, to już teorie spiskowe na poziomie płaskoziemstwa.

Po stronie rosyjskiej widziałem tylko dwóch korespondentów. Aleksander Koc, pracujący dla Komsomolskiej Prawdy i jutuber Graham Philips. Obaj wjechali od strony białoruskiej i prawdopodobnie ich głównym zadaniem miało być utrwalenie triumfalnego zawieszenia rosyjskiej flagi nad Kijowem.

Obaj kręcili głównie wideo-selfiki, z kamerą skupioną na swoim obliczu. Nawet z takich materiałów da się wydobyć cenne informacje dla OSINT, przypuszczam więc, że podczas procesu w Hadze materiały nakręcone przez Koca będą wykorzystane do udowodnienia, kto był którego dnia w Buczy.

Poza tym jest jeszcze teoretycznie dwójka zachodnich dziennikarzy, acz nie produkują oni już niczego prosto z frontu. Anne-Laure Bonnel przedstawiana bywa przez Rosjan jako ktoś, kto ma dowód na ukraińskie zbrodnie – ale te jej „dowody” to po prostu ludzie, którzy mówią do kamery „to wszytko wina Ukraińców”.

Bonnel tego nie weryfikuje (przynajmniej ja się z tym nie zetknąłem). Sama nie mówi o sobie jako o „dziennikarce” tylko jako o „reżyserce”, czyli że „dobre ujęcie” jest dla niej ważniejsze od prawdy.

Scott Ritter to jeszcze dziwniejsza persona. To analityk wojskowy, który w USA dwukrotnie (!) dał się zwabić w pułapkę policjantom udającym przez internet chętne małolaty.

Jest wpisany na listę przestępców seksualnych, co nie pomaga w robieniu kariery w USA. Ritter przeniósł się do Rosji, gdzie występuje w roli dyżurnego amerykańskiego eksperta potwierdzającego wersję Kremla (jakakolwiek by nie była).

Żadna z tych osób nie wyłamie się z narracji narzucanej im przez rosyjskie władze. Nie trzeba do tego spisku, wystarczy im wydawać polecenia.

Nie da się ich wydać dziennikarzom pracujacym w Ukrainie. Jest ich za dużo, ze zbyt zróżnicowanych redakcji, często wrogo wobec siebie nastawionych.

Zapewne nie muszę tego tłumaczyć swym PT Komcionautom, ale są przecież lurkerzy. Poza tym, może i was ktoś będzie próbował w rozmowie wciągnąć w tandentny symetryzm, typu „obie strony kłamią”.

Może i tak, ale jedna się nie boi weryfikowania tego przez międzynarodowe media (oraz w związku z zaproszeniem ICC – międzynarodowych prokuratorów). Druga na taką weryfikację konsekwentnie nie pozwala.

Gdy natomiast słyszysz, że „ktoś udowodnił, że to Ukraińcy wystrzelili tę rakietę!”, zadaj kilka podstwowych pytań. Jaki ten ktoś ma dostęp do informacji? Jeśli ten ktoś twierdzi, że na pewno Rosjanie takich rakiet nie używają, albo że numer seryjny zdradza, że to rakieta ukraińska: zapytaj, skąd ten ktoś to wie? Ma dostęp JEDNOCZEŚNIE do rosyjskich i ukraińskich spisów inwentarzowych?

Prawdę ustali trybunał w Hadze (ICC). Jedna strona z nim współpracuje, druga nie. Ta druga de facto przyznaje się do winy: nie ma symetrii.

Fukujamując

Nie sposób o tym pisać, nie sposób o tym nie pisać – a więc trudno, pofukujamujmy na temat świata, który wyłoni się z tej wojny, choć jeszcze nawet nie wiemy, kto ją wygra.

Spontaniczna chęć pomocy uchodźcom w polskim społeczeństwie odmieni na długo oblicze tej ziemi. To pierwszy taki oddolny zryw od karnawału „Solidarności”.

W książce „Lem w PRL” na przykładzie funduszu wspomagania tłumaczy, który Lem chciał ustanowić – i wszystko uwalono razem ze stanem wojennym – starałem się pokazać ten mechanizm, w jaki przetrącono w nas na dekady chęć samoorganizacji.

W sierpniu 1980 nie tylko Lem poczuł chęć, żeby zrobić coś dla dobra ogółu. Powszechne wtedy zrobiło się zakładanie różnych komitetów sąsiedzkich, osiedlowych, wiejskich, zakładowych – i załatwianie drobnych spraw, typu „żeby wreszcie chodnik”.

Stan wojenny oznaczał rozwiązanie wszystkich organizacji, nie tylko „Solidarności”. Zabił ten zryw, wpędzając społeczeństwo w rodzaj wyuczonej bezradności – „nie warto nic próbować, bo i tak w każdej chwili może przyjść władza i rozwalić”.

Rok 1989 nie przyniósł odrodzenia odruchu samoorganizacji, bo przyjęliśmy wtedy w pakiecie neoliberalną wizję państwa jako instytucji usługowej. „Płacę podatki i wymagam, więc macie mnie tu ten chodnik w tej chwili zrobić”.

Kaczyzm, łączący nienawiść wobec wszystkiego, co oddolne, obywatelskie i samorządowe, razem z odgórną ofertą typu „siedź cicho, obywatelu, to ci damy jakiś ochłap” jest w tym sensie najwyższą formą neoliberalizmu. Rozumiem obywateli, którzy wolą ochłap+ od jego braku, acz generalnie uważam, że przez taką postawę nie możemy mieć ładnych rzeczy.

Symbolem tych czasów, o którym będę opowiadać wnukom, jest dla mnie spontaniczny punkt recepcyjny, który pojawił się przy MOP Markuszów na S17. Niezależnie od przejścia, jedzie tamtędy praktycznie cały ruch między granicą a Warszawą, a jednocześnie dla jadących z południowego-wschodu to pierwszy cywilizowany MOP, z McDonaldsem, BP i dużym kiblem (takim że cała wycieczka może bez kolejki).

Punkt recepcyjny prowadzi tam samorząd i wolontariusze. Gdy tam byłem, nie widziałem przedstawicieli państwa (w sensie centrali, bo oczywiście samorząd to też państwo).

Pan premier będzie teraz wypinać pierś do orderów, ale ten pomocowy zryw jest głównie oddolny. Nie przeczę, że w innych punktach recepcyjnych widuje się terytorialsów, policję i straż graniczną, ale nawet tam przede wszystkim rzuca się w oczy to, co zorganizowali sami obywatele. Bez tej samoorganizacji te punkty wyglądałyby dużo straszniej.

Że tak to wygląda na Zachodzie, o tym wiedzieliśmy głównie z literatury. Że tam w sytuacjach kryzysowych ludzie się najpierw spotykają w „komunie” czy innym „city hall” i wspólnie ustalają, jak walczyć z Hitlerem / apokalipsą zombie / inwazją ufoków.

Takie sceny mamy choćby w prozie Stephena Kinga. Wydawały mi się wtedy egzotyczne, no bo prawdę mówiąc nie myślałem o tym, że w razie kryzysu mam pójść do rady narodowej. Samorząd długo dla mnie był po prostu miejscem, do którego się szło po jakiś papier.

No więc ta wojna zrobiła z nas zachód, przynajmniej pod tym względem. Oby to się przełożyło na postawy polityczne i żebyśmy zaczęli bardziej szanować partie stawiające na samorządność i samoorganizację.

Co zrobi z samym zachodem, nie ośmielę się jeszcze prognozować. To za bardzo zależy od tego, jakie kreski na mapie się wyłonią z konferencji pokojowej.

Na razie ze zdumieniem patrzę, jak różne rzeczy, które do wczoraj były niemożliwe – jak konfiskata majątku oligarchów i ich rodzin – teraz nagle są możliwe. Mam też nadzieję, że to koniec brąchania na energię atomową i przyśpieszenie uniezależniania się od paliw kopalnych.

Mam też nadzieję, że wojna zmusi szeroko rozumiany Zachód do zastanowienia się, kim my właściwie jesteśmy i jakie są nasze wartości. Co do mnie, Zełeński jest chodzącą personifikacją moich wartości.

Oby ta wojna przyniosła sukces takich liderów, a porażk dziadersów w rodzaju Putina, Trumpa czy Łukaszenki.

Now Playing (188)

A jednak pojawił się aspekt popkulturowy! Na jednym teatrze działań Ukraina już odniosła zwycięstwo: to wojna propagandowo-wizerunkowa.

W tym Rosjanie dotąd byli mistrzami. Udawało im się opakować swoje stanowisko propagandowe w niezłych filmach, powieściach, piosenkach.

Nawet największy rusofob może i tak czuć miętę do Chóru Aleksandrowa. W latach 80. któryś polski zespół punkowy grał rockową wersję „Stawaj Strana Agromnaja” i oczywiście publika to uwielbiała, tak jak dzisiaj Sabatona.

Ten patos, te chóry, te surmy, te aranżacje były potrzebne by ukryć, że śmierć wielu ofiar wielkiej wojny ojczyźnianej była najzwyczajniej niepotrzebna. Brała się ze złego przygotowania. Hitler liczył się z życiem swoich żołnierzy (do pewnego momentu przynajmniej), Stalin nie liczył się z niczyim.

I nagle okazuje się, że Ukraińcy ten balon patosu przebijają żartem, ironią, sarkazmem. Tak jak w pieśni o „Bajraktarze”, która będzie gwarantowanym przebojem lata.

Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, to niech celebruje każdą sekundę nieznajomości; nie dlatego, że to jest złe, po prostu za chwilę będzie dobiegało z każdej strony. W istocie to naprawdę jest bardzo dobre, zwracam uwagę np. na serię niebanalnych rymów do tytułowego słowa. Może ktoś z was wie coś więcej o twórcach?

O ile rosyjski patos dla człowieka Zachodu brzmi jak produkt innej cywilizacji (bo trochę faktycznie nim jest), ukraińskie „russkij korabl, idi nachuj” podbiło Internet. Prorosyjskie onuce są w odwrocie, chyba nie tylko dlatego, że przelewy przestały przychodzić.

Zastanawiając się nad przyczyną doszedłem do wniosku, że wzorcem z Sevres zachodniego poczucia humoru jest Saturday Night Live. Nawet jeśli ktoś nie ogląda, na pewno zna humor „absolwentów” tego programu.

Nie każdy Polak wie, kto to Lorne Michaels, ale w moim pokoleniu każdy oglądał „Blues Brothers” co najmniej dziesięć razy. Każdy wie, jakie rodzaje muzyki grają w „Budzie Boba” i jak się kupuje instrumenty na kredyt.

Do tego wszyscy znamy (w moim pokoleniu) Chevy Chase’a, Jima Carreya, Steve’a Martina, Billa Murraya, Eddiego Murphy’ego, Bena Stillera, Willa Ferrella. Młodzież zna Sarę Silverman i Pete’a Davidsona.

Jeśli mamy uczucie, że wszyscy ci komicy żartują w mniej więcej podobny sposób, jakby wyszli spod jednej sztancy – to dlatego, że tak jest. Są ukształtowani przez „SNL” (także „Seinfelda”, także niezależnych komików standupowych – te światy się przenikały).

To humor kresowych Aszkenazyjczyków. W Polsce tę tradycję kontynuowali choćby Hemar czy Tuwim, nie mówiąc już o Moim Ukochanym Pisarzu.

Ceni się w nim autoironię. Patos jest obiektem kpiny, ale wysoce ceni się cnotę zachowywania odwagi w chwili próby („nie zobaczą tu trwogi ziemianina!” – woła Ijon Tichy podczas Strumu).

Żaden ze mnie znawca judaistyki, więc skontrujcie moją ewentualną niewiedzę. PODOBNO praźródłem tego stylu są czasy powstania Chmielnickiego, gdy kresowi Żydzi uznali, że muszą przebłagać Boga za swoją dotychczasową rozpustę, więc wprowadzono zakaz tańców, żartów i swawoli.

Że względu na znaczenie ceremonii weselnych dla spoistości społecznej zostawiono jednak instytucję badchena (weselnego mistrza ceremonii) i klezmerów (weselnych grajków). PODOBNO gdy potomkowie kresowych Aszkenazyjczyków trafili do Nowego Jorku i Hollywood, przenieśli złośliwą ironię badchenów do satyry, a klezmerskie solówki do muzyki pop. Sam nie umiem ocenić, ile w tym prawdy.

Ale jeśli jest tej prawdy choćby okruch, to okazuje się, że ulice Lwowa czy Odessy są tak naprawdę pra-matecznikiem, źródłem Q, Wedami, sanskrytem współczesnej popkultury. I dlatego gdy widzimy Zełeńskiego, widzimy w nim „naszego”. Bo my wszyscy – on, my, Jake & Elwood Blues, Beavis i Butthead, jesteśmy z tego samego Izaaka Babla, choć nie zawsze o tym wiemy.

Chwała Ukrainie!

W ten straszny dzień nie sposób rozmawiać o popkulturze. Nawet ukraińskiej (choć, nawiasem mówiąc, niezmiennie gorąco polecam „Internat” Żadana jako najlepszą książkę o tej wojnie – i jedną z najlepszych książek wojennych w ogóle).

Wprawdzie nie traktuję serio pojęcia „geopolityka”, bo w Polsce zazwyczaj używają go ludzie, którzy z kolei traktują serio filmiki na jutubie – ale proponuję odwiedzającym pewną refleksję historyczno-geograficzno-polityczną. Otóż jak wiadomo, to akurat truizm, od czasów jagiellońskich Polska wciśnięta jest między dwa zasadnicze ośrodki potęgi – HRE i jego kontynuatorów, oraz Ruś Moskiewską i jej kontynuatorów.

Z obu stron nasi praprzodkowie zaznali sporo zła. Często nawet całkiem niedawno (dla mnie to jest pokolenie moich dziadków – a więc znałem ludzi, którzy tych cierpień doznali na własnej skórze).

Nie ma tutaj jednak symetrii. Relacje z HRE Polska często miała przyjazne. Bywaliśmy pełnoprawną częścią imperium (z uprawnieniem elektorskim). W tej roli w ogóle pojawiliśmy się na mapie i dostaliśmy nazwę (bez przyjaźni z Ottonem Bolesław byłby tylko jeszcze jednym plemiennym watażką).

To samo powiedzą Duńczycy, Holendrzy, Czesi, Szwajcarzy. Sąsiedztwo z Niemcami bywa nieprzyjemne, oni też w historii mieli szalonych, zbrodniczych władców, ale bywa też całkiem korzystne.

Sąsiedztwo z Rosją jest wyłącznie niekorzystne. Nie tylko dla Polski – patrzę na mapę i na granice Rosji, od Finlandii przez Estonię, Polskę, Besarabię, Czerkiezję, Kaukaz, serię państw ze „stanem” w nazwie, Mongolię i Mandżurię aż po Japonię. Nie widzę ani jednego kraju, któremu to sąsiedztwo przyniosło coś poza podbojem, cierpieniem i niewolą.

Jeśli ktoś może mi wskazać kontrprzykład – będę zobowiązany. W propagandzie PRL standardowo było nim oczywiście tzw. „wyzwolenie” w 1945, w którym ja jednak widzę zastąpienie jednego zniewolenia drugim.

Stalin nie był lepszy od Hitlera. Tyle w nim dobra, że umarł zanim zdążył w pełni uruchomić swój wariant Holokaustu – ale przymusowa koncentracja ludności żydowskiej w getcie Birobidżanu w połączeniu z „wykryciem spisku żydowskich lekarzy” wskazują, że takie miał plany.

Oczywiście, to już tylko gdybanie. Skupmy się więc na czymś, co jest obiektywnie weryfikowalne – czy gdzieś w jakimś kraju Rosjanie są spontanicznie fetowani jako fajni sąsiedzi?

Wiele narodów świata ma na przykład jak najgorsze zdanie o Amerykanach, to prawda. Ale są kraje, w których celebruje się rocznicę wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Czy gdzieś celebruje się wkroczenie wojsk rosyjskich w formule innej niż „lokalny dyktator zwozi publikę ciężarówkami”?

Amerykanie o mrocznych sprawkach swojej historii robią hollywoodzkie superprodukcje – od wyrżnięcia Indian aż po zbrodnię iracką. Rosjanie o swoich nie mówią w ogóle, zakazują tego prawnie.

W efekcie do dziś niewielu ludzi poza Polską wie o zbrodni katyńskiej. Ale my na przykład niewiele wiemy o ludobójstwie czerkieskim.

Dzięki funkcjonującej w tym kraju niemal nieprzerwanie cenzurze, Rosjanom udało się wytworzyć wrażenie, jakoby nie uczestniczyli w imperialistycznych zbrodniach XIX wieku. Jakby cała ta gwałtowna ekspansja w stronę Kaukazu i Kamczatki odbywała się pokojowo.

Tymczasem tam ktoś mieszkał. I tego kogoś tam już nie ma nie dlatego, że wyjechał czy się zasymilował – ale dlatego, że go zamordowano.

Oczywiście, to samo się działo w Afryce, na Dzikim Zachodzie, w Indiach. Ale znów: odpowiadające za to zachodnie potęgi kolonialne otwarcie o tym mówią. Rosja udaje, że dokonała swojej ekspansji pokojowo.

Nie winię o to wszystkich Rosjan. Wiem, że są tam inne tradycje państwowe i że zanim spadkobiercy Rurykowiczów zaczęli zniewalać inne narody, najpierw musieli zniszczyć inne państwa rosyjskie.

O ile jednak na przykład Niemcy po 1945 włożyli dużo wysiłku w rugowanie pruskich tradycji, Belgowie chcą wreszcie usunąć pomnik swojego króla-ludobójcy, Amerykanie rozgrzebują dawne rany, by nie zarosły błoną podłości – Putin nawet nie ukrywa, że chce kontynuuować dzieło Stalina. To nie jest czas na symetryzm, tu nie ma „dwóch złych państw, jedno warte drugiego”. Niech żyje niepodległa Ukraina!

Kaprealizm

Jak już pisałem, pasjami oglądam ostatnio stare filmy. Niestety, nie będzie to notka aż tak apolityczna, jak bym chciał, bo jedną z motywacji mej ucieczki w przeszłość jest poszukiwanie Zaginionych Utopii Kapitalizmu.

Inna sprawa, że amerykańska popkultura naprawdę nigdy nie była apolityczna. Case in study: John Wayne. Gdy zyskał gwiazdorski status, miał kontrolę nad swoimi rolami – często współprodukował lub współreżyserował filmy i wykorzystywał to jako okazję do wygłaszania ideologicznych monologów.

Bodajże najwięcej tego jest w westernie „Chisum” (1970). Obejrzyjcie chociaż czołówkę – daje pewien przedsmak tego, jak wygląda sam film.

Uśmiecham się ironicznie, ale całość obejrzałem z przyjemnością. Bo ja w ogóle lubię westerny, nie tylko te, przy których się zgadzam z ideowym przesłaniem (co wbrew pozorom zdarza się całkiem często; muzyka country to też nie tylko ten syf, który puszczali w trójce).

Może to jedyny sposób na dyskusję międzybąbelkową – jeśli pojawi się tu prawicowiec potrafiący kulturalnie dyskutować o westernach, nie wywalę go tylko za to, ze ma poglądy takie jak John Wayne. Skłonię raczej do zastanowienia się nad skalą tego podobieństwa.

John Chisum to postać zmitologizowana, ale historyczna – jeden z uczestników „wojny w hrabstwie Lincoln”, w której walczyli m.in. Patt Garret i Billy The Kid. Obrosło to tyloma legendami, że nie da się dziś ustalić prawdy.

Co wiadomo na pewno, to że Lawrence Murphy miał monopol na handel i wszelakie usługi, z bankowymi włącznie (fachowa nazwa to więc raczej „monopson”) w hrabstwie Lincoln. A propos korwinistów i ich „tylko państwo może stworzyć monopol” – tam nie było państwa, był Dziki Zachód, z którego gringos już pogonili państwo meksykańskie, ale jeszcze nie byli w stanie zastąpić go własnym.

Murphy pozyskał (westerny pokazują to zazwyczaj jako „skorumpował”) lokalnego szeryfa, Billa Brady’ego. Bandidos pracujacy dla Murphy’ego byli bezkarni, bo Brady dał im status „zastępców szeryfa”.

Rancher John Tunstall założył konkurencyjną firmę oraz opłacił własną armię rewolwerowców, której działalność zalegalizował sędzia pokoju. Armia przyjęła miłe lewakom miano „Regulatorów”.

Tunstall zginął, ale jego armia wygrała wojnę o dominację nad hrabsterm Lincoln. Historia przyznała jej rację, niejako walkowerem – tylko Regulatorzy przeżyli, więc znamy tylko ich wersję wydarzeń.

Nawet w ich wersji pozostaje pewna niespójność – status Billy Kida. Walczył po stronie Regulatorów, ale gdy ci wygrali, pozostał „desperado”. Zastrzelił go w końcu dawny przyjaciel (acz jak zwykle w przypadku legend Dzikiego Zachodu, wszystko tu jest wątpliwe i słabo uźródłowione – ten, kto przeżył strzelaninę miał przecież powody, by kłamać na temat jej przebiegu).

John Wayne umieścił siebie w tej historii jako postać drugoplanową – krowiego barona Johna Chisuma, który popierał Regulatorów. Daje mu to okazję do wygłaszania monologów na temt przyczyn owego poparcia, które są polityczne jak w socrealizmie (te późne westerny z Waynem można nazwać „kaprealizmem”).

Chisum przedstawia siebie jako człowieka, który nie szuka przygód. Codziennie zarządzanie biznesem dostarcza mu ich w nadmiarze.

Ta działalność biznesowa przedstawiona jest z kolei jako filantropia – Chisumowi nie chodzi o personalne wzbogacenie się. Działa dla dobra wszystkich – konsumentów, kontrahentów, podwładnych.

Może i ma z tego jakieś przywileje, ale z nich nie korzysta. Nie dla niego szampany, najlepiej smakuje mu kawa z ogniska na prerii, wypita razem z kowbojami, którzy dla niego pracują.

„Ty pracujesz dla mnie, a ja pracuję dla każdego Amerykanina, który ma ochotę na stek” – mówi Wayne w innym filmie, „McLintock!”, w którym też gra krowiego barona. W ten sposób aktor jakby mówił do swoich fanów: „to, że jestem gwiazdą oznacza tylko tyle, że kupując bilet na western – stajesz się moim szefem”.

W tych westernach często występują mniejszości etniczne – Czarni, Chińczycy, Indianie i przede wszystkim Meksykanie. Wayne odnosi się do nich (w swoim mniemaniu) z szacunkiem i bez rasizmu. W „Fort Apache” mamy sugestię, że wszystkie wojny z Indianami można by zakończyć w jeden dzień, gdyby zostawić negocjacje postaci granej przez Wayne’a, niestety jak zwykle wszystko zepsuł głupiec przysłany z Waszyngtonu (Henry Fonda).

Ameryka pokazana jest jako raj dla wszystkich, nawet dla mniejszości. Meksykański ogrodnik jest szczęśliwy, że może pielęgnować piękny ogród krowiego barona, a chiński pracz, że ma tyle prania.

Jak w memach z serii „this could be us, but you keep playing”, ten raj jest możliwy pod warunkiem, że wszyscy znają swoje miejsce. Chińczycy nie domagają się prawa do głosu, kobiety rozwodu, pracownicy podwyżek, Indianie utraconych ziem a Czarni prawa do spacerowania po zmroku. I nikt nie kwestionuje przywództwa Johna Wayne’a, no chyba że chce dostać po ryju.

Wydaje mi się, że znając kaprealistyczne westerny – dobrze rozumiem światopogląd wyborców Trumpa, a także pisowskich emerytów. Młodzieży wyjaśnię, że te westerny były pokazywane w TVP w latach 70., a każda taka emisja była świętem (w „Brunecie wieczorową porą” wszyscy sąsiedzi Kowalewskiego oglądają fikcyjny western „Przez prerie Arizony”; tak to wtedy wyglądało, okna w blokach migotały synchroniczną poświatą i grzmiały zwielokrotnionym echem lektora).

To też tłumaczy, dlaczego mimo swojej (słusznej) niechęci do elit, nie uważają za elitę Trumpa, Kaczyńskiego ani „swoich” celebrytów i oligarchów. Po prostu wierzą, że jako widzowie, klienci czy wyborcy, są ich „szefami”. A kapitalizm wyobrażają sobie jak z tych monologów Chisuma.

Ja wiem, gdzie robią błąd w tym rozumowaniu – ale nie wierzę, że da się ich do tego przekonać. Ta notka nie jest więc po to. Zapraszam do rozmowy o kaprealistycznych westernach (do których zaliczam także np. „Terytorium Komanczów”). O lewicowych planuję osobną notkę…