Rzadko tu piszę o polskiej muzyce pop, bo ta rzadko wpada mi w ucho. Problem mam z nią niemal zawsze ten sam: wokal.
Mógłbym słuchać Myslovitz, Cool Kids of Death albo nawet muzykującej rodziny Waglewskich. Ale najpierw musieliby zatrudnić wokalistę, który ma ciekawy głos i umie śpiewać. Wiem, że „not gonna happen”, więc jednak podziękuję.
Ania Rusowicz może nie jest polską Arethą Franklin, ale stosuje prosty trick, na których chętnie daję się nabrać. Ja nie jestem malkontentem, jako odbiorca muzyki pop jestem jak agent Mulder. I WANT TO BELIEVE.
Śpiewa nisko i jakby od niechcenia. Daje to przynajmniej nadzieję, że chciała, to podniesie głos tak, że żyrandole będą pękać. Tyle mi wystarczy.
Rusowicz to córka gwiazd bigbitu z czasów młodości moich rodziców – tragicznie zmarłej Ady Rusowicz i Wojciecha Kordy, muzycznego lidera Niebiesko-Czarnych. Nawiązuje do rodzinnych tradycji, w swoich piosenkach tworząc fałszywy klimat lat 60.
Fałszywy – bo wtedy mało kto umiał w Polsce nagrywać muzykę rockową. Pierwsze porządnie zmiksowane płyty pojawiają się w latach 70., gdzieś z Breakoutem, Niemenem i SBB.
Wtedy problem był jakby symetrycznie odwrotny. Nie było trudno o ciekawe głosy. Ale jak strasznie płasko brzmiały te gitary, ta perkusja ewidentnie łapana jednym mikrofonem, ten rachityczny bas!
Faux bigbit Ani Rusowicz ma fajną, profesjonalnie nagłośnioną perkusję i psychodeliczną gitarę, która powinna się spodobać nawet Krzysztofowi Vardze (który zadeklarował kiedyś, że brytyjska muzyka gitarowa jest jego ojczyzną). Pewnie ci biedni gitarzyści z lat 60. chcieli brzmieć właśnie tak, ale jak to osiągnąć na enerdowskiej gitarze puszczonej przez radziecki wzmacniacz.
Ale do tego, no właśnie, mocny, trochę tajemniczo brzmiący kobiecy głos. Aż se wziąłem i kupiłem z ajtjunsów…