„Zatrzymując się na chwilę przy studiach Marksa, warto zaznaczyć, że w powszechnej świadomości jego myśl raczej nie kojarzy się z Georgiem Wilhelmem Friedrichem Heglem”, powiedziała Sylwia Góra w wywiadzie z Krzysztofem Iszkowskim promującym jego książkę „Idol. Życie doczesne i pośmiertne Karola Marksa”.
Jako doświadczony wywiadowca widzę, że to tak zwane „softball question”, ale i tak poraziło mnie niczym rachunek za prąd. Przecież to jakby powiedzieć „w powszechnej świadomości Chuck Berry nie kojarzy się z rokendrolem”.
Nie znam się na „powszechnej świadomości”, może faktycznie tak jest. Jeżeli więc ktoś naprawdę tak mało wie o Marksie, że nie kojarzy go z Heglem („ja cię nie mogę, całe życie myślałem że to neokantysta”!), książka Iszkowskiego będzie dla niego źródłem wielu ciekawostek, podanych w zgrabnej formie. Istotnie, czyta się wartko jak kryminał (jak zapewnia nas blurb).
Ktoś, kto już przedtem coś czytał o Marksie, będzie raczej rozczarowany. Większość ciekawostek już znamy, zwłaszcza tych w których Iszkowski się szczególnie lubuje – że nieślubne dziecko, że czyraki, że pijak, że awanturnik. To tak, jakby napisać książkę o Chucku Berrym, że kobieciarz i narkoman. Który tak poza tym nagrał jakąś piosenkę czy dwie, no ale dość już o tym, skupmy się na jego dolegliwościach dermatologicznych.
Trochę wyolbrzymiam, ale tylko trochę. Gdy Iszkowski pisze o dziełach Marksa, wyszukiwanie cytatów, które się źle zestarzały oraz michałków z serii „kogo jak obraził” ma dla niego prymat przed zwykłym streszczeniem.
O „Kapitale” dowiadujemy się głównie, że „klasyk historii myśli ekonomicznej Mark Blaug” poddał go „miażdżącej krytyce jako dzieło źle skonstruowane, o nadmiernej liczbie powtórzeń i pełne specyficznej terminologii”. O czym ten cały „Kapitał” w ogóle jest, tego Iszkowski nie pisze. Jakby nie interesowało go to nawet na zasadzie zwykłej ciekawości – wystarcza mu „miażdżąca krytyka” innych autorów.
O Marksie dowiemy się więc z „Idola” tyle, że był to niesympatyczny abnegat, który nie osiągnął intelektualnie niczego co zniosło próbę czasu. Niech będzie, ale w takim razie czemu o nim dzisiaj pisze się książki?
Jeśli ktoś chce zrozumieć fenomen Marksa, to z rzeczy wydanych po polsku najlepszy pozostaje „Karol Marks. Życie i środowisko” Isaiah Berlina. Jestem oczywiście stronniczy, bo przyłożyłem do tego wydania swoje 3 grosze, ale z kolei o tyle bezstronny, że nie mam z tego tantiem (tej książki nie ma już zresztą w legalnym obiegu). Jako streszczenie „Kapitału” tradycyjnie David Harvey.
Berlin był filozofem liberalnym, więc nie pisał o Marksie z pozycji wyznawcy. Potrafił jednak rzetelnie przedstawić jego myśl, żeby wskazać gdzie widzi słabe punkty, ale wskazywał też mocne. Jego książka nikogo nie „nawróci” na marksizm, ale nieźle wyjaśnia podstawowe pojęcia.
Iszkowski unika wskazywania mocnych punktów z przedziwnym zapamiętaniem. Marks i Engels u niego nie mogą mieć racji nawet gdy ewidentnie ją mają. Na przykład „Anty-Duhring” ostrzega przed mieszaniem rasizmu z socjalizmem przez tytułowego bohatera.
Iszkowski o antysemityzm Duhringa obwinia… Engelsa. Pisze: „Engels pozbawił go zwolenników w kręgach postępowych, znalazł nowych wśród konserwatystów i niechlubnie przeszedł do historii jako czołowy antysemita i inspirator nazizmu”. To przypomina popularną na prawicy antylogikę oskarżania Michnika o polski antysemityzm („ciągle ostrzegał i w końcu wykrakał”).
Głównym źródłem Iszkowskiego są „Główne nurty marksizmu” Kołakowskiego. Od innych autorów czasem się dystansuje, ale nigdy od Kołakowskiego. Cytuje go bez komentarza, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie pada na kolana przed Autorytetem i przedstawia go jako „biegłego w egzegezie Marksowskiej myśli”. Dziwne że tylko raz.
Kołakowski nie był bezstronnym autorem. Nie pisał „by zrozumieć fenomen”, tylko żeby odpokutować błędy młodości i uzasadnić swój pivot na konserwatyzm. Właściwszym tytułem jego książki byłyby „Główne źródła leninizmu”, bo Marks go interesował tylko jako inspirator krwawego Włodzimierza. „Nurty” do tego nie pasujące są u Kołakowskiego w najlepszym wypadku potraktowane powierzchownie, a w najgorszym – paszkwilancko.
Jeśli ktoś na podstawie Kołakowskiego będzie próbował zrozumieć skąd się wzięła socjaldemokracja, zostanie z mnóstwem zagadek. Dowie się oczywiście, że zwolennicy Marksa współzakładali SPD i ta partia najpierw przyjęła program gotajski, który się Marksowi bardzo nie podobał, a potem uwzględniła jego krytykę w programie erfurckim, który zyskał już coś w rodzaju niechętnej aprobaty.
No ale co potem? Socjaldemokracja znika bez wyjaśnienia jak bohater źle zmontowanego filmu. Kołakowski traci zainteresowanie, bo już może pisać o bolszewikach. A więc jeśli pisze o Kautskym, to że Lenin go krytykował. U Iszkowskiego jest trochę lepiej, ale podobnie: bezpośrednio po rozdziale „Gotha” następuje rozdział „Zwrot rosyjski”. Odtąd zachodni socjaldemokraci są głównie przypisem do historii ZSRR.
Piszę „zachodni”, ale Iszkowski (za Kołakowskim) dostrzega niemal wyłącznie niemieckich. Szwecja? Nie ma takiego kraju – jest Kampucza, Kampucza-Zdrój. To jakby w książce o Chucku Berrym nie wspominać o Lennonie!
Tymczasem gdyby Iszkowski został dłużej przy Zachodzie, mógłby opowiedzieć inną historię, o której polska literatura zasadniczo milczy – moim zdaniem ciekawszą. W 1881 w Malmo pojawia się August Palm, chwilowo jedyny socjaldemokrata w Szwecji – co się zmieni 6 listopada, gdy wygłosi pierwsze przemówienie, od którego socjaldemokratów zacznie przybywać.
Nie byłoby szwedzkiej socjaldemokracji bez Palma, Palma bez SPD, SPD bez Marksa. Model nordycki niewątpliwie jest więc formą „życia pośmiertnego Marksa”, której Iszkowski niestety nawet nie próbuje opisać.
To nie jest zarzut, bo każdy autor musi zdecydować że o tym pisze a o tamtym nie. Socjaldemokracja go nie interesuje, woli tradycyjne „jezu komunis”. OK, jego prawo, no ale moim prawem jest smutne westchnienie.
Ubolewam nie tylko dlatego, że uważam model nordycki za Najfajniejszy Ustrój Ever, ale w historii „od Palma do Palmego” widziałbym szansę na wnioski relewantne dla współczesności. Na ile jeszcze sposobów można potępiać komunizm? Czy da się o tym napisać coś świeżego?
Nasi praprzodkowie 140 lat temu stali przed takimi problemami jak my – też mieli przeciwko sobie wszystkie media (dzielące się jak zwykle na konserwatywne i liberalne). Palm w pierwszym przemówieniu wspominał o ogłupiających proletariat opowieściach „jak zostać milionerem”. Z tym borykamy się dziś, z Leninem nie.
Socjaldemokraci traktowali filozofię Marksa „bardziej jako tezy do dyskusji niż dogmat” – pisze Iszkowski. I znów: to prawda, ale przecież dotyczy to wszystkich świeckich i cywilnych organizacji. Może w zakonie czcicieli Kołakowskiego panuje zakaz kwestionowania Autorytetu, ale czy to jeszcze organizacja świecka?
Historia filozofii i nauki generalnie polega na ciągłym modyfikowaniu. Z teorii atomowej Daltona nie zostało prawie nic, ale przecież żaden chemik nie odbierze mu laurów. Dlatego jałowe poznawczo wydają mi się książki z serii „cytaty ze znanych ludzi, które się źle zestarzały”. Tak możemy nawet Kopernika przedstawić jako „jurnego trutnia” (jak Iszkowski opisuje Marksa). Pytanie „co osiągnął” wydaje mi się ciekawsze niż „gdzie się mylił” albo „ile miał kochanek, a ile czyraków”.
Iszkowski pod koniec rozważa alternatywne historie „wszechświata bez Marksa”. Wychodzą mu same dobre rzeczy – mądrzejszy liberalizm, komunizm łagodniejszy bo religijny (z niejasnych przyczyn Iszkowski zdaje się wierzyć, że religia łagodzi obyczaje).
Tylko że to jest wszechświat, w którym historia niemieckiej socjaldemokracji kończy się ze śmiercią Lassalle’a. Żeby Bebel i Liebknecht mieli zakładać SPD bez Marksa, to mi urywa haki do zawieszania niewiary (bez Marksa ten drugi by nie wrócił z emigracji, a ten pierwszy po samolikwidacji ADAV robiłby karierę bezpartyjnego państwowca).
Szybciej rozkwita za to narodowy socjalizm, bo nie ma komu zwalczać Duhringa. Są związki zawodowe, ale na zasadzie branżowego egoizmu (nie ma teoretycznych podstaw do „solidarności ludzi pracy”, więc nie pojawi się np. „system gandawski”). Nie wiem czy w takim świecie istniałby Polska, ale życie między narodowo-socjalistycznymi Niemcami a totalitarno-religijną Rosją wyglądałoby nieciekawie.
Wszechświat bez tego „jurnego trutnia” byłby więc gorszym miejscem. Chociaż – niech będzie – miał trudny charakter, nie dbał o higienę i spóźniał się z dedlajnami.
FOTO: Branting monumentet w centrum Sztolkholmu, alegoryczna wizja premiera Brantinga prowadzącego ludzi pracy w pochodzie pierwszomajowym. August Palm pierwszy z naszej prawej. (c) Jors Truli