Alleluja!

Wielkanoc to święto optymizmu. Zatem w imieniu Międzynarodowej Federacji Pesymizmu, Czarnowidztwa i Niedasizmu serdecznie pozdrawiam optymistów radosnym alleluja, mieliście rację! Przynajmniej w sprawie startu Zandberga.

Wygląda na to, że scenariusz, którego obawiałem się najbardziej – miażdżąca przewaga o rząd wielkości notowań Biejat na Zandbergiem (typu 5% do 0,1%), jest już nierealny. Ostatecznie oczywiście jak zawsze w polskiej polityce wszystko zależy od przeoryszy zakonu SS Pregnantek Na Pasach, ale siostrzyczki zazwyczaj skupiają się na kandydatach z podium.

To oznacza, że mój główny argument uległ całkowitemu unieważnieniu. Bałem się, że to wyeliminuje Razem z układania wspólnej listy lewicy w wyborach 2027, tymczasem wygląda na to, że pozycja Razem ulegnie wzmocnieniu.

W wyborach z 2023 Razem występował w roli ubogiego krewnego, który wnosi swój skromny procencik i dzięki temu Udzielni Władcy Wszechświata, Biedroń i Czarzasty pozwalają mu zasiąść przy pańskim stole. Teraz Zandberg będzie z tym kimś, kto będzie wtedy kierować staro-nową Lewicą rozmawiać jak równy z równym, zaś rola jednoprocentowego ubogiego krewnego przypadnie SLD-nostalgikom z Senyszyn.

Perspektyw wyborów z 2027 wydaje mi się teraz najważniejsza – pamiętając oczywiście, że to nie musi być 2027. Jeśli wygra Nowogrodzki, będzie przecież dążyć do jak najszybszych przedterminowych.

Pamiętając o tym, że poprzednio nie miałem racji i że cieszę się, że w Razem mnie nie posłuchano (hura! hura!), ale znów mam kolejny postulat. Mam nadzieję, że taka wspólna lista powstanie. Mam nadzieję, że powtórzony będzie pakt senacki.

Przypominam, że nie chodzi o tego nieszczęsnego d’Hondta, o którym uwielbiają perorować publicyści nierozumiejący matematyki. Małe okręgi wyborcze sprawiają, że efektywny próg potrafi w nich przekraczać dziesięć procent co teoretycznie oznacza, że partia może przekroczyć 5% w skali ogólnopolskiej – ale dostać 0% mandatów.

Hipotetyczny osobny start Razem i Nowej Lewicy byłby więc katastrofą, nawet gdyby obie listy dostały po 6%. Za to wspólna lista zgarniająca te 12% mogłaby zyskać więcej posłów niż dzisiaj. I to znacznie więcej, bo w 2023 widać nieliniowy skok właśnie w tej okolicy: Nowej Lewicy jej 8,61% dało 26 mandatów, a Hołowni jego 14,4% aż 65. To dlatego, że Hołownia dostawał mandaty w tych okręgach, w których realny próg krążył w okolicach 10% – a lewica nie.

To, co napisałem powyżej, wydaje mi się bardzo logiczne i matematycznie niepodważalne. Ale tak było też z moimi obawami przed „katastrofą 0,1%”, więc już się przy niczym nie upieram.

Źródłem mojego błędu było przecenianie roli zaplecza medialnego. Myślałem, że skoro Zandberg będzie miał tym razem przeciwko sobie już nie tylko tradycyjne media, dzielące się na prawicowe papiesko i prawicowe balcersko, ale nawet maleńkie media lewicujące, jak Oko Polityczne FM, to już naprawdę nie wyjdzie z procenta.

Okazuje się, że brak zaplecza medialnego nie jest aż tak dużym problemem. To dobra wiadomość, bo pewnie tego zaplecza Razem nie będzie mieć także i w 2027 (jak zwykle tu czy tam znajdzie się jakiś pojedynczy sympatyzujący felietonista czy bloger, ale nikt decyzyjny). A że znaczenie tradycyjnych mediów nie przestanie spadać, to i problem braku zaplecza będzie coraz mniejszy. Alleluja!

Rozumiem powody, dla których polityk na tym etapie nie powinien jeszcze deklarować w drugiej turze poparcia dla nikogo poza sobą samym, ale nie jestem politykiem, jestem nieważnym kolesiem bez znaczenia, co daje mi ten luksus, że mogę mówić jak jest. Albo jak mi się wydaje, że jest.

W czasach trumpizmu prawica zrobiła się już otwarcie faszystowska. Oni oczywiście mówią, że bronią wolności słowa („nie może być tak, że ktoś idzie do więzienia za grożenie komuś śmiercią na twitterze”!), ale w rzeczywistości w USA zaczynają prześladować uniwersytety za mówienie prawdy. Nauka to teraz „lewackie przygłupy z Harvardu”, a obowiązuje łysenkizm z jutuba. Oni są już w fazie deportowania ludzi bez procesu do obozu koncentracyjnego (na razie jednego, no ale nie od razu Auschwitz zbudowano).

To samo chcą nam tutaj urządzić w Polsce pisiory w czapeczkach MAGA. To nie będzie już taki PiS jak kiedyś, z grubsza trzymający się przynajmniej pozorów praworządności. Różnica będzie jak między rządami Karola II a rządami Antonescu w Rumunii (by nie używać w kółko tej chemii z Niemiec). Potrzebujemy lewicy jako większego dobra, ale na razie potrzebujemy też „libków” u władzy jako mniejszego zła. Lepiej być lewicą w parlamencie niż w obozie koncentracyjnym. Droga do faszyzmu jest wybrukowana ludźmi mówiącymi „oj już nie przesadzaj”.

Trup w Longines Lounge

Goggins i Rockwell – mat. promocyjne MAX

Jak wiadomo, od 200 lat popkultura jest robiona głównie dla średniej klasy średniej. Prapradziadkiem całego popu są teatry nastawione na masowego mieszczańskiego widza (a nie tylko działające w ramach arystokratycznego dworu).

Siedząc pośrodku hierarchii, MMC ma na jej punkcie centralnego pyerdolca. Marzymy o awansie do UMC (albo zgoła do wyższej), boimy się spadku do LMC (albo zgoła do niższej). Część z nas leczy się wyparciem, przez wmawianie sobie, że żadnych klas w ogóle nie ma, były najwyżej w czasach Marksa, a zresztą je zmyślił – w odmętach fejsbuka do dziś widuję komcionautów z serii „a co to w ogóle jest klasa średnia”.

Seriale telewizyjne też robione są głównie dla MMC, bo dziś to MMC głównie płaci abonamenty za te wszystkie Netflixy, a kiedyś to MMC głównie kupowało proszki do prania premium, więc się opłacało robić „opery mydlane”, a znowuż w Europie, gdzie seriale początkowo były niekomercyjne, to i tak w praktyce robiono je pod gust średniego szczebla menedżmentu w jakimś BBC. Więc jak nie obrócić, biodra z tyłu.

W Europie ten menedżment średniego szczebla często zamawiał niekomercyjne (ale czasem bardzo popularne) widowiska z serii „Z Życia Klasy Niższej”. Amerykańska telewizja od razu jednak poszła w aspiracyjne seriale o elitach.

Jestem dostatecznie stary, żeby się na niektóre załapać, oraz dostatecznie młody, żeby pamiętać to aspiracyjne uczucie. Jak oglądałem „Murphy Brown” jako Początkujący Dziennikarz, czułem dumę, że robię w tej samej branży i marzyłem, że kiedyś dorównam statusem. No jasne że też mnie to teraz śmieszy (aspiracyjnych seriali o nauczycielach niestety nie robią – marzę o spinoffie „Dojrzewania” pt „Mister Malik”).

Seriale anty-elitarne są zjawiskiem relatywnie nowym. Dobrze to ilustruje kombo „The Good Wife” / „The Good Fight”. Zaczęło się to jako w miarę konwencjonalna aspiracyjna opowieść o „prawnikach z prestiżowej kancelarii” (2009), wyewoluowało w satyrę na prestiżowe kancelarie.

Ta przemiana nastąpiła w latach 2015-2017, kiedy Ludzie Tacy Jak Ja zaczęli żartować o „zepsutej symulacji”. Świat się zaczął rozsypywać jak u Philipa Dicka, nie tylko moje marzenia pożeglowały ku bezkresnym oceanom przez rury kanalizacyjne.

„Biały lotos” jest flagowym przykładem fali popkultury antyestabliszmentowej. Średnia klasa średnia ogląda go dla kompensacji utraconych marzeń – patrzymy na elity i myślimy: co za ćwoki! co za chamy! co za głupki! co za szuje! Jak dobrze że nie siedzimy z nimi w tym Longines Lounge (jednocześnie oczywiście sycąc swoje oczy widokiem luksusów, na które nigdy nie będzie nas stać).

Pokochałem pierwotną formułę „Białego lotosu” i nadal podobał mi się trzeci sezon, w którym ta formuła uległa ewolucji. Początkowo wszystko było proste, że jeśli ktoś jest z elit, to jest Zły, Tępy i Ograniczony. W miarę symptyczny był tylko personel, który tych chamów obsługiwał. W trzecim się to komplikuje w sposób, który będę usiłował opisać bezspojlerowo.

Jak zwykle, na początku mamy Trupa W Luksusowym Hotelu. Potem mamy przeskok „TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ” i śledzimy losy grupy longinesiarzy, którzy właśnie przybyli do hotelu i zastanawiamy się, Kto Zginie.

Zakończenie w trzecim sezonie jest Trochę Inne Niż Przedtem, nieco inna jest też dynamika postaci. Do hotelu przybywa pięcioosobowa rodzina Człowieka Sukcesu (przecudowspaniały Jason Isaacs), Trzy Przyjaciółki Z Młodości oraz dziwna para, Mrukliwy Typ (Walton Goggins z „Fallouta”) i Słodziutka Blondynka (Aimee Lou Wood z „Sex Edukacji”).

W podwójnej roli gościo-pracownika pojawia się Belinda, masażystka z pierwszego i drugiego sezonu, w ramach Erazmusa dla chłopów pańszczyźnianych. A jak ona, to pojawi się także tajemniczy Greg, który tym razem nazywa się Gary. W roli specjalnej pojawia się Sam Rockwell i jak zwykle kradnie show.

Inaczej niż w poprzednich sezonach, bliżej śledzimy tu perypetie pracowników hotelu. Wzruszający romans Gaitoka i Mook to love story w klasie ludowej (parkingowy i masażystka).

Z Trzech Przyjaciółek jedna jest ewidentnie MMC – jej marzenie o byciu prawniczką w prestiżowej kancelarii skończyło się jak moje o mediach. Druga moim zdaniem UDAJE sukces, ale to tak jak moi znajomi, którzy kompulsywnie chodzą na te wszystkie gale Srand Sress, żeby tam sobie robić selfiki i czuć się przez jeden wieczór częścią lepszego świata.

Mniej tu mamy więc „satyry na bogoli”, a więcej studiów charakteru. Część postaci w ciągu tego tygodnia pokaże nam się niespodziewanie z lepszej lub gorszej strony – nie chcę niczego spojlować z jednym wyjątkiem.

Przy całej mojej juniorofobii muszę przyznać, że Patrick Schwarzenegger świetnie gra najstarszego syna i desygnowanego następcę tronu Człowieka Sukcesu. Zapatrzonego w tatę „high T alpha male”, który pije jakieś proteinowe szejki na porost mięśni (?), jest wcieleniem wszystkich bredni manosfery, i jako taki OCZYWIŚCIE jest odpychający dla kobiet. Ale gdzieś tam pod koniec zaczyna okazywać normalne uczucia i w siódmym odcinku jest już prawie sympatyczny.

Część postaci ewoluuje w odwrotnym kierunku: wydawały się miłe, a potem nagle paskudne. KMWTW. Czynnikiem tych przemian zazwyczaj są pieniądze, ale tak ogólniej rzecz biorąc – hierarchia. Moim zdaniem, pozytywna przemiana młodego maczo wzięła się z tego, że na jachcie Grega zrozumiał, że jako UMC i tak nie jest częścią PRAWDZIWEJ klasy wyższej. Mogą go najwyżej czasem zaprosić do jacht albo do wspólnej, mehemm, zabawy. Ale jego „stać na ten hotel” w sensie rachunku, a ich „stać na ten hotel” w sensie ewentualnego kupienia go. „We’re not the same”, cytując znanego memeska.

Każda z tych postaci jest znakomicie zagrana, więc oglądałem to z przyjemnością, jako pokaz pokazowego aktorstwa na tle pięknego tła. Muszę jednak przyznać, że sama formuła „antyelitarnej popkultury” zaczyna mnie nużyć.
Nie myślałem że kiedykolwiek to powiem, ale mam wrażenie, że ten cynizm, pesymizm i zgorzknienie nas paraliżują. Musimy zacząć szukać pozytywnych wzorców.

Mam wrażenie, że zgorzkniała prawniczka Laurie (Carrie Coon) została nam podsunięta jako krzywe zwierciadło MMC i jej/naszych frustracji. Zapatrzeni w własne pępki, rozpamiętujący utracone szanse, robimy się ślepi na coraz bardziej realne zagrożenia wokół nas. Potrzebujemy nowych przywódców, a to jednak oznacza chwilową przynajmniej rezygnację z naszej tradycyjnej firerofobii.

A Wy Jak Myślicie?

That Andrew Tate shite

Źródło - materiały promocyjne Netflix (adres w treści)

Serial „Adolescence” jest obecnie „the talk of the town” we wszystkich moich bąbelkach. Rzekłbym nawet „talk of pokój nauczycielski”. Zatem pogadajmy i na blogasku.

Na wstępie uprzedzam, że jeśli ktoś jeszcze nie oglądał, powinien się zamknąć w jakiejś komorze izolacyjnej i natychmiast nadrobić, bez znajomości spojlerów. To jednak jest kryminał i jesteśmy trzymani w czymś rodzaju niepewności „kto zabił”. Właściwie do samego końca.

W notce spojlery BĘDĄ, bo nie da się bez nich o tym rozmawiać. Powiedzmy więc od razu, że zabił jak zwykle kamerdyner i jedziemy z tematem.

Serial powinien solidnie przetrzepać każdego, ale dodatkowo każdego rodzica i każdego nauczyciela. Każdego kto styka się z nastolatkami, gdyż albowiem jego przewybitność w dużym stopniu bazuje na kilku genialnych rolach, przede wszystkim głównego bohatera (Owen Cooper). Plagą polskich seriali od lat są „studenci aktorstwa grający licealistów”, tutaj mamy trochę kreacji osób w wieku 13-15 lat – i wygląda na to, że aktorzy też mają tyle.

Są niesamowici. Jak wiadomo, serial był kręcony w przedziwny sposób – każdy odcinek to godzinne ujęcie. A kiedyś nawet robiłem wywiad z Chrisem Columbusem, który mówił że sekretem pracy z dziećmi jest szybki montaż, bo nawet całkowicie pozbawiony talentu dzieciak potrafi mieć właściwą minę przez sekundę.

Tutaj natomiast genialnie gra nie tylko Owen Cooper, ale na przykład drugoplanowa Fatima Boyang w długim ujęciu wybucha płaczem i widać łzy. A to są wszystko debiutanci! I potrafią nie patrzeć na kamerę, nie potknąć się o dekorację, nie kichnąć.

Dzięki temu zapominamy że to fikcja. Serial nie daje nam sekundy na zastanawianie się „łejdeminet, to przecież nie ma sensu”.

A przecież nie ma. Za najwybitniejszy odcinek powszechnie uważany jest trzeci (na skrinie). Jeśli ktoś przyznaje statuetki za „najlepszy odcinek serialu dramatycznego”, ten jest pewniakiem, inne seriale nie mają szans.

Jak może wiecie, od lat fascynują mnie popkulturowe stereotypy, kiedyś prowadziłem nawet o nich seminarium na SWPS, głównie dla studentów psychologii. Dużo uwagi z tej okazji poświęcałem stereotypom dotyczącym psychologii – a ta w popkulturze zazwyczaj pokazywana jest tak, jakby dowolna rozmowa z psychologiem musiała być freudowskim poszukiwaniem wyparć i zaprzeczeń („…not onli ze riwer in Idżipt!”), a ich odnalezienie objawiać się musiało freakoutem – że pacjent płacze, krzyczy, demoluje gabinet.

To jest bardzo malownicze, no bo najpierw mamy leniwy small talk o pogodzie, korkach na obwodnicy i szansach Red Soxów w tegorocznej kolejce ligowej. A kwadrans potem psycholog w poszarpanym krawacie mówi do sekretarki „pani Simpson, proszę odwołać wszystkie wizyty do końca dnia”.

Oglądaliśmy to tysiąc razy, ale zawsze chętnie obejrzymy po raz tysiąc pierwszy. No i tym właśnie jest epizod 3 „Adolescence”, kolejnym psycho-freakoutem.

Ten stereotyp jest społecznie szkodliwy. Cholera wie ilu ludzi nie poszło na terapię, bo się bało jej popkulturowego stereotypu.

W tym odcinku psycholożka (Erin Doherty) ma po prostu dokonać ewaluacji oskarżonego by sprawdzić, czy rozumie zarzuty. Taka procedura występuje także w Polsce i zazwyczaj polega po prostu na zadaniu serii standardowych pytań.

Serialowa psycholożka nie wiadomo po cholerę buduje z chłopcem jakąś relację, trochę tereapeutyczną, trochę uwodzicielską. Gdyby to był realny świat, powiedziałbym, że to z jej strony nieetyczne i nieprofesjonalne (dorosłemu łatwo doprowadzić trzynastolatka do wybuchu, ale tym bardziej powinien unikać), ale oczywiście ma to konkretną rolę dramaturgiczną: mamy zobaczyć psychoanalizę manosfery (a przy tym, jak wynika z materiałów promocyjnych Netflixa, dać nam „coś w stylu sztuki Davida Mameta”).

Wielu dorosłych do dziś nie zna tego pojęcia, choć serial powinien to wreszcie zmienić. Samo słowo w nim chyba nie pada, zamiast tego jest synekdocha „that Andrew Tate shite”. Ja to słowo poznałem u siebie na blogu. Pytałem w rozmowie czy „that shite” ma jakiś jeden rzeczownik dla uproszczenia, uprzejma Osoba Komcionautyczna odpowiedziała.

Manosfera to zespół poglądów odwołujących się do lęków i frustracji nastolatków takich jak w tym serialu. Odczuwamy je od stuleci, popkultura pokazała to na bazylion sposobów, z „Sekretnym dziennikiem Adriana Mole’a” na czele.

Współczesny dorosły ma skłonność to bagatelizować, no bo „wszyscy przez to przeszliśmy”. Ale za naszych czasów nie było Internetu, który żerując na tych lękach, podsuwa nastoletnim chłopcom proste wyjaśnienia.

To wszystko przez feminizm, który sprawił, że kobiety zapomniały o swojej uległej naturze. Skoro mogą wybierać, to wybierają tylko najprzystojniejszych i najbogatszych, a więc nie ciebie, Janku Kowalski. Ale my tu mamy dla ciebie fora, w których możesz się z kolegami nakręcać w nienawiści do kobiet, a także cudowne pigułki, od których urosną ci mięśnie, oraz za jedyne 9999 dolarów kurs „jak się stać grecką literką”.

Rzetelne porady, jakich można udzielić nastolatkowi przerażonego myślą, że na zawsze pozostanie prawiczkiem, są do odnalezienia za darmo od lat. Kolega MRW sprowadza to do dosadnego „myj dupę”, w nieco bardziej rozwiniętej formie znajdziemy kompletny poradnik w starych książkach Siesickiej czy Ożogowskiej, a nawet w komiksach o Tytusie.

Manosfera buduje w chłopcach niebezpieczną iluzję, że zamiast tego wszystkiego mogą się nauczyć sztuki takiego przemawiania do kobiet, żeby te na władcze „zrób mi kanapkę!” pytały tylko „z winiary czy kieleckim”. Serialowy chłopiec próbuje stosować te porady wobec psycholożki – z tragikomicznym skutkiem, no bo ona zawsze jest krok przed nim.

No ale co zrobić? Pomysły typu „zakazać smartfonów” są może i urocze, ale niemożliwe do wprowadzenia w życie. Polska szkoła wymaga od ucznia zainstalowania aplikacji mobywatel (bo już nie ma fizycznych legitymacji), blika (inaczej nie da się już „wpłacić na wycieczkę”), teamsów i librusa. Przybywa miast, w których bez smartfona nie da się korzystać z komunikacji publicznej ani zaparkować. I za każdym razem towarzyszą temu entuzjastyczne fanfary, że hura, cyfryzacja postępuje.

Na „zakaz smarfonów” mogą sobie pozwolić najbogatsi, których dzieci szofer wiezie do szkoły o zaporowym czesnym. Podobnie jest z pomysłem „blokada rodzicielska” – ten wymaga wysokiego poziomu kompetencji od opiekunów, więc o ile ten pierwszy jest dla klasy wyższej, ten drugi dla średniej. Ale co z dziećmi z klasy ludowej? „Tate shite” forever?
Podoba mi się to, że ten serial nie udziela łatwych odpowiedzi. Zawiodła szkoła, zawiedli rodzice – można tak powiedzieć, ale przecież widać, że jedni i drudzy się starali.

Moja propozycja jest ta sama co zwykle. Korporacje prowadzące serwisy takie jak Instagram czy Youtube, nagradzają swoim informatykom za takie udoskonalanie algorytmów, żeby serwis jak najsilniej uzależniał. Wiemy o tym dzięki sygnalistom takim jak Guillaume Chaslot.

Pod tym względem jest więc trochę jak pół wieku temu z papierosami, gdy firmy Big Tobacco zatrudniały naukowców takich jak Jeffrey Wigand – płacąc im za takie modyfikowanie składu tytoniu, żeby jeszcze silniej uzależniał. Równocześnie kłamiąc, że nic im nie wiadomo o uzależniającym działaniu nikotyny – tak jak dzisiaj Big Tech kłamie, że ich algorytmy są niewinne i transparentne.

Nie da się nastolatków stuprocentowo skutecznie uchronić przed papierosem czy alkoholem – ale wszyscy się zgadzamy, że za ich sprzedaż nieletnim powinno się surowo karać, aż do odebrania koncesji włącznie. Podobnie należy traktować firmy internetowe: za narażanie młodzieży na szkodliwe treści należy im nakładać surowe kary, aż do zakazu działania w UE włącznie.

Jak oni te treści mają usuwać – to już zostawmy im. Zatrudniają speców od ich promowania, to mogą tym samym specom powierzyć algorytmiczne wykrywanie i ukrywanie przed nieletnimi „Andrew Tate shite”. Nie chodzi mi o całkowity zakaz – niech to sobie dalej będzie dostępne dla „consenting adults”, jak pornografia czy najostrzejsze horrory.

W tej chwili najbogatsze firmy świata zatrudniają najmądrzejszych informatyków żeby ci zamieniali chłopców w potwory poprzez wywoływanie w nich uzależnienia. To ma poziom etyczny handlowania fentanylem pod szkołą.

W tej chwili przeciętny chłopiec – as we speak – nie musi tych treści szukać aktywnie. To nie jest tak, że oni wpisują „Andrew Tate shite” do wyszukiwarki. Po prostu klikają w to, co im się wyświetliło w rekomendacjach.

W zeszłym roku przeprowadzono eksperyment, w którym na dziewiczych telefonach zakładano fikcyjne konta „nastoletnich chłopców”. Symulowano tę chłopięcość przez wpisywanie „hot girls” albo „gym tips”. „Andrew Tate shite” przychodził po pół godzinie, jak pierogi ruskie – nikt nie zamawiał, same przyszły.

Jeśli więc mamy zatrzymać manosferę, to najpierw spróbujmy zatrzymać jej aktywną promocję. Na razie dosłownie tolerujemy pod naszymi szkołami dealerów z Big Tech, z programami promocyjnymi „trzeci zastrzyk gratis” – a władze nie tylko nic z tym nie robią, ale jeszcze się ekscytują, że o ja cię kręcę, przyjechał do Polski cyberoligarcha i przywiózł perkal i paciorki.

Czyraki pijaka

„Zatrzymując się na chwilę przy studiach Marksa, warto zaznaczyć, że w powszechnej świadomości jego myśl raczej nie kojarzy się z Georgiem Wilhelmem Friedrichem Heglem”, powiedziała Sylwia Góra w wywiadzie z Krzysztofem Iszkowskim promującym jego książkę „Idol. Życie doczesne i pośmiertne Karola Marksa”.

Jako doświadczony wywiadowca widzę, że to tak zwane „softball question”, ale i tak poraziło mnie niczym rachunek za prąd. Przecież to jakby powiedzieć „w powszechnej świadomości Chuck Berry nie kojarzy się z rokendrolem”.

Nie znam się na „powszechnej świadomości”, może faktycznie tak jest. Jeżeli więc ktoś naprawdę tak mało wie o Marksie, że nie kojarzy go z Heglem („ja cię nie mogę, całe życie myślałem że to neokantysta”!), książka Iszkowskiego będzie dla niego źródłem wielu ciekawostek, podanych w zgrabnej formie. Istotnie, czyta się wartko jak kryminał (jak zapewnia nas blurb).

Ktoś, kto już przedtem coś czytał o Marksie, będzie raczej rozczarowany. Większość ciekawostek już znamy, zwłaszcza tych w których Iszkowski się szczególnie lubuje – że nieślubne dziecko, że czyraki, że pijak, że awanturnik. To tak, jakby napisać książkę o Chucku Berrym, że kobieciarz i narkoman. Który tak poza tym nagrał jakąś piosenkę czy dwie, no ale dość już o tym, skupmy się na jego dolegliwościach dermatologicznych.

Trochę wyolbrzymiam, ale tylko trochę. Gdy Iszkowski pisze o dziełach Marksa, wyszukiwanie cytatów, które się źle zestarzały oraz michałków z serii „kogo jak obraził” ma dla niego prymat przed zwykłym streszczeniem.

O „Kapitale” dowiadujemy się głównie, że „klasyk historii myśli ekonomicznej Mark Blaug” poddał go „miażdżącej krytyce jako dzieło źle skonstruowane, o nadmiernej liczbie powtórzeń i pełne specyficznej terminologii”. O czym ten cały „Kapitał” w ogóle jest, tego Iszkowski nie pisze. Jakby nie interesowało go to nawet na zasadzie zwykłej ciekawości – wystarcza mu „miażdżąca krytyka” innych autorów.

O Marksie dowiemy się więc z „Idola” tyle, że był to niesympatyczny abnegat, który nie osiągnął intelektualnie niczego co zniosło próbę czasu. Niech będzie, ale w takim razie czemu o nim dzisiaj pisze się książki?

Jeśli ktoś chce zrozumieć fenomen Marksa, to z rzeczy wydanych po polsku najlepszy pozostaje „Karol Marks. Życie i środowisko” Isaiah Berlina. Jestem oczywiście stronniczy, bo przyłożyłem do tego wydania swoje 3 grosze, ale z kolei o tyle bezstronny, że nie mam z tego tantiem (tej książki nie ma już zresztą w legalnym obiegu). Jako streszczenie „Kapitału” tradycyjnie David Harvey.

Berlin był filozofem liberalnym, więc nie pisał o Marksie z pozycji wyznawcy. Potrafił jednak rzetelnie przedstawić jego myśl, żeby wskazać gdzie widzi słabe punkty, ale wskazywał też mocne. Jego książka nikogo nie „nawróci” na marksizm, ale nieźle wyjaśnia podstawowe pojęcia.

Iszkowski unika wskazywania mocnych punktów z przedziwnym zapamiętaniem. Marks i Engels u niego nie mogą mieć racji nawet gdy ewidentnie ją mają. Na przykład „Anty-Duhring” ostrzega przed mieszaniem rasizmu z socjalizmem przez tytułowego bohatera.

Iszkowski o antysemityzm Duhringa obwinia… Engelsa. Pisze: „Engels pozbawił go zwolenników w kręgach postępowych, znalazł nowych wśród konserwatystów i niechlubnie przeszedł do historii jako czołowy antysemita i inspirator nazizmu”. To przypomina popularną na prawicy antylogikę oskarżania Michnika o polski antysemityzm („ciągle ostrzegał i w końcu wykrakał”).

Głównym źródłem Iszkowskiego są „Główne nurty marksizmu” Kołakowskiego. Od innych autorów czasem się dystansuje, ale nigdy od Kołakowskiego. Cytuje go bez komentarza, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie pada na kolana przed Autorytetem i przedstawia go jako „biegłego w egzegezie Marksowskiej myśli”. Dziwne że tylko raz.

Kołakowski nie był bezstronnym autorem. Nie pisał „by zrozumieć fenomen”, tylko żeby odpokutować błędy młodości i uzasadnić swój pivot na konserwatyzm. Właściwszym tytułem jego książki byłyby „Główne źródła leninizmu”, bo Marks go interesował tylko jako inspirator krwawego Włodzimierza. „Nurty” do tego nie pasujące są u Kołakowskiego w najlepszym wypadku potraktowane powierzchownie, a w najgorszym – paszkwilancko.

Jeśli ktoś na podstawie Kołakowskiego będzie próbował zrozumieć skąd się wzięła socjaldemokracja, zostanie z mnóstwem zagadek. Dowie się oczywiście, że zwolennicy Marksa współzakładali SPD i ta partia najpierw przyjęła program gotajski, który się Marksowi bardzo nie podobał, a potem uwzględniła jego krytykę w programie erfurckim, który zyskał już coś w rodzaju niechętnej aprobaty.

No ale co potem? Socjaldemokracja znika bez wyjaśnienia jak bohater źle zmontowanego filmu. Kołakowski traci zainteresowanie, bo już może pisać o bolszewikach. A więc jeśli pisze o Kautskym, to że Lenin go krytykował. U Iszkowskiego jest trochę lepiej, ale podobnie: bezpośrednio po rozdziale „Gotha” następuje rozdział „Zwrot rosyjski”. Odtąd zachodni socjaldemokraci są głównie przypisem do historii ZSRR.

Piszę „zachodni”, ale Iszkowski (za Kołakowskim) dostrzega niemal wyłącznie niemieckich. Szwecja? Nie ma takiego kraju – jest Kampucza, Kampucza-Zdrój. To jakby w książce o Chucku Berrym nie wspominać o Lennonie!

Tymczasem gdyby Iszkowski został dłużej przy Zachodzie, mógłby opowiedzieć inną historię, o której polska literatura zasadniczo milczy – moim zdaniem ciekawszą. W 1881 w Malmo pojawia się August Palm, chwilowo jedyny socjaldemokrata w Szwecji – co się zmieni 6 listopada, gdy wygłosi pierwsze przemówienie, od którego socjaldemokratów zacznie przybywać.

Nie byłoby szwedzkiej socjaldemokracji bez Palma, Palma bez SPD, SPD bez Marksa. Model nordycki niewątpliwie jest więc formą „życia pośmiertnego Marksa”, której Iszkowski niestety nawet nie próbuje opisać.

To nie jest zarzut, bo każdy autor musi zdecydować że o tym pisze a o tamtym nie. Socjaldemokracja go nie interesuje, woli tradycyjne „jezu komunis”. OK, jego prawo, no ale moim prawem jest smutne westchnienie.

Ubolewam nie tylko dlatego, że uważam model nordycki za Najfajniejszy Ustrój Ever, ale w historii „od Palma do Palmego” widziałbym szansę na wnioski relewantne dla współczesności. Na ile jeszcze sposobów można potępiać komunizm? Czy da się o tym napisać coś świeżego?

Nasi praprzodkowie 140 lat temu stali przed takimi problemami jak my – też mieli przeciwko sobie wszystkie media (dzielące się jak zwykle na konserwatywne i liberalne). Palm w pierwszym przemówieniu wspominał o ogłupiających proletariat opowieściach „jak zostać milionerem”. Z tym borykamy się dziś, z Leninem nie.

Socjaldemokraci traktowali filozofię Marksa „bardziej jako tezy do dyskusji niż dogmat” – pisze Iszkowski. I znów: to prawda, ale przecież dotyczy to wszystkich świeckich i cywilnych organizacji. Może w zakonie czcicieli Kołakowskiego panuje zakaz kwestionowania Autorytetu, ale czy to jeszcze organizacja świecka?

Historia filozofii i nauki generalnie polega na ciągłym modyfikowaniu. Z teorii atomowej Daltona nie zostało prawie nic, ale przecież żaden chemik nie odbierze mu laurów. Dlatego jałowe poznawczo wydają mi się książki z serii „cytaty ze znanych ludzi, które się źle zestarzały”. Tak możemy nawet Kopernika przedstawić jako „jurnego trutnia” (jak Iszkowski opisuje Marksa). Pytanie „co osiągnął” wydaje mi się ciekawsze niż „gdzie się mylił” albo „ile miał kochanek, a ile czyraków”.

Iszkowski pod koniec rozważa alternatywne historie „wszechświata bez Marksa”. Wychodzą mu same dobre rzeczy – mądrzejszy liberalizm, komunizm łagodniejszy bo religijny (z niejasnych przyczyn Iszkowski zdaje się wierzyć, że religia łagodzi obyczaje).

Tylko że to jest wszechświat, w którym historia niemieckiej socjaldemokracji kończy się ze śmiercią Lassalle’a. Żeby Bebel i Liebknecht mieli zakładać SPD bez Marksa, to mi urywa haki do zawieszania niewiary (bez Marksa ten drugi by nie wrócił z emigracji, a ten pierwszy po samolikwidacji ADAV robiłby karierę bezpartyjnego państwowca).

Szybciej rozkwita za to narodowy socjalizm, bo nie ma komu zwalczać Duhringa. Są związki zawodowe, ale na zasadzie branżowego egoizmu (nie ma teoretycznych podstaw do „solidarności ludzi pracy”, więc nie pojawi się np. „system gandawski”). Nie wiem czy w takim świecie istniałby Polska, ale życie między narodowo-socjalistycznymi Niemcami a totalitarno-religijną Rosją wyglądałoby nieciekawie.

Wszechświat bez tego „jurnego trutnia” byłby więc gorszym miejscem. Chociaż – niech będzie – miał trudny charakter, nie dbał o higienę i spóźniał się z dedlajnami.

FOTO: Branting monumentet w centrum Sztolkholmu, alegoryczna wizja premiera Brantinga prowadzącego ludzi pracy w pochodzie pierwszomajowym. August Palm pierwszy z naszej prawej. (c) Jors Truli

Now Playing (205)

Słucham ostatnio dużo ponurej muzyki z ponurych czasów mojej ponurej młodości, znajduję w niej bowiem specyficzną paradoksalną pociechę. Przypomina mi, że przecież żyłem w czasach, w których świat wyglądał jeszcze gorzej – a przecież wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu jakoś to się jednak dobrze ułożyło.

Lata 80. były ostatnią dekadą zimnej wojny, czego wtedy oczywiście nie wiedzieliśmy. Myśleliśmy, że to się skończy albo wojną atomową – albo wieczną stagnacją stopniowo rozsypującego się komunizmu. Czyli albo „Mała apokalipsa”, albo duża.

Ówczesna fantastyka przedstawiała niemal wyłącznie pesymistyczne wizje przyszłości. Albo nuklearna apokalipsa, albo cyberpunkowa dystopia, albo ich połączenie („V for Vendetta”!). Przy wszystkich swoich wadach, świat w roku 2025 wygląda dużo lepiej niż tego mogliśmy oczekiwać w roku 1985.

W latach 90. przyszła fala optymizmu, podszytego jednak podejrzliwością bodajże najlepiej pokazanej w „Matrixie”. Popkultura z lat 90. z kolei pełna jest przesłania typu „na razie jest nieźle, ale to zaraz jebnie” („Fight Club”, „X-Files”, lotniskowe thrillery).

Piosenka zespołu New Model Army, którą sobie właśnie puszczam, jest raczej na czasie: „Here comes the war / Put out the lights on the age of reason”. Wyszła już na początku lat 90., jako ostatnie podrygi ejtisowej ostrygi.

Maksisingiel, który sobie zanabyłem, jest nieśmiganą nówką sztuką. Niechciany prezent albo niesprzedana nadwyżka magazynowa, takie płyty lubię oczywiście najbardziej. Zawiera plakat ze schematem działania bomby atomowej, co bardzo by mi się podobało gdybym miał tę płytę te 30+ lat temu, ale nie bardzo mnie było wtedy stać na takie fanaberie.

Punkowy maksisingiel to zdrada punkowych ideałów. To przecież dwie-trzy piosenki w cenie niewiele niższej od ceny całej płyty. Etos punkowy to raczej odwrotna sytucja – trzy płyty w cenie jednej, jak „Sandinista”.

Kto te 30 lat temu kupował maksisingle, ten i tak raczej wybrałby coś z oferty powiedzmy Technotronic. Ale jako się rzekło, nastrój mam teraz bardziej na punka i postpunka. Tak, to jest wyraz mojej bezradności – tak dużo teraz zależy od Ameryki, którą rządzą szaleńcy. Parafrazując początek tej piosenki: „Before you finished reading this blogpost, Trump changed his mind another 394 times”.

Rumpologia

Czasami używa się określeń „very very” albo „extra extra” dla podkreślenia, że diamenty są naprawdę wyjątkowo szlachetne, albo koniak naprawdę bardzo stary. Chodzą mi teraz te określenia po głowie, bo zastanawiam się, jak bardzo zła jest sytuacja. Po prostu bardzo zła, czy bardzo bardzo zła, albo w ogóle bardzo bardzo ekstra superior czarna dupa kontrolowana i gwarantowana?

Że zła, to na pewno. Bełkot Trumpa jest chaotyczny i niespójny, ale konsekwentnie prorosyjski.

Poza tym jednak nic w nim się nie trzyma kupy. Weźmy tak zwany „deal w sprawie metali rzadkich”. Na mapce, którą do tego dodają media, widać takie „metale rzadkie”, jak beryl, kobalt, albo wewogle grafit (sic!).

Pisowcy wdają się w rumpologię, usiłując do tego dorabiać interpretacje. U Karnowskich widziałem, jak jeden mówił, że „my tego nie rozumiemy, bo my myślimy jak publicyści, a Trump myśli jak Trump”. Słuchałem też w radiu posła Mularczyka, który agresywnie pytał dziennikarza „czy pan uważa że Trump jest głupi?”.

Tak, ja na przykład tak właśnie uważam. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, w którym głupota nie przeszkodziła w wygraniu wyborów.

Ludwik Napoleon Bonaparte był ogólnie dość głupawy (jak to z juniorami bywa). Wygrał wybory dzięki nazwisku, powtórzył tragedię jako farsę, a na koniec wpakował się w wojnę, której nie miał szansy wygrać.

Benito Mussolini, współsygnatariusz umowy monachijskiej, też był po prostu głupi. W roku 1940 dołączył do Hitlera, bo był przekonany, że ten wygra drugą wojnę światową, więc chciał mieć miejsce przy przyszłym stole konferencyjnym, żeby coś sobie jeszcze wykroić z podbitej Europy.

W rezultacie już po chwili Hitler musiał go wyciągać z opałów, bo niezwyciężona armia Mussoliniego przegrywała wszystkie bitwy, które zaczęła. A po paru latach dyndał głową w dół. Zmarnował taką wspaniałą okazję, by siedzieć piano piano. Stupidissimo.

Więc owszem, głupi ludzie często dorywają się do władzy. Nie pierwszy raz, nie ostatni.

Ale jak bardzo jest źle? Czy posunie się do wyłączenia Ukrainie Starlinka? A może zbombarduje Kijów? Od tego zależy, ile liter V oraz X dodamy do „very very extra extra kurevsko nedobre novinki”.

Niestety, ja się nie nadaję na rumpologa. Jestem przyzwyczajony do świata, w którym jeden dzień to jeden dzień, ceny jajek to ceny jajek, metale rzadkie to metale rzadkie. Nie umiem robić prostytutki z logiki jak Rafał Woś. Dla mnie bełkot Trumpa to właśnie bełkot.

Może jednak ktoś z komcionautów coś z tego rozumie? Podłoga jest otwarta.

W szponach influencerow

Na moim blogasku nie może zabraknąć notki o „Squid Game”. Jak twierdzi Wikipedia, jego twórca Hwang Dong-hyuk chciał w nim zawrzeć „przesłanie o nowoczesnym kapitalizmie”, choć zaznaczył, że „nie jest głębokie”.

Cóż, im jestem starszy, tym bardziej sobie cenię słowa Najmądrzejszego Spośród Friedmanów, „docent, nie teoryzuj”. Intelektualiści mają skłonność do preferowania skomplikowanych odpowiedzi tam, gdzie wystarczają proste. Przesłanie tego serialu o kapitalizmie w istocie nie jest przesadnie odkrywcze, ale od czasów Marksa i tak niewiele tu można odkryć.

Dla wykluczonych netfliksowo, na początek małe wprowadzenie. Głównym bohaterem jest Seong Gi-hun, „gracz 456”. Na początku serialu tonie w długach, bo jest ciężko uzależniony od hazardu.
Dostaje zaproszenie do tytułowej gry, w której można wygrać fortunę o ile ukończy się serię dziecięcych gier. Gracze budzą się w dystopijnym obiekcie, z którego nie da się uciec. Dopiero teraz dowiadują się, że „eliminacja” z rozgrywek oznacza śmierć.

To wiadomość dobra i zła, bo z każdym „wyeliminowanym” rośnie pula nagrody, no i mniej jest „zwycięzców” do podziału. Po każdej rundzie gracze teoretycznie mogą przegłosować koniec rozgrywek i rozejść się z tym co wygrali.

Praktycznie gracze są nieustannie inwigilowani, organizatorzy manipulują nimi jak chcą. Są w stanie nie tylko zapewnić sobie odpowiedni wynik głosowania, ale nawet szczuć graczy do zabijania się nawzajem poza rozgrywkami.

Gracze są okłamywani co do prawdziwej zasady – tylko jeden dożyje nagrody. Cała reszta ma zginąć (z wyjątkiem fałszywych graczy powiązanych z organizatorami).

Ten jeden wprawdzie zgarnie fortunę (ok 40 mln dolarów), ale za cenę skrajnego upokorzenia i wyrzeczenia się człowieczeństwa. Będzie żyć ze świadomością, że okazał się największym skurwielem z kilkuset przypadkowych osób.

Skoro powstał sezon 2, nie będzie chyba wielkim spojlerem, że w sezonie 1 tym kimś jest Seong Gi-hun. Zamiast cieszyć się fortuną, wydaje ją na próbę odszukania organizatorów i zatrzymania gry – no i nie będzie też spojlerem to, że w efekcie będzie zmuszony ponownie wziąć w niej udział.
Proste przesłanie o kapitalizmie jest więc takie, że to gra, w której 1 wygra, a 400 przegra. I jedyne realne zwycięstwo to unikanie samej gry.

To się zbiega z filozofią marksistowską. Jeśli zapytamy jaki jest sens życia według niej, to jest nim unikanie utowarowienia. Centralnym złem kapitalizmu nie jest wyzysk, tylko sprowadzanie wszystkiego do jednego rodzaju wartości – wartości wymiennej. Pewne rzeczy nawet dla konserwatysty powinny być bezcenne (życie, honor, prawda), ale kapitalizm nieustannie prowokuje do pytań „za ile byś zabił? za ile byś skłamał? za ile byś zdradził?”.

Seong Gi-hun próbuje w drugim sezonie zrobić rzecz najszlachetniejszą z możliwych (według Marksa), czyli wyłączyć grę. Zbudować sojusz ubogich przeciwko właścicielom (organizatorom gry).
To oczywiście niemożliwe, bo oni rządzą także i na wolności – organizatorzy są zawsze o krok przed nim.

Serial można więc interpretować konserwatywnie. Bunt Seong Gi-huna nie ma sensu. Im bardziej się szamocze, tym więcej ludzi ginie. Pal sześć graczy, i tak są skazani na śmierć, nie w tej rozgrywce to w następnej, ale giną też ludzie, których zatrudnił do swoich poszukiwań.

Oczywiście, brali za to pieniądze i wiedzieli co ryzykują, ale w czym Seong Gin-hun w takim razie różni się od organizatorów? Ci często próbują go zmusić by przyznał, że niczym – bo kapitalizm próbuje wszystko zmienić w kapitalizm (stąd marksowska metafora wampira).

Serial nie idealizuje graczy, trudno nawet powiedzieć, że narracja im sprzyja. Są pokazani jako osoby chciwe, krótkowzroczne, słabe, głupie, ulegające różnym nałogom (w większości przypadków sami ściągnęli na siebie swoje kłopoty). Wiekszość to ludzie równie źli jak organizatorzy, tylko bardziej pierdułowaci. Czy Seong Gin-hun nie powinien po prostu się pogodzić z tym, że razem z wygraną po prostu zmienił drużynę – i dołączyć do bogaczy w Longines Lounge?

Może zresztą tak zrobi. Drugi sezon kończy się jednym z tych irytujących cliffhangerów typu „nic się nie wyjaśniło”. Aż żałuję że nie zaczekałem do trzeciego.

Nie jest to oczywiście serial dla dzieci, ale jako trochę jednak Pedagog powiedziałbym, że warto o nim rozmawawiać z Dzisiejszą Młodzieżą. Plagą współczesnych nastolatków jest naiwna wiara w mądrości czerpane z tiktoka i jutuba, że bogactwo jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy skorzystać z porad jakiegoś influencera (a zwłaszcza zapłacić mu za szkolenie „jak stać się bogatym”).

W drugim sezonie w rozgrywkach spotykają się m.in. właśnie taki influecer i jego ofiary (wszyscy zrujnowani po krachu kryptowaluty). Wydaje mi się, że dla rodzica i wychowawcy ten serial może być więc Okazją Dydaktyczną do pogadania o tym, że porady influencerów to ślepa uliczna, a w życiu niestety nie ma lepszej opcji niż regularna edukacja – która może nie zapewnia bogactwa, ale chroni przed biedą.

Notatki ze Wzgorza Psow

Nie lubię pisać negatywnych recenzji, więc z przykrością piszę, że serialowa adaptacja „Wzgórza psów” – najlepszej powieści Żulczyka – nie dostarczyła. Dałbym jej jakieś 3/5, przy czym rozumiem ludzi dających 1/5, niektóre wątki tak dziwnie ucięto, że są niezrozumiałe bez znajomości książki.

Motywacje bohaterów w thrillerze są istotne, bowiem cała koncepcja thrillera polega na tym, że będziemy kibicować bohaterom. Stąd te „dreszcze”. Gdy motywacje są niezrozumiałe, zamiast się przejmować myślimy sobie „no i po co tam lazł” albo „na szczęście w prawdziwym świecie to niemożliwe”.

Mistrzostwo Żulczyka jako pisarza polega między innymi na tym, że te motywacje wymyśla bezbłędnie, a fabuły obmyśla tak realistycznie, że ja już na przykład bez guglania nie przypomnę sobie, który modny warszawski klub spalił się naprawdę, a który tylko w „Ślepnąc od świateł”. A gdy mijam brak hotelu Marriott, ciągle odruchowo myślę „no tak, po tej masakrze z Dariem musieli go zamknąć”. Fikcja Żulczyka osiąga idealną mimesis.

W serialu to poucinano bez ładu i składu. Na przykład: w książce na samym początku mamy drobiazgową prezentację sytuacji finansowej Mikołaja i dowiadujemy się, że nie przyjeżdża do Zyborka bo się stęsknił za ojcem, tylko że nie ma innego wyjścia. Skończył mu się wynajem mieszkania w Warszawie, jest zadłużony po uszy.

Z serialu o jego finansach dowiadujemy się właściwie tylko tyle, że napisał bestsellerową książkę, więc jego sytuacja powinna być dobra (nie jest, oszołomiony wczesnym sukcesem przepuścił nie tylko to, co zarobił, pił i ćpał na konto przyszłych zarobków, które nigdy nie nadeszły). W serialu on i Justyna rzucają tekstami typu „zawsze możemy wrócić do Warszawy”, w książce to jest absolutnie jednoznaczne, że nie mogą (choć z różnych przyczyn).

Najbardziej twórcy serialu wkurzyli mnie modyfikując postać Gizma. W serialu to ktoś opóźniony w rozwoju umysłowym, na codzień łagodny jak baranek. Raz mu podano LSD i od tego miał Zły Odlot, Który Uruchomił Serię Straszliwych Wydarzeń – wybaczcie ten semi-spojler.

W książce był to nastolatek, który sam sobie zniszczył umysł narkotykami i psychotropami podkradanymi matce (w tle było ponure dzieciństwo z przemocowym ojcem – który bił całą rodzinę z wyjątkiem Gizma, bo się go bał). Serial sugeruje, że w chwili rzeczonego Złego Odlotu Gizmo był narkotyczną dziewicą, tymczasem w książce był to ekspert na miarę Huntera S. Thomspona.

Nie wiadomo po jaką cholerę w serialu pojawia się tzw. Czarna Pani. W książce widywał ją Gizmo, widywali ją też Zyborczanie w poprzednich pokoleniach. W serialu z tego wątku został niezrozumiały kikut, podobnie jak z postaci tzw. Wiedźmina. Jak już cięli, to trzeba było to wyciąć całkiem.

Ze względów osobistych szczególnie rozczarowany byłem strywializowaniem wątku Upadku Prasy Papierowej. Na początku książki Justyna wyleciała z roboty, a gazeta, w której pracowała, planuje likwidację całego działu reportażu.

Serialowa Justyna jest stereotypową dziennikarką, która to wszystko robi dla nagrody. W książce walczy o powrót do zawodu, w czym może jej pomóc ktoś, o kim przez pierwsze kilkaset stron mówi po prostu „On” (dopiero w finale dowiadujemy się, że na imię ma Marek).

„On” jest nadszefem szefów Justyny. Opisuje go jako mężczyznę przystojnego i zadbanego, z uwodzicielskim głosem „Fronczewskiego z Pana Kleksa”, ale jednocześnie przerażającego. Ma w sobie coś takiego, że wszyscy bez dyskusji robią to o co ich poprosi.

„On” może z Justyny zrobić gwiazdę, ale w zamian oczekuje od niej tego i tamtego. Ona trochę się opiera (w zasadzie ma męża), ale trochę jednak jakby chce, a poza tym nie ma innego wyjścia (walczy o życie, nie tylko swoje).

To postać o tyle istotna, że po pierwsze, na nim spoczywają motywacje Justyny. A po drugie, to klasyczny żulczykowski motyw „atrakcyjnego zła”, tak sympatycznego, że wbrew sobie zaczynamy mu przyznawać rację. Po trzecie, w finale książki dowiadujemy się, że „On” odgrywa w tej fabule znacznie większą rolę, niż nam się wydawało przez pierwsze 800 stron.

Reżyser Jacek Borcuch wszystkich książkowych szefów Justyny połączył w jedną postać, sprowadził ten wątek do trywialnego „romansu biurowego” oraz obsadził w tej roli samego siebie. Co mu strzeliło do głowy? Odnalazł siebie w tym książkowym opisie? Panie Jacku, cenię pański talent, ale głosu „jak Fronczewski w Panu Kleksie” pan jednak nie ma.

Dla tych, którzy nie czytali książki, serial jest częściowo niezrozumiały i pełen wydarzeń nieprawdopodobnych (np. prokurator otwiera serce przed kimś, kogo pierwszy raz w życiu widzi na oczy). Dla tych, którzy czytali, jest irytująco strywializowany, wszystkie zmiany są zmianami na gorsze (wspomnianej sceny na przykład tam nie ma).

Jako fan Żulczyka trochę mimo wszystko polecam, ale tak naprawdę jednak odradzam. „Informację zwrotną” i „Ślepnąc od świateł” robiono z miłością do książkowych pierwowzorów, przenosząc żulczykversum na ekran razem z zaletami i wadami. Tutaj potraktowano książkę bez szacunku, tnąc całe wątki po rzeźnicku, pełnokrwiste postacie zastępując stereotypami. Szkoda.

Ocalmy Republike!

A więc zapadła decyzja – Zandberg jednak będzie kandydować. Uważam to za błąd, ale oczywiście podpiszę i zagłosuję.

Niniejszym jednak ogłaszam, że status „pobytu tolerowanego” na blogasku będą mieć wszystkie opcje nieprawicowe, do których zaliczam także Trzaskowskiego w pierwszej turze. Lewicowy to on z pewnością nie jest – ze dwa razy z nim rozmawiałem i Zapewniam, że tak jak wielu samorządowców, on światopoglądowo odrzuca te kategorie i postrzega siebie jako pragmatyka, kierującego się zdrowym rozsądkiem. Czyli: świętej przepustowości świeczkę, ale i rowerzystom ogarek. Dać na muzeum queer, ale i udawać, że Tischner był wybitnym filozofem.

Znaczna część mojego bąbelka towarzyskiego będzie na niego głosować już w pierwszej turze. W odróżnieniu od typowych „niezatapialnych” samorządowców, Trzaskowski ma autentyczne poparcie wśród znacznej części Warszawiaków. Jest w tym mieście postrzegany jako „jeden z nas”, a nie ktoś, kogo szofer przywozi z opancerzonej willi, jak Ziobrę.

Nie wiem, może przywozi, nie śledzę go. Ale jego poprzednicy, Kazz Lova-Lova i HGW, nie mieli tego vibe’u „kogoś kogo można spotkać w galerii handlowej”. Nawet żarty z serii „bążur” mu nie szkodzą, no bo – bądźmy szczerzy – o całym mieście można tak żartować.

Mam też dużo zrozumienia dla tych, którzy chcą głosować na Biejat. A także dużo współczucia – przecież z każdy dniem będzie wam ciężej. Dopóki jeszcze działa usprawiedliwienie, że „Duda wszystko zawetuje”, można jakoś tłumaczyć niespełnianie obietnic wyborczych – sam na razie to tak tłumaczę. No ale co powiecie już po zmianie strażnika żyrandola, kiedy dostaniemy w najlepszym wypadku żałosną namiastkę związków partnerskich oraz popłuczyny „kompromisu aborcyjnego”? A chyba nikt nie liczy na więcej?

Jako wyborca Razem cieszę się, że przynajmniej nie muszę udawać, że lubię dynastię Kosiniaków-Kamyszów. Albo Giertychów. Marna pociecha, zgoda, ale jednak lewica koalicyjna dalej musi się nieszczerze uśmiechać na wspólnych zdjęciach z peezelem, a ja nie.

Co do pozostałych opcji lewicowych, nie zamierzam ich zwalczać, ale ich nie rozumiem. Polecenie ssh w uniksie ma komunikat błędowy „you don’t exist, go away”. Gdy się zastanawiam, co bym powiedział zwolennikowi Szumlewicza, to mi przychodzi do głowy jako pierwsze. Czy takowi w ogóle istnieją?

Co do kandydatów otwarcie już konserwatywnych i prawicowych… Oczywiście nie ma formalnego zakazu wypowiedzi dla ich zwolenników, ale doświadczenie mówi mi, że nie potrafią się wypowiadać w formie pisemnej.

Ubocznym skutkiem wspierania prawicy przez Thielów i Musków stała się jej niezdolność do funkcjonowania w formułach innych niż „twitnięcia o filmikach” albo „podkasty o twitnięciach”. Gdy się mają wypowiedzieć pisemnie, to już nie ma nie tylko akapitów, ale czasem w ogóle znaków przestankowych – prawica strzela ciągiem słów przeplatanych emoji i nieartykułowanymi „derp derp mwahahaha”. Takie komcie oczywiście będą wylatywać (a innych, jako się rzekło, napisać nie potrafią).

Niemile widziane będą tylko komentarze propagujące absencjonizm. Żyjemy w czasach, w których cyberoligarchowie otwarcie już wspierają faszyzm w swoich monopolistycznych serwisach – czasem biorąc za to wynagrodzenie w rublach. To nie jest moment na symetryzmy z serii „nie ma różnicy między Hitlerem a SPD” (taka mniej więcej była teza komunistów w Republice Weimarskiej).

Każdy nieprawicowy rząd jest teraz na wagę złota, nawet jeśli jest tylko „mniejszym złem”. Bo to już nie jest mniejsze tak, jak Trzaskowski od Hołowni, tylko jak Bruening od Goeringa.

Nie ma co jęczeć, że „nie ma na kogo głosować”, bo lewicowych opcji jest aż za dużo. Na naszych oczach spełnia się scenariusz, który znamy z klasycznych dystopii – albo z upadku republiki rzymskiej, którym te dystopie się inspirowały.

Ludzie bogaci jak Krassus czy Katylina kupują sobie stanowiska dzięki głupcom, którzy wierzą, że Trump obniży ceny jajek a Brexit zwiększy wydatki na służbę zdrowia. Musimy to zatrzymać.

Kiedy to się zaczynało 10 lat temu, pojawił się dowcip o kobiecie, która żałuje swojego głosu na „partię lampartów jedzących twarze”. Dziś doszła druga wersja – o facecie, który nie głosował, bo wydawało mu się, że to żadna różnica, zeżrą mu twarz czy nie zeżrą. Nie bądź jak on.

Filozoficznie optymistycznie

Rok chciałbym zacząć od czegoś optymistycznego. Refleksje o kondycji lewicy zazwyczaj brzmią u nas jak skecz o Rycerzach Trzech – „oj niedobrze, koledzy, niedobrze”. Ku pokrzepieniu serc spójrzmy jednak na prawicę.

My narzekamy, że nie mamy swoich partii, swoich mediów, swoich miliarderów. Prawica przecież też szlocha, tylko inaczej. Płacze, że co z tego, że prawicowi politycy wygrywają wybory, skoro i tak potem realizują lewicową politykę (w kryształowej kuli widzę sporo takich szlochów po inauguracji Trumpa). Ideologia wokizmu, lolkizmu i łołkizmu zdaje się triumfować wszędzie, od uniwersytetów po gry komputerowe.

Skoro jest tak źle, to czemu jest tak dobrze? Mam swoją teorię, która ma charakter parafilozoficzny – oczywiście jestem pierwszy by się zgodzić, że amatorska blogo-filozofia to jajeczko drugiej świeżości, ale przecież jesteśmy tu dla rozrywki. Dalej czytajcie na własną odpowiedzialność.

Jako filozof-amator uważam siebie za epigona filozofii analitycznej, w jej duchu zacznę więc od uściślenia definicji. Lewicę i prawicę definiuję (za Kopalińskim, a za kim mam być) jako stronnictwa próbujące reprezentować warstwy społeczne odpowiednio słabiej i lepiej uprzywilejowane.

Popularne jest nieporozumienie, że „przypadkiem tak usiedli” w parlamencie podczas rewolucji francuskiej. W rzeczywistości do dziś etykieta nakazuje, by „najlepszego gościa” posadzić po prawicy gospodarza (wtedy króla – jeszcze niezgilotynowanego). W „Koriolanie” Szekspira lewica/prawica („us at the right hand file”) już się pojawia w nowożytnym znaczeniu konfliktu „trybuni / patrycjusze” i tak będę go tutaj używać – „us at the left hand file” versus „them at the Peter Thiel file”.

Historycznie przez stulecia „grupy mniej uprzywilejowane” albo nie prezentowały własnej opcji światopoglądowej, tylko politycznie opowiadały się po stronie jakiegoś monarchy. Podczas europejskich wojen religijnych z kolei czasem przyjmowali światopogląd bazujący na jakiejś reinterpretacji chrześcijańskiego mistycyzmu – i przy całej sympatii, jaką możemy odczuwać do diggersów czy adamitów, raczej chyba byśmy w tamtych czasach przed nimi uciekali.

W XIX wieku na lewicy pojawiła się nowa jakość – próba zastosowania Metody Naukowej do analizy i reformowania społeczeństwa, celem poprawy sytuacji warstw niżej uprzywilejowanych. Tradycyjnie kojarzona jest z Marksem, choć można się tu cofać do Saint-Simona.

Jak wiadomo, Popper udowodnił, że „naukowość” Marksa częściowo była bluffem. Marks i Engels sugerowali, że dysponują naukowym modelem historii, którego jednak nigdy nie opublikowali. Kilkadziesiąt lat po ich śmierci okazało się, że mieli tylko garść niespójnych intuicji.

Jak jednak udowodnił Feyerabend, nikt tak naprawdę do dzisiaj nie wie, czym ta Metoda jest. Popper też miał garść niespójnych intuicji. By nie liczyć hipotez Lakatosa na końcu szpilki, zgódźmy się co do intuicji, że Metoda Naukowa polega na preferowaniu Danych Empirycznych ponad wszystko.

Doceńmy więc (za Berlinem), że Marks zrewolucjonizował ekonomię. Jej klasyczni pionierzy jak Say czy Ricardo lubowali się w spekulatywnych modelach typu „załóżmy, że istnieją tylko dwa państwa, produkujące tylko dwa towary”.

Marks i Engels opisywali realia pracy odwołując się do danych empirycznych, takich jak raporty inspektorów fabrycznych. Za ich sprawą te fragmenty „Kapitału”, które opisują pracę w kapitalistycznym przedsiębiorstwie, czyta się zdumiewająco współcześnie – jakby to było o twoim kubiku w korporacyjnym openspejsie, a nie o XIX-wiecznej fabryce.

Przez pewien czas marksistowscy ekonomiści mieli monopol na analizę danych (neoklasycy do dziś ich unikają, bo te – za Ha Joon Changem – „zaburzają im elegancję modeli matematycznych”). Jeśli więc rządziłeś państwem pod koniec XIX wieku, to może i zwalczałeś marksistów metodami policyjnymi, ale jednak chciałeś wiedzieć, co on tam wypisują, bo chciałeś wiedzieć co się dzieje w realu, a nie tylko w teorii.

To było jedno ze źródeł słynnych reform Bismarcka. Wprowadził reformy socjalne nie z miłości do klasy robotniczej tylko dlatego, że dane pokazywały pogarszającą się pulę poborowych. Za Różą Luksemburg, w Saksonii w 1780 przeciętny wzrost rekruta wynosił 178 cm, w 1860 już 155 cm. Z analiz marksistów wynikało więc, że jeśli się nie ograniczy kapitalistycznego wyzysku, armia nie będzie miała kim wojować.

Półtora stulecia później uważam siebie za spadkobiercę lewicowej tradycji „evidence-based policy”. To generalnie oznacza, że akceptuję naukowy konsensus niezależnie od własnych preferencji.

Czy ja nie chciałbym, żeby naukowcy pewnego dnia oświadczyli, że nie ma żadnego globalnego ocieplenia i możemy znieść wszystkie ograniczenia w emisji CO2? Jasne że bardzo bym chciał! A jeszcze bardziej, żeby „amerykańscy naukowcy” udowodnili, że najzdrowsza dieta to karkówka z grilla i czteropak piwa, a indywidualna motoryzacja to najlepsze rozwiązanie dla wielkiego miasta.

Niestety, póki co naukowcy nie mają dla mnie dobrych wiadomości, co daje mi dwie opcje. Albo mogę nolensując wolensa dostosowywać się do ich opinii, albo po prawicowemu wołać, że wszyscy kłamią, bo są sponsorowani przez Sorosa, Big Tramwaj, masonów i cyklistów.

Antynaukowa lewica nigdy do końca nie zniknęła. W latach 60. miała swój „come back” jako powiązana z kontestacją „New Left”. To nawet przypominało średniowiecznych adamitów – że jak będziemy biegać na golasa, wstrzykiwać sobie ayahuskę i żyć w komunach, to nastanie Era Wodnika.

W Polsce to wygasło znacznie szybciej niż na Zachodzie. Część zaćpała na śmierć, część się nawróciła na standardowy katolicyzm, część poszła w ostre sekciarstwo i transdendentalnie medytuje teraz gdzieś na wsi pod kierownictwem guru o niespożytym libido.

O ile mi wiadomo, polska „antynaukowa lewica” nie istnieje w formie zorganizowanej. Nie ma żadnej redakcji, partii, stowarzyszenia. To są jakieś pojedyncze profile w soszialach, obecnie zajęte głównie popieraniem Rosji. Tak to już jest z tym polskim irracjonalizmem, że czy ktoś mistycznych doznań doznaje za sprawą zdrowaśki czy maryśki, różnymi trajektoriami dochodzi do tego samego wniosku, że „Putin Ma Rację”.

Tak zwana „ideologia woke” polega więc po prostu na szacunku do nauki. Jasne, nauka może się mylić – wtedy my też zmienimy stanowisko – ale historia pokazuje, że nauka myli się rzadziej niż „zdrowy chłopski rozum”.

Skoro więc nauka mówi, że z tą płcią to skomplikowane, a nieheteronormatywność się po prostu zdarza – to logiczny wniosek jest taki, że ludziom LGBT+ należy umożliwić jak najpełniejszą realizację potencjału zawodowo-edukacyjnego. Pomijając już, czy ktoś ich lubi czy nie, to po prostu dobre dla gospodarki. Zawsze może być tak, że sekret architektury układów scalonych o bardzo dużej skali integracji uwięziony jest akurat w głowie osoby trans.

Statystycznie rzecz biorąc nawet jeśli jesteś stuprocentową cis-het głową tradycyjnej rodziny, z prawdopodobieństwem bliskim jedności masz osobę LGBT+ wśród swoich najbliższych. Matematyka sugerowałaby, żeby się jednak gryźć w język z deklaracjami typu „IZOLOWAĆ TYCH ZBOCZEŃCÓW!”, no bo coming outu może dokonać twoja ukochana wnuczka. Co wtedy? Nie każdy jest takim socjopatycznym psycholem, żeby w takiej sytuacji wyrzec się własnego dziecka.

Prawica wymyśliła sobie slogan „go woke, go broke”, bo zgodnie z XIX-wieczną tradycją, nie umie sprawdzić danych. Ci ludzie często autentycznie wierzą, że Disney bankrutuje z powodu „politycznej poprawności”, tymczasem miał w zeszłym roku prawie 5 mld zysku netto oraz wyprodukował trzy z czterech najbardziej kasowych filmów roku (ten czwarty to „Minionki”, też niezbyt prawackie).

Korporacje umieszczają ciemnoskórych gejów w filmach i serialach nie z powodu ideologii, tylko po prostu dlatego, że ciemnoskórzy geje to też klienci. Rasiści, homo- i transfobi teoretycznie też nimi mogą być, ale to właśnie oni są zbyt niszowi dla korporacji.

Od kilkudziesięciu lat podejmowane są inicjatywy typu „superprodukcja anty-woke z Melem Gibsonem i Robem Schneiderem”, ale wszystkie się kończą żałośnie. Tak jak kariery Mela Gibsona i Roba Schneidera.

Od czasów Bismarcka jest więc tak, że jeśli rządzisz państwem, to nie będziesz się słuchać prawicowych głupków na jutubie, którzy mówią że „nie ma żadnej pandemii, a szczepionki szkodzą”. Raczej będziesz się słuchać ekspertów.

Podobnie gdy zarządzasz uczelnią czy korporacją. Prywatnie możesz sobie być paleokonserwatystą, ale zwykły rachunek zysków i strat mówi, że bardziej się opłaca dbać o dobrostan osób trans niż o dobrostan transfobów.

Jeśli zarządzasz miastem, to możesz kochać zapach benzyny nawet bardziej niż ja, ale w praktyce będziesz uspokajać ruch w centrum, rozwijać ścieżki rowerowe i transport szynowy, bo to się po prostu opłaca. Kierowcy trochę pokwękają, ale wyrobimy sobie nowe nawyki i po paru latach nie będziemy już tęsknić za parkowaniem na rynku starego miasta.

Rzeczywistość jest znana z lewicowego odchylenia – lubimy mawiać. Tak naprawdę jest odwrotnie, to socjaldemokratyczna lewica ma odchylenie w stronę „evidence based policy”.

Racjonalna prawica teoretycznie może istnieć, ale w czasach internetowego populizmu ma paradoksalnie gorzej od lewicy. My przynajmniej mamy Naukę, a oni nic poza Twitterem. Powodzenia w tłumaczeniu „jestem konserwatystą, ale nie takim jak Trump”.

Kłótnie na amerykańskiej prawicy zaczęły się jeszcze zanim Trump objął władzę, i jednak będą się nasilać, bo rzeczywistości na dalszą metę nie da się ignorować. Będziemy więc mieli na pociechę dużo Schadenfreude (a cóż nam zostało, fuchy w spółkach skarbu państwa i tak nie dostaniemy).