Ocalmy Republike!

A więc zapadła decyzja – Zandberg jednak będzie kandydować. Uważam to za błąd, ale oczywiście podpiszę i zagłosuję.

Niniejszym jednak ogłaszam, że status „pobytu tolerowanego” na blogasku będą mieć wszystkie opcje nieprawicowe, do których zaliczam także Trzaskowskiego w pierwszej turze. Lewicowy to on z pewnością nie jest – ze dwa razy z nim rozmawiałem i Zapewniam, że tak jak wielu samorządowców, on światopoglądowo odrzuca te kategorie i postrzega siebie jako pragmatyka, kierującego się zdrowym rozsądkiem. Czyli: świętej przepustowości świeczkę, ale i rowerzystom ogarek. Dać na muzeum queer, ale i udawać, że Tischner był wybitnym filozofem.

Znaczna część mojego bąbelka towarzyskiego będzie na niego głosować już w pierwszej turze. W odróżnieniu od typowych „niezatapialnych” samorządowców, Trzaskowski ma autentyczne poparcie wśród znacznej części Warszawiaków. Jest w tym mieście postrzegany jako „jeden z nas”, a nie ktoś, kogo szofer przywozi z opancerzonej willi, jak Ziobrę.

Nie wiem, może przywozi, nie śledzę go. Ale jego poprzednicy, Kazz Lova-Lova i HGW, nie mieli tego vibe’u „kogoś kogo można spotkać w galerii handlowej”. Nawet żarty z serii „bążur” mu nie szkodzą, no bo – bądźmy szczerzy – o całym mieście można tak żartować.

Mam też dużo zrozumienia dla tych, którzy chcą głosować na Biejat. A także dużo współczucia – przecież z każdy dniem będzie wam ciężej. Dopóki jeszcze działa usprawiedliwienie, że „Duda wszystko zawetuje”, można jakoś tłumaczyć niespełnianie obietnic wyborczych – sam na razie to tak tłumaczę. No ale co powiecie już po zmianie strażnika żyrandola, kiedy dostaniemy w najlepszym wypadku żałosną namiastkę związków partnerskich oraz popłuczyny „kompromisu aborcyjnego”? A chyba nikt nie liczy na więcej?

Jako wyborca Razem cieszę się, że przynajmniej nie muszę udawać, że lubię dynastię Kosiniaków-Kamyszów. Albo Giertychów. Marna pociecha, zgoda, ale jednak lewica koalicyjna dalej musi się nieszczerze uśmiechać na wspólnych zdjęciach z peezelem, a ja nie.

Co do pozostałych opcji lewicowych, nie zamierzam ich zwalczać, ale ich nie rozumiem. Polecenie ssh w uniksie ma komunikat błędowy „you don’t exist, go away”. Gdy się zastanawiam, co bym powiedział zwolennikowi Szumlewicza, to mi przychodzi do głowy jako pierwsze. Czy takowi w ogóle istnieją?

Co do kandydatów otwarcie już konserwatywnych i prawicowych… Oczywiście nie ma formalnego zakazu wypowiedzi dla ich zwolenników, ale doświadczenie mówi mi, że nie potrafią się wypowiadać w formie pisemnej.

Ubocznym skutkiem wspierania prawicy przez Thielów i Musków stała się jej niezdolność do funkcjonowania w formułach innych niż „twitnięcia o filmikach” albo „podkasty o twitnięciach”. Gdy się mają wypowiedzieć pisemnie, to już nie ma nie tylko akapitów, ale czasem w ogóle znaków przestankowych – prawica strzela ciągiem słów przeplatanych emoji i nieartykułowanymi „derp derp mwahahaha”. Takie komcie oczywiście będą wylatywać (a innych, jako się rzekło, napisać nie potrafią).

Niemile widziane będą tylko komentarze propagujące absencjonizm. Żyjemy w czasach, w których cyberoligarchowie otwarcie już wspierają faszyzm w swoich monopolistycznych serwisach – czasem biorąc za to wynagrodzenie w rublach. To nie jest moment na symetryzmy z serii „nie ma różnicy między Hitlerem a SPD” (taka mniej więcej była teza komunistów w Republice Weimarskiej).

Każdy nieprawicowy rząd jest teraz na wagę złota, nawet jeśli jest tylko „mniejszym złem”. Bo to już nie jest mniejsze tak, jak Trzaskowski od Hołowni, tylko jak Bruening od Goeringa.

Nie ma co jęczeć, że „nie ma na kogo głosować”, bo lewicowych opcji jest aż za dużo. Na naszych oczach spełnia się scenariusz, który znamy z klasycznych dystopii – albo z upadku republiki rzymskiej, którym te dystopie się inspirowały.

Ludzie bogaci jak Krassus czy Katylina kupują sobie stanowiska dzięki głupcom, którzy wierzą, że Trump obniży ceny jajek a Brexit zwiększy wydatki na służbę zdrowia. Musimy to zatrzymać.

Kiedy to się zaczynało 10 lat temu, pojawił się dowcip o kobiecie, która żałuje swojego głosu na „partię lampartów jedzących twarze”. Dziś doszła druga wersja – o facecie, który nie głosował, bo wydawało mu się, że to żadna różnica, zeżrą mu twarz czy nie zeżrą. Nie bądź jak on.

Filozoficznie optymistycznie

Rok chciałbym zacząć od czegoś optymistycznego. Refleksje o kondycji lewicy zazwyczaj brzmią u nas jak skecz o Rycerzach Trzech – „oj niedobrze, koledzy, niedobrze”. Ku pokrzepieniu serc spójrzmy jednak na prawicę.

My narzekamy, że nie mamy swoich partii, swoich mediów, swoich miliarderów. Prawica przecież też szlocha, tylko inaczej. Płacze, że co z tego, że prawicowi politycy wygrywają wybory, skoro i tak potem realizują lewicową politykę (w kryształowej kuli widzę sporo takich szlochów po inauguracji Trumpa). Ideologia wokizmu, lolkizmu i łołkizmu zdaje się triumfować wszędzie, od uniwersytetów po gry komputerowe.

Skoro jest tak źle, to czemu jest tak dobrze? Mam swoją teorię, która ma charakter parafilozoficzny – oczywiście jestem pierwszy by się zgodzić, że amatorska blogo-filozofia to jajeczko drugiej świeżości, ale przecież jesteśmy tu dla rozrywki. Dalej czytajcie na własną odpowiedzialność.

Jako filozof-amator uważam siebie za epigona filozofii analitycznej, w jej duchu zacznę więc od uściślenia definicji. Lewicę i prawicę definiuję (za Kopalińskim, a za kim mam być) jako stronnictwa próbujące reprezentować warstwy społeczne odpowiednio słabiej i lepiej uprzywilejowane.

Popularne jest nieporozumienie, że „przypadkiem tak usiedli” w parlamencie podczas rewolucji francuskiej. W rzeczywistości do dziś etykieta nakazuje, by „najlepszego gościa” posadzić po prawicy gospodarza (wtedy króla – jeszcze niezgilotynowanego). W „Koriolanie” Szekspira lewica/prawica („us at the right hand file”) już się pojawia w nowożytnym znaczeniu konfliktu „trybuni / patrycjusze” i tak będę go tutaj używać – „us at the left hand file” versus „them at the Peter Thiel file”.

Historycznie przez stulecia „grupy mniej uprzywilejowane” albo nie prezentowały własnej opcji światopoglądowej, tylko politycznie opowiadały się po stronie jakiegoś monarchy. Podczas europejskich wojen religijnych z kolei czasem przyjmowali światopogląd bazujący na jakiejś reinterpretacji chrześcijańskiego mistycyzmu – i przy całej sympatii, jaką możemy odczuwać do diggersów czy adamitów, raczej chyba byśmy w tamtych czasach przed nimi uciekali.

W XIX wieku na lewicy pojawiła się nowa jakość – próba zastosowania Metody Naukowej do analizy i reformowania społeczeństwa, celem poprawy sytuacji warstw niżej uprzywilejowanych. Tradycyjnie kojarzona jest z Marksem, choć można się tu cofać do Saint-Simona.

Jak wiadomo, Popper udowodnił, że „naukowość” Marksa częściowo była bluffem. Marks i Engels sugerowali, że dysponują naukowym modelem historii, którego jednak nigdy nie opublikowali. Kilkadziesiąt lat po ich śmierci okazało się, że mieli tylko garść niespójnych intuicji.

Jak jednak udowodnił Feyerabend, nikt tak naprawdę do dzisiaj nie wie, czym ta Metoda jest. Popper też miał garść niespójnych intuicji. By nie liczyć hipotez Lakatosa na końcu szpilki, zgódźmy się co do intuicji, że Metoda Naukowa polega na preferowaniu Danych Empirycznych ponad wszystko.

Doceńmy więc (za Berlinem), że Marks zrewolucjonizował ekonomię. Jej klasyczni pionierzy jak Say czy Ricardo lubowali się w spekulatywnych modelach typu „załóżmy, że istnieją tylko dwa państwa, produkujące tylko dwa towary”.

Marks i Engels opisywali realia pracy odwołując się do danych empirycznych, takich jak raporty inspektorów fabrycznych. Za ich sprawą te fragmenty „Kapitału”, które opisują pracę w kapitalistycznym przedsiębiorstwie, czyta się zdumiewająco współcześnie – jakby to było o twoim kubiku w korporacyjnym openspejsie, a nie o XIX-wiecznej fabryce.

Przez pewien czas marksistowscy ekonomiści mieli monopol na analizę danych (neoklasycy do dziś ich unikają, bo te – za Ha Joon Changem – „zaburzają im elegancję modeli matematycznych”). Jeśli więc rządziłeś państwem pod koniec XIX wieku, to może i zwalczałeś marksistów metodami policyjnymi, ale jednak chciałeś wiedzieć, co on tam wypisują, bo chciałeś wiedzieć co się dzieje w realu, a nie tylko w teorii.

To było jedno ze źródeł słynnych reform Bismarcka. Wprowadził reformy socjalne nie z miłości do klasy robotniczej tylko dlatego, że dane pokazywały pogarszającą się pulę poborowych. Za Różą Luksemburg, w Saksonii w 1780 przeciętny wzrost rekruta wynosił 178 cm, w 1860 już 155 cm. Z analiz marksistów wynikało więc, że jeśli się nie ograniczy kapitalistycznego wyzysku, armia nie będzie miała kim wojować.

Półtora stulecia później uważam siebie za spadkobiercę lewicowej tradycji „evidence-based policy”. To generalnie oznacza, że akceptuję naukowy konsensus niezależnie od własnych preferencji.

Czy ja nie chciałbym, żeby naukowcy pewnego dnia oświadczyli, że nie ma żadnego globalnego ocieplenia i możemy znieść wszystkie ograniczenia w emisji CO2? Jasne że bardzo bym chciał! A jeszcze bardziej, żeby „amerykańscy naukowcy” udowodnili, że najzdrowsza dieta to karkówka z grilla i czteropak piwa, a indywidualna motoryzacja to najlepsze rozwiązanie dla wielkiego miasta.

Niestety, póki co naukowcy nie mają dla mnie dobrych wiadomości, co daje mi dwie opcje. Albo mogę nolensując wolensa dostosowywać się do ich opinii, albo po prawicowemu wołać, że wszyscy kłamią, bo są sponsorowani przez Sorosa, Big Tramwaj, masonów i cyklistów.

Antynaukowa lewica nigdy do końca nie zniknęła. W latach 60. miała swój „come back” jako powiązana z kontestacją „New Left”. To nawet przypominało średniowiecznych adamitów – że jak będziemy biegać na golasa, wstrzykiwać sobie ayahuskę i żyć w komunach, to nastanie Era Wodnika.

W Polsce to wygasło znacznie szybciej niż na Zachodzie. Część zaćpała na śmierć, część się nawróciła na standardowy katolicyzm, część poszła w ostre sekciarstwo i transdendentalnie medytuje teraz gdzieś na wsi pod kierownictwem guru o niespożytym libido.

O ile mi wiadomo, polska „antynaukowa lewica” nie istnieje w formie zorganizowanej. Nie ma żadnej redakcji, partii, stowarzyszenia. To są jakieś pojedyncze profile w soszialach, obecnie zajęte głównie popieraniem Rosji. Tak to już jest z tym polskim irracjonalizmem, że czy ktoś mistycznych doznań doznaje za sprawą zdrowaśki czy maryśki, różnymi trajektoriami dochodzi do tego samego wniosku, że „Putin Ma Rację”.

Tak zwana „ideologia woke” polega więc po prostu na szacunku do nauki. Jasne, nauka może się mylić – wtedy my też zmienimy stanowisko – ale historia pokazuje, że nauka myli się rzadziej niż „zdrowy chłopski rozum”.

Skoro więc nauka mówi, że z tą płcią to skomplikowane, a nieheteronormatywność się po prostu zdarza – to logiczny wniosek jest taki, że ludziom LGBT+ należy umożliwić jak najpełniejszą realizację potencjału zawodowo-edukacyjnego. Pomijając już, czy ktoś ich lubi czy nie, to po prostu dobre dla gospodarki. Zawsze może być tak, że sekret architektury układów scalonych o bardzo dużej skali integracji uwięziony jest akurat w głowie osoby trans.

Statystycznie rzecz biorąc nawet jeśli jesteś stuprocentową cis-het głową tradycyjnej rodziny, z prawdopodobieństwem bliskim jedności masz osobę LGBT+ wśród swoich najbliższych. Matematyka sugerowałaby, żeby się jednak gryźć w język z deklaracjami typu „IZOLOWAĆ TYCH ZBOCZEŃCÓW!”, no bo coming outu może dokonać twoja ukochana wnuczka. Co wtedy? Nie każdy jest takim socjopatycznym psycholem, żeby w takiej sytuacji wyrzec się własnego dziecka.

Prawica wymyśliła sobie slogan „go woke, go broke”, bo zgodnie z XIX-wieczną tradycją, nie umie sprawdzić danych. Ci ludzie często autentycznie wierzą, że Disney bankrutuje z powodu „politycznej poprawności”, tymczasem miał w zeszłym roku prawie 5 mld zysku netto oraz wyprodukował trzy z czterech najbardziej kasowych filmów roku (ten czwarty to „Minionki”, też niezbyt prawackie).

Korporacje umieszczają ciemnoskórych gejów w filmach i serialach nie z powodu ideologii, tylko po prostu dlatego, że ciemnoskórzy geje to też klienci. Rasiści, homo- i transfobi teoretycznie też nimi mogą być, ale to właśnie oni są zbyt niszowi dla korporacji.

Od kilkudziesięciu lat podejmowane są inicjatywy typu „superprodukcja anty-woke z Melem Gibsonem i Robem Schneiderem”, ale wszystkie się kończą żałośnie. Tak jak kariery Mela Gibsona i Roba Schneidera.

Od czasów Bismarcka jest więc tak, że jeśli rządzisz państwem, to nie będziesz się słuchać prawicowych głupków na jutubie, którzy mówią że „nie ma żadnej pandemii, a szczepionki szkodzą”. Raczej będziesz się słuchać ekspertów.

Podobnie gdy zarządzasz uczelnią czy korporacją. Prywatnie możesz sobie być paleokonserwatystą, ale zwykły rachunek zysków i strat mówi, że bardziej się opłaca dbać o dobrostan osób trans niż o dobrostan transfobów.

Jeśli zarządzasz miastem, to możesz kochać zapach benzyny nawet bardziej niż ja, ale w praktyce będziesz uspokajać ruch w centrum, rozwijać ścieżki rowerowe i transport szynowy, bo to się po prostu opłaca. Kierowcy trochę pokwękają, ale wyrobimy sobie nowe nawyki i po paru latach nie będziemy już tęsknić za parkowaniem na rynku starego miasta.

Rzeczywistość jest znana z lewicowego odchylenia – lubimy mawiać. Tak naprawdę jest odwrotnie, to socjaldemokratyczna lewica ma odchylenie w stronę „evidence based policy”.

Racjonalna prawica teoretycznie może istnieć, ale w czasach internetowego populizmu ma paradoksalnie gorzej od lewicy. My przynajmniej mamy Naukę, a oni nic poza Twitterem. Powodzenia w tłumaczeniu „jestem konserwatystą, ale nie takim jak Trump”.

Kłótnie na amerykańskiej prawicy zaczęły się jeszcze zanim Trump objął władzę, i jednak będą się nasilać, bo rzeczywistości na dalszą metę nie da się ignorować. Będziemy więc mieli na pociechę dużo Schadenfreude (a cóż nam zostało, fuchy w spółkach skarbu państwa i tak nie dostaniemy).

Nieaktualny Szczerek

Screenshot

Blogonotki czasem piszę jako coś w rodzaju listu z przyszłości do samego siebie sprzed lat. Tak będzie teraz – w pradziejach bloga nie mogłem się doczekać ukończenia ekspresowej „siódemki” między Warszawą a Krakowem. To dobrze, że jednak dożyłem – ale niedobrze, że tak długo trzeba było czekać.

Gdy zacząłem jakieś 30 lat temu jeździć po kraju jako samodzielny kierowca, przebieg siódemki był niemalże identyczny z tym, który można obejrzeć na pierwszej mapie samochodowej Kazimierza Naake-Nakęskiego, opublikowanej przez Towarzystwo Automobilistów Królestwa Polskiego. Przez 80 lat doszło tylko kilka obwodnic, w tym obwodnica Kielc – wybudowana za Gierka jakoś coś w rodzaju jednojezdniowej drogi ekspresowej (wprawdzie postawiono tam taki znak, ale tak naprawdę nie spełniała nawet tego, niewyszukanego przecież standardu).

Droga do Krakowa długo była absolutną mordęgą – zwłaszcza że najpierw trzeba było się przez korki warszawskiej aglomeracji przecisnąć do widocznego już na tej mapie „rozjazdu w Jankach”. Człowiek widział drogowskaz „Kraków – 300 km” i myślał, że no ile to może zająć, cztery godziny? A często i sześć nie wystarczało.

Na szczęście istniała alternatywa – bieda-kombo gierkówki do A4. Miała same wady: wjeżdżało się od d… strony, płaciło się za przejazd (i traciło czasem nawet pół godziny stojąc na bramkach), dokładało ze sto kilometrów. Ale przynajmniej faktycznie dało się zmieścić w 5 godzinach.

Czemu właściwie dwie polskie stolice nie dorobiły się lepszego połączenia przez sto lat niepodległości, to pytanie z którym boryka się bohater „Siódemki” Ziemowita Szczerka. Powieść jest z 2014 roku – na 10 rocznicę stała się kompletnie nieaktualna.

Pisałem o tej książce lata temu, przy okazji dzieląc się swoimi opowieściami weterana dawnych polskich dróg. Skupmy się więc dzisiaj na pytaniu: czemu to trwało tak długo?
Kierując się mapami z końca I Rzeczpospolitej (np. mapie Karola de Perthees), powinniśmy jechać trasą, którą na załączonej mapce zaznaczyłem cienkim fioletowym. Opuszczamy Warszawę ósemką, czyli pradawnym szlakiem na Piotrków.

W Rawie Mazowieckiej skręcamy na Inowłódz i Opoczno, dziś w DW 726. Z Opoczna wyjeżdżamy na Końskie drogą bez numeru, opaską wzdłuż torów. Linia kolejowa przejęła dawny szlak drogowy – logicznie, bo wzdłuż rzeczki.

W Końskich wygrywamy wybory i wyjeżdżamy na DW 728, o której Wikipedia (i inne źródła) pisze, że odtwarza przedrozbiorowy szlak Warszawa-Kraków. Zaczyna się w Grójcu i to jest chyba najprostszy sposób na kosplejowanie szlachcica wracającego z obrad Sejmu (przez Nowe Miasto n/Pilicą).

Mam z tym taki problem, że na niektórych mapach przedrozbiorowych tej drogi nie zaznaczono w ogóle, a na mapie de Perthees jest zaznaczona cieńszą kreską niż ta przez Rawę Mazowiecką. Ale może trzeba się kierować zasadą z „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, że szlachcicowi nie honor jechać trasą inną niż najkrótsza?

W obu wariantach DW 728 prowadzi nas przez Radoszyce, Łopuszno i Małogoszcz do Jędrzejowa, gdzie prawie spotyka się z siódemką. Prawie – bo teraz kosplejując szlachcia skręcamy wzdłuż rzeki Mierzawy, żeby do Krakowa wjechać wzdłuż Prądnika. To z grubsza odpowiada DW 794, dziś modernizowanej do „trasy wolbromskiej”.

Jadąc wzdłuż rzek – jedziemy po płaskim, omijając Góry Świętokrzyskie i Wzgórza Miechowskie. Siódemka jakby specjalnie wbijała się w jedne i drugie. To się czuje nawet dziś podczas jazdy ekspresówką. Właściwie czemu nasi praojcowie tak to poprowadzili, zamiast modernizować opisane powyżej drogi wojewódzkie?

W czasach Karola de Perthees już działały pierwociny Staropolskiego Okręgu Przemysłowego – w Górach Świętokrzyskich eksploatowano w prymitywny sposób złoża węgla i żelaza. Pierwotny trakt krakowski służył nie tyle tranzytowi Warszawa – Kraków, co skomunikowaniu Opoczna i Końskich z Warszawą i Krakowem.

Pierwsze poważne inwestycje drogowe na naszych ziemiach prowadził Ksawery Drucki-Lubecki. To głównie on wybudował drogi widoczne na mapie z 1913, która się w dużym stopniu pokrywała z mapą z 1973. On także rozbudowywał SOP, dlatego pojawiła się konieczność poprowadzenia drogi już przez samo serce Gór Świętokrzyskich, żeby jeszcze uwzględnić Kielce, Chęciny i Skarżysko-Kamienną.

Ale dlaczego pod Krakowem przebijamy się przez wzgórza, zamiast je ominąć? Tu decydował drugi zaborca. Tak jak Warszawa przez dekady miała być fortecą przygotowaną na atak ze strony Prus, tak Festung Krakau szykowano na atak z Rosji.

Z góry zaznaczam, że nie robiłem tu żadnego riserczu bibliotecznego więc nie wiem, kto na jakim szczeblu zadecydował o tym, żeby międzyzaborowe przejścia graniczne (komory celne) urządzić akurat w Szycach i Michałowicach (w ciągu dzisiejszej DK94 oraz siódemki niegdysiejszej, tzn. sprzed tygodnia).

Zgaduję, że zadecydować mogło właśnie to, że wzdłuż obu tych dróg trudniej jest zaatakować Kraków znienacka. Dawny szlak z mapy Karola de Perthees po stronie rosyjskiej do 1914 kończył się ślepo przy zamku Korzkiew, potem był kordon graniczny i wyczyszczone przedpola aż do pierścienia fortów broniących Krowodrzy.

Jak wiadomo Piłsudski zaczął swój wymarsz od zburzenia przejścia granicznego w Michałowicach. Upamiętnia to obelisk, którego mieliśmy aż nadto okazji do oglądania, stojąc w korkach. Symbolicznie 110 lat później zburzyliśmy je niejako po raz drugi.

Polscy kierowcy na serio muszą przebudować różne swoje odruchy. Kombo gierkówka-A4 od dawna nie ma sensu, za to teraz dojdą nowe. Na przykład do Tychów wydaje mi się, że już teraz opłaca się jechać przez Kraków. W budowie jest też kontynuacja dawnej S1 do Bielska-Białej, za jakieś 2 lata przez Kraków będzie się opłacało jechać do Cieszyna, a może i nawet przez Słowację nad morze.

Problemem są bramki Stalexportu na A4 – ale to też już tylko niecałe 3 lata. Może jeszcze dożyję czasów ekspresowo-autostradowej jazdy do Wiednia przez Kraków i Bratysławę? W każdym razie, nie dziwcie się jeśli nawigacja wam to zaproponuje.

Na razie zrobiłem malutkie kółeczko (AMA). Najnowszy odcinek pod samym Krakowem jest dalej w budowie na zasadzie przejezdności, jest ograniczenie do 80, które praktycznie wszyscy olewają.

Potem na obwodnicę możemy wjechać tylko na zachód – w przyszłym roku już także na wschód. Wtedy wjedziemy do Krakowa od strony Nowej Huty. Jeśli chcemy wjechać po staremu, skręcamy kierując się na Balice, a do Krakowa wjeżdżamy drogowskazem „Centrum” na węźle Węgrzce. Chciałbym zobaczyć jak to wymawia obcokrajowiec!

Na mapie oznaczyłem kto zbudował jaki odcinek. Jasnozielony – obecny PiS, ciemnozielony – poprzedni PiS, żółty – SLD, granatowy – Platforma, niebieski – AWS/UW. Obwodnica Kielc ze względu na wieloetoapowość na fioletowo.

Jak widać, choć to zbiorowy wysiłek wszystkich opcji politycznych, to w największym stopniu jednak PiS. Jak jest za co, to zawsze pochwalę.

Oby tylko jeszcze dożyć S7 Warszawa-Płońsk…

Odpowiedz z Partii Razem

OD REDAKCJI: Po raz pierwszy w historii bloga, tekst zewnętrzny!

Nie płaczmy, że mamy na kogo głosować.

Akt sprawczości Razem już się dokonał. Nowa Lewica zmieniła swojego kandydata z Rafała Trzaskowskiego na Magdalenę Biejat. Nie ma co się łudzić – ten ruch nie wydarzył się w reakcji na neoliberalne i trudne do zaakceptowania np. w obszarze praw człowieka polityki Tuska, ale na obawę przed zdominowaniem przez progresywne Razem. Powinniśmy się z tego cieszyć. Przez chwilę wyglądało na to, że lewicowych kandydatów w wyborach prezydenckich nie będzie. Dlaczego więc teraz narzekamy, że może być ich zbyt wielu? Z radością czekam na debatę, w której (potencjalnie!) czterech kandydatów, będzie mówić Polkom i Polakom o tym jak według nich mogłoby wyglądać sprawiedliwe i efektywne państwo dobrobytu.

Warto zadać sobie pytanie – o co w wyborach będzie walczyć Magda Biejat, a o co (potencjalny) kandydat Razem? Biejat spadła NL z nieba. Wystawiając ją nic nie ryzykują. Magda zawalczy o maksymalnie 5% poparcia. Na to wskazują dane z badań i założenia jej sztabu, taki wynik będzie obwołany sukcesem. Walczy o to, żeby nie oddać lewicowego elektoratu Trzaskowskiemu w pierwszej turze.

Decyzje w sprawie startu Razem będą zapadać w ramach demokratycznych procedur w najbliższych dniach. To stwierdzenie to nie pic na wodę. Tak działamy. Zakładając, że zdecydujemy się na wystawienie własnego kandydata, nasze cele będą zupełnie inne. Przede wszystkim wybory są szansą na budowanie struktur i przekonanie nowych osób do dołączania do Razem. Dają możliwość stworzenia opowieści o tym, czym powinna być partia lewicowa.

Czy chcemy, żeby w 2027 roku rządziła nami koalicja PO-Konfederacja? Moim zdaniem jest to bardzo możliwy scenariusz. Tusk już w tej kadencji odwiesił na wieszak prawa kobiet, prawa mniejszości, prawa człowieka, żeby realizować neoliberalne polityki, w które zdaje się, że nigdy nie przestał wierzyć, nawet, jeśli przez chwilę jego ugrupowanie starało się stworzyć iluzję, że jest inaczej. Dlaczego nie miałby tego zrobić po raz kolejny, ponownie argumentując to walką z PISem? Razem nie ściga się o głosy z Nową Lewicą, ściga się z rosnącym poparciem dla populistycznej ultraprawicy i z przejmującymi jej narrację partiami „centrum”.

Nie ma się co dziwić, że w Razem temat Magdy Biejat jest (ciągle) gorący. Wszyscy pracowaliśmy na budowanie jej rozpoznawalności i mocno jej ufaliśmy. Nie różni nas „rozumienie sprawczości” – jako warszawska śródmiejska radna doskonale rozumiem, co to znaczy kompromis. Różni nas wiara w to czy Nowa Lewica jest w stanie zrzucić z siebie obciążające przyzwyczajenia i wstać z kanapy. I szczerze, chciałabym wierzyć, że NL tę kanapę porzuci, ale nie umiem… Jeśli jednak kampanię Razem zdominuje emocja anty-Magda, to skończy się to porażką (dla wszystkich stron).

Kampania prezydencka daje unikalną szansę na dotarcie do ludzi, do których zazwyczaj nie docieramy. Jest ustawowy czas antenowy, reflektor skierowany na każdego z kandydatów, są lokalne spotkania i internet zmotywowany do walki politycznej. W końcu – są debaty. I to nie jedna w TVP, ale przede wszystkim te w mediach internetowych. Takich zasięgów trudno sobie bez żalu odmówić. Kampania to czas, kiedy ludzie chcą – lub muszą – słuchać o politycznych wizjach. Dlatego wyzwaniem dla Razem jest to jak ubrać sprawiedliwość społeczną w proste słowa. Na razie mieliśmy z tym problem, do 2027 roku musimy się tego nauczyć.

Po wyborze Trumpa na prezydenta USA i słabym wyniku Harris, stwierdziłam, że zrobię wszystko, żeby zawalczyć o odważną alternatywę. Dla Razem kampania prezydencka nie może być kampanią jednej twarzy, ale różnorodnego zespołu. Za trzy lata wynik razemowego kandydata nie będzie istotny, istotne będzie to czy zostaną z nami (a nawet będą kandydować) osoby, które włączyły się w zbiórki podpisów, działania w mediach społecznościowych i na ulicach.

Już samo uzbieranie 100 tysięcy podpisów dla niewielkiej partii bez budżetu, bez kontaktów pozwalających na szybkie zapełnianie kart, jest dużym wyzwaniem. Zaangażowanie wszystkich naszych sojuszników jest niezbędne. Dlatego apeluję, nie tylko do tych, którzy „głosują na Razem”, ale też tych których ucieszyła mobilizacja Nowej Lewicy i których cieszy możliwości oddania głosu na Biejat, o wsparcie naszego lewicowego „think tanku” i zbieranie podpisów na listach rejestrujących obu kandydatów. A wszystkich komentujących zapraszam do zapisywania się do partii.

Zofia Piotrowska
Radna Krajowa Partii Razem
Radna Dzielnicy Śródmieście M. St. Warszawy (kandydująca z list Nowej Lewicy)
Członkini sztabu Magdaleny Biejat w wyborach prezydenckich w Warszawie

Szanowna Partio Razem

Zwracam się do Was z desperackim apelem o niewystawianie kandydata w wyborach prezydenckich. I apeluję o to jako Wasz sympatyk. To ważne, bo świat jest pełen wujów Dobra Rada, którzy wam proponują to czy tamto – no ale tak naprawdę źle Wam życzą, proponują Wam więc de facto samorozwiązanie i dołączenie do PiS czy PO. Nie jestem kimś takim.

Właśnie jako Wasz zwolennik chciałbym na Was móc zagłosować w następnych wyborach parlamentarnych, według rozkładu w 2027. Te wybory są ważniejsze, bo przecież w prezydenckich i tak w dzisiejszych czasach lewicowy kandydat startuje „żeby się pokazać”.

Czy to w ogóle jest potrzebne? Macie niewiele zasobów, powinniście je konserwować z myślą o 2027.

Nawet jeśli macie nadal dostatecznie wielu wolontariuszy by zebrać podpisy (ale czy na pewno?), to część z nich odpadnie pod wpływem kolejnej porażki. A przecież w tych wyborach nie czeka Was nic poza porażką naprawdę druzgocącą – i to już traktując 1% jako realny próg oczekiwań.

Wystawiając Magdalenę Biejat, Nowa Lewica was po prostu załatwiła. Bardzo chciałbym się mylić – dla pesymisty pomyłka to zawsze powód do radości – ale w tej chwili macie niewielkie szanse nawet na ten 1%.

Macie teraz same złe opcje. Łatka „partii, która nawet nie wystartowała” jest mimo wszystko „mniej zła” od „partii, która dostała 0,2%”. A wynik tego rzędu widzę w kryształowej kuli.

Ze zgrozą czytam teraz w portalozie, jak to poseł Konieczny żalił się w TOK FM, że „czuje się oszukany”, bo „Magda wielokrotnie mówiła, że pod żadnym pozorem kandydowała nie będzie”. Panie pośle, na litość boską, ile pan ma lat?

Z tej wypowiedzi wynika, że to nawet nie była ustna umowa, jakiś deal, jakieś quid pro quo. Nie można więc Biejat zarzucić złamania wspólnych ustaleń. Ot, zwierzała się ze swoich ÓWCZESNYCH planów posłowi Koniecznemu, ten na podstawie jej niegdysiejszych planów zbudował swoje plany, a ona te plany zmieniła. Zdarza się. Takie jest selawi.

Nawet u Waszego tak hardkorowego sympatyka jak Jors Truli, takie wypowiedzi wcale nie budują oburzenia na Biejat. Na którą najprawdopodobniej zagłosuje większość ludzi, którzy aż do niedawnego rozłamu uważali siebie za Wasz elektorat.

OK, będę wierny do samego końca, zagłosuję na Zandberga. Ale po co to wszystko? Żeby zaistnieć, żeby przemowić w wieczorze wyborczym? Czy to jest warte kolosalnego wysiłku wolontariuszy – oraz zdobycia plakietki „polityka o promilowym poparciu”?

Zważywszy, że chęć kandydowania zgłosił także Piotr Szumlewicz, ciężko wam będzie „obejść Biejat z lewej strony”. To już nie będzie też taki wieczór wyborczy, jak 10 lat temu, kiedy Zandberg był jedynym liderem mówiącym po ludzku. Nie umniejszam jego sukcesu z 2015, ale na tle tamtych mordasów relatywnie łatwo było zabłysnąć.

Przyćmić Biejat będzie trudno. A w dodatku to nie ma sensu zważywszy, że w 2027 i tak będziecie negocjować jakąś formę współpracy wyborczej, choćby w postaci kontynuacji paktu senackiego. Ostatnie czego potrzebujecie to palenie mostów dzisiaj, by trudniej się gadało za parę lat.

Wy w tej chwili macie więcej do stracenia. To nie są wybory parlamentarne, więc Biejat nie martwi się żadnym progiem. Jej to obojętne, czy dostanie 5% czy 6%. W 2027 mało kto to będzie pamiętać z taką precyzją.

Ten sam 1 punkt procentowy dla Was to kwestia tego, czy Zandberg dostanie 1,1% czy 0,1%. Ten drugi przypadek, moim zdaniem przygnębiająco realistyczny, dawałby Wam fatalne pozycje startowe w negocjacjach przy układaniu list w 2027.

Startując w wyborach, ukręcicie dla siebie stryczek. Co gorsza, to będzie „assisted suicide”, bo dziesiątki wolontariuszy miałyby teraz stać na mrozie, żeby zapewnić nieobecność Zandberga w Sejmie XI kadencji.

Rozumiem że prywatnie możecie mieć żal do Biejat. Jako Wasz sympatyk gorąco Wam jednak radzę, żeby ten żal jak najszybciej przepracować. Zamknijcie się w izolowanych akustycznie pomieszczeniach i tam sobie krzyczcie „oszukała nas! jak mogła!”. Walcie pięściami w poduszki, tłuczcie talerzyki, wbijajcie szpilki w laleczkę voodoo – co komu pomaga.

Ale jak już wyjdziecie z tych wyszalni, macie być uśmiechnięci i wyluzowani. Z wielkodusznym uśmiechem zapowiedzcie rezygnację z samodzielnego startu (By Nie Szerzyć Podziałów, By Zakończyć Wojnę Polsko Polską, Bo Prawdziwy Wróg Jest Gdzie Indziej etc.) i wezwijcie do poparcia lewicowych kandydatek i kandydatów. Bez wskazywania nazwisk, bo po co.

Nie chwytajcie spadającego noża!

Now Playing (204)

Przemianą blogaska, która mnie samego najbardziej by chyba zaskoczyła 18 lat temu, była przemiana cyklu „Now Playing” z opisywania tego, co (zgodnie z nazwą) właśnie leci z cyfrowego odtwarzacza, do opisywania kolejnych winyli w kolekcji. No ale cytując płytę, której jeszcze nie mam (ale kupię jak natrafię) – „changes aren’t permanent, but change is!”.

Z powyższym wstępem przejdę do zachwycania się tym, co ostatnio leci u mnie z trzeszczącego winyla. A jest to „Na bohaterów popyt minął” Izabeli Trojanowskiej z zespołem Stalowy Bagaż.

Pisałem niedawno (bardzo niedawno, bo uskrzydlony będę teraz chyba pisać częściej) o ewolucji muzyki pop zmierzającej do wykrystalizowania jak najprostszej formuły. To jest znakomity przykład.

Stalowy Bagaż tworzyli muzycy, którzy w latach 70. eksperymentowali z rockiem progresywnym i jazzrockiem. Pod tym szyldem grali jednak muzykę prymitywną jak garażowy punk rock.

Nie oni jedni. „Disco wreszcie trafił szlag, rokendrolem pachnie kraj” śpiewała wtedy Budka Suflera. Jako dziecko wchodzące w nastoletniość, byłem tą przemianą zachwycony.

Często jednak – jak choćby w przypadku wspomnianej Budki – coś mi w niej zgrzytało fałszywego. Ponieważ znów z braku wykształcenia muzycznego nie umiem tego fachowo opisać, będę prosić PT komcionautów o skomentowanie.

Gdy muzycy mający bogate doświadczenie w graniu jazzu, funky czy psychodelii zabierają się za granie rocka, najczęściej zawodzi ich sekcja rytmiczna. Jest zbyt wyrafinowana. Perkusista odstawia Gene’a Krupę, z basisty wychodzi „the spirit of jazz”.

Byłem w pewnym sensie wychowany na klasycznym rokendrolu, bo dorośli w moim otoczeniu namiętnie słuchali Chucka Berry, Little Richarda i Elvisa Presleya. W tym klasycznym ujęciu perkusista często dysponuje najprostszym zestawem – taktownik, break, werbel. Nie ma się czym popisywać, wybija równe RAZ, dwa, TRZY, cztery.

I bardzo dobrze! W klasycznym rocku sekcja rytmiczna powinna działać jak silnik pędzącej machiny. W zależności od stylu rocka, tą metaforyczną machiną może być pędzący motocykl albo walec drogowy, który jedzie powoli i nie bierze jeńców, ale wszelka improwizacja czy synkopa jest tu odbierana jako zgrzyt, jakby w silniku szwankował rozrząd.

Stalowy Bagaż grał właśnie tak. Budka Suflera – już niekoniecznie. A ja tymczasem wchodząc we wspomnianą w poprzedniej notce burzę hormonalną wielbiłem Izabelę Trojanowską, przywitałem więc z ogromną radością jej tranzycję na rocka już naprawdę bardzo ostrego.

Z perspektywy lat wysoko oceniam jej płytę z Budką Suflera, ale płytę ze Stalowym Bagażem oceniałbym zapewne jeszcze wyżej. Gdyby powstała.

W 1989 wystąpili na festiwalu w Opolu. Powyższa jutubka to dwie piosenki, które wtedy zagrali. Na żywo, więc trochę niedoskonale – dla porównania proponuję jeszcze wersję studyjną, wydaną wiele lat później na kompakcie. Ja tego teraz tego słucham z trzeszczącego winyla z 1981 dla podsumowania konkursu Polskiego Radia na piosenkę młodzieżową.

Gorąco polecam przypomnienie sobie, że kiedyś polska muzyka rozrywkowa nie była zdominowana przez tych wszystkich Robsonów, Grubsonów, Tomsonów i Żabsonów. Że była w niej świeżość, oryginalność, pazur.

Stan wojenny, poza tym że Jarosław Kaczyński słodko sobie spał, a Michnika i Kuronia zamknęli, spowodował także gigantyczne straty w polskiej popkulturze. „Układy” Trojanowskiej w końcu wyszły, ale okrojone z najbardziej drapieżnych piosenek. Stalowy Bagaż pracował nad debiutancką płytą, ale jej wtedy w końcu nie wydano – dopiero w wolnej Polsce wyszła na kompakcie.

Wszyscy więc w końcu wyemigrowali. Po latach wrócili, ale ile straciliśmy przez to znakomitych płyt, koncertów, teledysków? A to przecież nie chodzi o jeden zespół – to dotyczy pisarzy, rysowników, aktorów, reżyserów…

„I coraz trudniej jest dziewczynom / sercowy z kimś popełnić błąd / na bohaterów popyt minął / a zresztą brać ich nie ma już skąd”.

Nauka i seks

Onieśmielony i wzruszony, ale też potężnie zmotywowany (wszystkim Patronom i Matronom kłaniam się nisko) – strzelam następną notkę. Postanowiłem rozwinąć przykład, który podaję w opisie profilu na Patronite. Jak wygląda płeć od strony nauki?

Ideologicznie zmotywowani humaniści często mówią o „genach”. Jakby geny działały tylko przez to, że są. Ale jak, magicznie?

Działanie genów to chemia. Zrobię tu na chwilę przerwę filozoficzną. Ten pogląd zwany jest „redukcjonizmem” i od setek lat spierają się o to filozofowie nauki.

Mój prywatny stosunek do redukcjonizmu jest jak w tym koanie, gdy uczniowie proszą Nauczyciela o rozstrzygnięcie sporu, a on przyznaje rację wszystkim na raz. Z jednej strony to oczywiste, że nie można mówić o biologii bez mówienia o chemii. Ale z drugiej strony chemik opisuje reakcje in vitro, a biolog in vivo. Różnica jest taka, jak między sztuką prowadzenia wojny wykładaną na West Point i stosowaną w praktyce w wietnamskiej dżungli.

W metodologicznej praktyce redukcjonizm prowadzi do wniosków trywialnych lub bezużytecznych. Ma on jednak heurystyczne zastosowanie w popularyzacji, dlatego się ośmielę go tu uprawiać, zapraszając zaglądające tu Osoby Biologiczne do prostowania nadmiernych uproszczeń i dzielenia się „true grit from the trenches”.

Gen sam z siebie jest tylko molekułą (w ogólności: zespołem fragmentów molekuł, ale redukujemy, proszę mi tu już bez flashbacków z Da Nang). Żeby zadziałać, musi ulec ekspresji.

W naszym organizmie w typowym scenariuszu polega to na tym, że specjalne molekuły, które mają uprawnienia do pracowania wewnątrz jądra komórkowego rozplątują nici DNA i sporządzają roboczą kopię, mRNA. Ta kopia wędruje do maszynerii zwanej rybosomem, który na jej podstawie sporządza białko (w ogólności: zespół białek).

Z punktu widzenia inżynierii ten proces jest fatalnie skonstruowany. Chronimy kod przed czynnikami mutagennymi zamykając go w sejfie (super!), ale potem przepisujemy go niewyraźnym pismem na zmiętym karteluszku i otwieramy drzwi do skarbca, by wyrzucić tę kartkę w nadziei że dotrze do adresata (rybosomu).

Przez te drzwi może wtargnąć złoczyńca, który nas zmusi do produkowania własnych kopii (wirus). Kartka może zaginąć po drodze. Kopia może mieć literówki (błąd transkrypcji). Rybosom może spartaczyć robotę (błąd translacji).

Że to wszystko w ogóle działa, to cud boski – rzekłbym, chociaż przyglądając się tej partaninie nie umiem uwierzyć w Inteligentny Projekt. Jedyne wyjaśnienie, czemu właściwie to jest tak głupio rozwiązane to wyjaśnienie ewolucyjne: jesteśmy pra-pra-potomkami organizmów jednokomórkowych, gdzie to miało sens, bo one właśnie miały często mutować.

No ale załóżmy że transkrypcja i translacja się udały. Mamy białko, gen uległ ekspresji. Co dalej?

To białko czasami działa samoistnie, tzn. jest poleceniem dla komórek, żeby robiły to czy tamto. Czasami działa przez pośredników: jest enzymem, czyli nano-maszynką do produkcji innych molekuł, które są tym poleceniem.

Molekuły-polecenia nazywamy „hormonami” (od greckiego „hormen”, pobudzać). Jednym z najsłynniejszych jest testosteron, który stał się bohaterem popkultury, tak jak dopamina, serotonina czy adrenalina. Śpiewa się o nich piosenki i pisze książki, co obserwuję z niesmakiem, bo w efekcie część ludzi zaczyna im z kolei przypisywać magiczne działanie, że same z siebie przydają męskości czy szczęścia. Mylimy gwiazdy z ich odbiciem w kałuży.

Metaforycznie mówimy, że coś jest „na sterydach” – tymczasem sterydem jest także cholesterol. Sterydami w chemii nazywa się po prostu molekuły, które mają charakterystyczny układ czterech pierścieni (jeden z nich może być otwarty – to „sekosterydy”, czyli dosłownie „przecięte sterydy”).

Ewolucja sięga po to, co ma pod ręką. A pod ręką (nawet dosłownie w ręce) ma dużo cholesterolu, bo stanowi on ważny element błony komorkowej.

W roli „molekuły wysyłającej sygnał” często występuje więc zmodyfikowany cholesterol, któremu oderwano albo przyczepiono jakąś nową grupę funkcyjną. Tym sygnałem może być na przykład obwieszczenie o wprowadzeniu stanu zapalnego. Kiedy sobie smarujemy podrażnienie maścią z hydrokortyzonem, wysyłamy sfałszowany sterydowy sygnał o odwołaniu tego stanu, żeby już to immunologiczne ZOMO przestało pałować niewinną tkankę.

W ogólności hormony nie muszą być sterydami, ale hormony płciowe (chyba?) wszystkie są, więc trzymajmy się tej grupy. Ich produkcją steruje specjalna część mózgu, zwana przysadką. To ona wygłasza (na sposób chemiczny) sakramentalne polecenie „szanowne jądra, od dziś jesteście jądrami dorosłego mężczyzny”.

I znów, nie należy sobie wyobrazić procesu „wysyłania poleceń” tak, że przysadka zwraca się bezpośrednio do docelowej tkanki. „Halo, dzwonię z centrali, w przyszłym roku planujemy rozpoczęcie menopauzy, chcielibyśmy tam z kimś u was pogadać od procedurach wdrażania”.

O ileż to wszystko dałoby się lepiej zaprojektować! To działa jednak tak, że przysadka wkłada dyrektywę do butelki i ciska ją na falujące wody oceanu, to znaczy, do płynów ustrojowych. Może kiedyś dopłynie? Może adresat będzie umiał odczytać?

W odróżnieniu od transkrypcji i translacji, przynajmniej odpada tu ryzyko zrobienia literówki. Nasza butelka jednak płynie obok innych butelek, które nie niosą żadnego sygnału, albo niosą sygnał na inny temat, ale dla laika wyglądają BARDZO PODOBNIE.

Że receptory komórkowe nie są laikami? A założysz się o własne życie? Kiedyś zresztą musisz, o ile nie umrzesz wcześniej na coś innego.

UWAGA, TO CO TERAZ NAPISZĘ TO JUŻ TYLKO MOJA LUŹNA HIPOTEZA: przypuszczam, że towarzyszące pokwitaniu, przekwitaniu, terapiom hormonalnym i koksowaniu anabolikami komplikacje takie jak skoki nastroju czy wykwity na skórze mogą się brać z tego, że jakaś część organizmu błędnie odczytuje hormony płciowe jako sygnały typu „OGŁASZAM ZESTRESOWANIE” (jeśli to było głupie, to wytnę – zapraszam do komciania).

Faktem bezspornym jest już to, że tkanka może przegapić sygnały. Mówimy wtedy o zespole odporności na hormony (w ogólności na różne, w interesującej nas szczególności – na androgeny).

Skąd to się bierze, nie zawsze wiadomo. Być może (uwaga, znów hipoteza) jeśli z powodu stresów naprodukowano za dużo innych sygnałów, to szum w eterze zagłuszył te o rozpoczęciu pokwitania?

Krótko mówiąc, może być tak, że ktoś ma męskie geny, ale wyrósł na piękną kobietę. Bo albo nie było ekspresji, albo hormony nie zadziałały.

Zauważmy też, że to nie jest binarne. Ekspresja może być, ale niepełna. Hormony mogą działać, ale mizernie. W efekcie ktoś ma prawidłową budowę tego co i owszem, ale produkuje za mało plemników. Albo nieregularnie owuluje.

Binarna może być najwyżej kwestia tego, czy ktoś ma penisa czy nie. Zajmuje się tym gen SRY, który ulega ekspresji na wczesnym etapie rozwoju płodu. To przykład tego, o czym pisałem na wstępie – białka, które nie czeka na żadne przysadki, tylko samo jest sygnałem. Wiąże się z DNA w roli „metadanych”, czyli dopisku „tego genu nie odczytywać, a ten odczytywać na maksa”.

Choć tu mechanizm jest prostszy (jakby projektował to inżynier, dla którego penis miał szczególne znaczenie?), to nadal nie ma stuprocentowej gwarancji, że zadziała. Można mieć gen SRY, ale rozwinąć się jako kobieta.

Humaniści często podają kryterium „zdolności do spłodzenia potomstwa” jako biologiczną definicję płci. A przecież jest wielu ludzi 100% cis-hetero, którzy są bezpłodni z Tryliona Różnych Powodów!

Powyższe rozważania dotyczyły płci biologicznej homo sapiens (w sensie „sex”). Gender, czyli płeć kulturowa, to jeszcze inna para loboutinów.

Niezależnie od tej całej chemii, istnieją kulturowe schematy, że na przykład jeden nosi krawat, a druga sukienkę. W idealnym scenariuszu osoba, która jest biologicznie męska, akceptuje wszystkie kulturowe wzorce męskości dla danego czasu i miejsca. Ten scenariusz w stu procentach nie spełnia się już chyba nigdy, bo wzorce kulturowe są niespójne i ewoluują.

Tu więc już mamy pełne spektrum od płodnej osoby cis-hetero, która po prostu lubi od czasu do czasu wykazywać jakieś kulturowe zachowania przeciwnej płci, po dysforię wymagającą korekcji. Ale nawet bez wprowadzania genderu mamy spory galimatias, w którym ktoś na przykład może mieć geny mężczyzny a hormony kobiety.

Gdy mówimy o „kryteriach biologicznych”, możemy mieć na myśli hormony, chromosomy, gen SRY, a także fenotyp, czyli budowę narządów. W typowym scenariuszu („cis”) wszystkie są zgodne, ale mogą być niezgodne na wiele sposobów (hormony takie, budowa siaka), te niezgodności często nazywane są od nazwiska odkrywcy (typu „syndrom kogoś tam”).

To się robi jeszcze bardziej skomplikowane gdy oderwiemy się już od homo sapiens i spojrzymy na biologię jako całość. Nie wszystkie gatunki mają płeć kodowaną w schemacie XY. Ja tylko pamiętam, że jest jeszcze alternatywny schemat ZW, ale biolodzy naodkrywali tego dużo więcej.

Wyjątkowo ciekawy wydaje mi się schemat hermafrodytyzmu sekwencyjnego. Występuje u zwierzątek, które mogą się zmienić z samca w samicę (lub odwrotnie).

Gdy wskazuję taki przykład prawicowemu humaniście, zwykle odpowiada, że nie można porównywać ludzi do ryb. Proszę bardzo, ale niech on nie twierdzi, że przyroda „nie zna zmiany płci”, bo to po prostu nieprawda.

Z tą binarnością w biologii jest tak jak z binarnością w informatyce. Wszystkie cyfry w komputerze to zera i jedynki. Ale to przecież nie znaczy, że nie umie on przetwarzać liczb zmiennoprzecinkowych.

Zakładając na chwilę, że wszystkie biologiczne kryteria są binarne (a nie są!), to by oznaczało, że możemy kolejne bity przypisać kolejnym wartościom – „chromosomy / chromatyna / ekspresja SRY / hormony / budowa ciała / płodność”. I wtedy typowy osobnik cis będzie miał wprawdzie 1111111, ale ktoś inny może mieć 1110101. Pozostanie nam wiele przypadków nie mieszczących się w tym schemacie.

Moje prywatne zdanie w tej materii jest takie jak w przypadku redukcjonizmu, który przywołałem na wstępie. Możemy sobie zapostulować MĘSKOŚĆ i KOBIECOŚĆ jako platońskie, zerojedynkowe ideały, ale wtedy się okaże, że w realnym realu mało co do nich pasuje. Wyjdzie nam coś jałowego poznawczo.

Należy się po prostu pogodzić z tym, że prawdziwy świat jest pełen paradoksów, osobliwości, wyjątków, niedyskretnych widm. I to chyba dobrze?

PS. Postaw mi kawę, żebym tyle nie gadał i wrócił do krótszych notek!

Kerowniku, jest taka sprawa…

Aleksander Orłowski (1777-1832), „Żebrak polski”

I znów piekło zamarzło – uruchamiam crowdfunding. Głupio się z tym czuję, bo w moim pokoleniu uważano żebractwo za rozwiązanie po które należy sięgać w ostateczności.

Skoro jednak zbierać na siebie może nawet wzięty prawnik i rozchwytywany felietonista, Profesor Matczak – to czemu nie skromny nauczyciel? Hosting bloga kosztuje mnie coraz więcej, a zarabiam tak ogólnie coraz mniej.

Nie piszę tego żeby narzekać (tzn. nie bardziej niż zwykle – mam rezydualną potrzebę Narzekania Na Wszystko), bo zgadzam się, że to moja wina. Piszę książki na niszowe tematy, ba – w ogóle piszę zamiast podkastować i lajfować! – nie dlatego, że nie wiem, że więcej bym zarobił komentując meczyki na tiktoku. Albo podkastując na temat kryzysu męskości.

To mój wybór. Tematy popularne i dochodowe po prostu mnie nudzą. Blogasek od 18 lat (latem tego roku stał się pełnoletni) jest dla mnie czymś w rodzaju rezerwatu dla dziwolągów takich jak ja.

Nie mam pojęcia jak ten crowdfunding połączyć z moderacją – która oczywiście zostanie. Z jednej strony jako weteran korporacyjnych mediów akceptuję weselną zasadę, że kto zapłacił za wódkę, ten może zamówić u didżeja „Daj mi tę noc”. Wszelako z drugiej strony jest też odwrotna zasada, że nawet płacący klient może być wyproszony z knajpy, jeśli psuje atmosferę innym klientom. Specyficzną wartością tego miejsca jest rozmowa na zasadzie argument/kontrargument, czego tak bardzo brakuje mi w social mediach.

Jako doświadczony człowiek porażki nie robię sobie oczywiście żadnych nadziei. Jeśli nikt nic nie wpłaci, to trudno. Nikt nic nie wpłacał przez poprzednie lata, bo mi się nie chciało przebijać przez formalności związane z uruchomieniem crowdfundingu.

Z drugiej strony: wspomniany Profesor Matczak nie przebił progu płacy minimalnej (i to netto). W porównaniu do mnie to zawodnik esktraklasy, więc na co tu może liczyć taki oldboj z ligi okręgowej jak Mua? Byłoby super, gdybym mógł wreszcie przestać dokładać do tego interesu, to wszystko.

Nigdy nie przywiązywałem przesadnego znaczenia do mojej pisaniny. Nic się nie stanie, gdy pewnego dnia blogasek zniknie, albo napiszę ostatni felieton czy ostatnią książkę.

Krótko mówiąc, doskonale rozumiem większość czytelników, którzy nie wpłacą figi z makiem, bo mają pilniejsze wydatki. Sam bym na siebie nie wpłacił, gdybym nie był sobą (ale jestem więc wpłacam, jak by powiedział znany filozof).

Nie da się jednak ukryć, że o (ewentualnych) wpłacających będę myśleć szczególnie ciepło. Ucieszą mnie i ci wpłacający jednorazowe napiwki (przez suppi) jak i płacący regularny abonament (na zwykłym patronite). Jakby co, mam „Daj mi tę noc” na oryginalnej siódemce Polskich Nagrań!

Sen o Dolince

No jasne, że ja też już kupiłem nowego Sapkowskiego. Całkowicie bez spojlerów powiem, że czytało się nawet przyjemniej niż „Sezon burz”, wszystkie moje krytyczne uwagi sprowadzają się de facto do „szkoda że takie krótkie”. W dalszej części notki klasycznie rozumianych spojlerów też nie będzie, no ale będę się ogólnie odnosić do fabuły – więc proszę czytać dalej na własne ryzyko.

(słup graniczny)

Mówiąc obrzydliwym językiem współczesnej popkultury, jest to prequel typu „origins”. Poznajemy nie tylko wcześniejsze przygody naszego bohatera, ale dowiadujemy się jeszcze skąd się wzięły różne jego słynne atrybuty.

Prequele często prowadzą do problemów ze spójnością (continuity). Ich twórcy zwykle mają więcej pomysłów niż podczas pisania pierwszego opowiadania czy kręcenia pierwszego odcinka. Raczą nimi odbiorcę, a ten doznaje aporii: skoro R2D2 potrafi latać, czemu nie lata w oryginalnej trylogii?

Fani oczywiście potrafią dorobić hipotezy. Może R2D2 do latania potrzebuje części zamiennych, ktore po upadku republiki przestali produkować? Po apokalipsie samochody przecież dalej będą jeździć, ale już raczej bez klimy.

W „Rozdrożu kruków” są drugoplanowe postacie, które Geraltowi sporo zawdzięczają. Czemu potem nic o nich nie słyszymy? Jasne, da się do tego dorobić milion wyjaśnień, ale jednak wolę prequele totalne, takie jak „Better Call Saul”, wyjaśniające wszystko do najdrobniejszego detalu („Did Lalo send you? It wasn’t me, it was Ignacio!”).

Większy problem widzę w tym, że wprawdzie mamy tu klasyczne wiedźminowskie dylematy – kilka osób składa Geraltowi sprzeczne ze sobą oferty, każda jakoś tam umotywowana, a on biedaczek musi wybrać „Mniejsze zło” – ale brakuje nam tego gravitas, które pamiętamy z opowiadań i sagi. Tam zdarzało się, no cóż, uronić łezkę, bo rozumieliśmy wybory Geralta, ale trochę nam było szkoda tych postaci drugoplanowych, które w efekcie zginęły. Albo i gorzej.

Tutaj Geralt dokonuje wyborów błyskawicznie, autor zasuwa z akcją jak Lee Child czy SA Cosby. Czytelnik nie ma czasu na oddech, a tym bardziej na zainteresowanie się postaciami drugoplanowymi, w większości płaskimi i stereotypowymi.

Jest tu wyjątek przez ogromne Wu – Preston Holt, mentor Geralta. To postać taka że ho ho, nakreślona z rozmachem przypominającym najlepsze strony klasycznej sagi. Nie upierałbym się zresztą przy tej „drugoplanowości”, w finale dowiadujemy się, że Holt był w pewnym sensie obecny nawet tam gdzie pozornie go nie było wcale.

Mamy tu znowu problem continuity. Jeśli Holt odegrał taką rolę w życiu Geralta, to czemu nigdy o nim potem nie wspomina? Byłoby naturalne, gdyby – szkoląc Ciri – powiedział coś typu „tej finty nauczył mnie pewien wielki człowiek…”.

Dorobienie fanowskiej teorii jest proste. Geralt myśli o Holcie nieustannie, ale ponieważ te wspomnienia są raczej boleśnie, woli o nim nie mówić. Nawet gdy dosłownie cytuje jego słowa.

Pociągnąłbym tę teorię dalej. Holt – zauważcie – parokrotnie zwraca się do Geralta tak, jak pisarz mógłby się zwrócić do swojej postaci. Na samym początku poucza go, by się nie wypowiadał jak prostak („no weź!”) – potem przykładów jest więcej. Może jest to więc alegoryczne podsumowanie przez Mistrza własnych czterech dekad z wiedźminem?

Pozostałe postacie są takie płaskie, bo Geralt jest w tej opowieści jeszcze młody a durny. Czytelnik nie odczuwa gravitas, bo nie odczuwa jej sam Geralt. Uczestniczy w cudzych dramatach, ale ich nie rozumie. Szuka w nich tylko pretekstu by znów łyknąć eliksir i pomachać mieczem. Dla niego miłość jest czymś co można kupić w zamtuzie, a kreski na mapie są ciekawostką dla akademików z Oksenfurtu.

Jak szalony fan przekonany, że idol śpiewa wyłącznie dla niego, widzę też tutaj alegorię swoich czterech dekad z „Wiedźminem”. Kiedy wyszło pierwsze opowiadanie miałem, muj borze, 17 lat. Byłem młody i głupi, a wszystkie przygody były przede mną.

Teraz jestem stary i głupi, a wszystkie przygody są za mną. Identyfikuję się więc bardziej z Holtem niż z Geraltem. Gdybyśmy śledzili tę opowieść oczami Prestona, byłyby gravitas, katharsis, mimesis, serek feta i ouzo do popicia. A tak, to z wszystkich greckich wynalazków mamy tylko agon, bo tylko tyle młody Geralt ma w głowie. Stąd wrażenie, że to gra zaliczona na speedrunie.

Oto moja fanowska teoria – sprowadzająca się do tego, o czym mówiłem na początku: że fajne, ale szkoda że takie krótkie. PT Dyskutantów na koniec uprasza się o unikanie nieoznaczonych spojlerów.

Now Playing (203)

Na poważne tematy i tak nic mądrego nie wymyślimy, proponuję więc wrócić do kategorii „plejlista”. Jak pisałem, kolekcjonuję muzykę taneczną z lat 70., 80. i 90.. Czas na bieda-teoryjkę wyjaśniającą, co tak szczególnego jest w tych trzech dekadach.

Warta rozważenia jest oczywiście hipoteza zerowa: nie ma nic, to zwykła nostalgia za dzieciństwem i młodością. Nie mogę jej odrzucić, ale mam słaby argument przeciw: jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów na piosenki nagrane przed ich urodzeniem. Zresztą wszyscy znamy fale nagłego zainteresowania Abbą, Kate Bush czy A-ha wśród Dzisiejszej Młodzieży, za sprawą takiej czy innej popkulturowej przypominajki.

Kalendarzowe granice są jak zwykle umowne. Zdarza mi się puścić piosenkę formalnie z lat 60., która jednak brzmi jakby była już z następnej dekady (typowy przykład – Sam & Dave „Soul Man”). Tym ciekawsza wydaje mi się próba zdefiniowania co to znaczy „jakby z następnej dekady”.

W latach 60. ludzkość powoli oswajała się z koncepcją „tańczenia do muzyki z płyt”. Na początku dekady każdy nawet umiarkowanie szanujący się lokal musiał mieć zespół grający na żywo, pod koniec lokale zwane „discotheque” zaczynały się robić modne (choć nigdy tak do końca nie wyparły koncepcji „Jede Abend Live Music”).

Tej ewolucji towarzyszyły zmiany zachowania publiczności. Przez stulecia taniec był czynnością wysoce sformalizowaną, a te wymogi często oznaczały, że bez partnera nie mamy czego szukać na parkiecie.

W dyskotekach pojawiły się kroki typu „two step” czy „hustle”, w którym partner jest wskazany, ale niekonieczny, a formalne wymogi były tak rozluźlione, że wyewoluowało to do fristajla. Że przypomnę hymn tamtej epoki, „Łakamakafą”.

Im więcej swobody miała publiczność, tym sztywniejsza robiła się sama muzyka. Każdy hicior po 1970 na przykład określone tempo, dajmy na to 128 bpm. Współczesna konsola to automatycznie wyświetla, a analogowi didżeje je sobie wypisywali na kopertach płyt dla ułatwienia miksowania.

Tymczasem jeśli sobie z didżejskiego oprogramowania puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy że te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.

Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe. Robili tak choćby Bitelsi. Pod koniec dekady wyłaniają się z tego dwie osobne ścieżki ewolucji: rock grany do tańca (a więc konserwatywny w kwestiach rytmu i harmonii) i rock progresywny do słuchania.

Brak mi wiedzy muzycznej, zapewne piszę więc jakieś głupoty – i będę wdzięczny za destruktywną krytykę, zawsze miło się czegoś dowiedzieć. Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować. Albo ci, albo tamci. Narastający konserwatyzm muzyki tanecznej był odbiciem coraz luźniejszych obyczajów na densflorze.

To, co dziś zbiorczo nazywamy „disco”, było spotkaniem odmiennych tradycji muzycznych. Abba wywodziła się z ruchu „svenska dansband”, Farian i Moroder z niemieckiej „Schlagermusik”, Bee Gees i ELO uważali siebie za rockmanów, amerykańskie gwiazdy grały soul i funky.

Gdybyśmy puścili dziś to, co ci sami muzycy nagrywali kilka lat wcześniej, densflor opustoszeje. Mało kto chce tańczyć do WCZESNYCH Bee Geesów. To kolejny argument za tym, że w latach 1970. następuje jakaś przemiana.

Dyskoteka sprowadziła te różne nurty do wspólnego mianownika maksymalnej prostoty rytmiczno-aranżacyjnej. 4/4, dur/mol, okolice 125 bpm. Dobrze to pokazuje kurczący się skład i upraszczanie kolejnych przebojów ELO. W latach 80. okazało się, że to wszystko można zagrać na jednym keyboardzie, a w latach 90. pełna cyfryzacja sprawiła, że zatarły się same pojęcia „instrumentu” czy „piosenki”.

Stąd górna cezura. Po 2000 muzyka zaczyna lecieć już nawet nie z cedeka, tylko z laptopa. A ten i Pendereckiego może nam przerobić na C-dur i 125 bpm oraz dobrać housowy beat do tego.

Ludzie faktycznie zaczęli robić takie przeróbki, stąd moda na mashupy, a potem electroswing czy jazzowe przeróbki Technotronic. To już jednak wykracza poza temat notki.
Moja teza jest więc taka, że okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej, zakończonego pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim. W zalewie strukturalnej prostoty lubimy takie oldskulowe mini-komplikacje jak żywe smyczki, analogowy syntezator czy funkujący bas – stąd nostalgia.

To moja teoria na temat tych trzech dekad, raz jeszcze zapraszam do dyskusji. A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, że w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, że nawet oni nie wolą Aryjczyka).

D’Agostino coverował hity z lat 80. takie jak „You Spin Me Round” albo „Riddle” i jego przeróbki dobrze pokazują tendencje do upraszczania. Gigi kasuje wszelkie solówki i sprowadza rytm do najprostszego „umcyk umcyk”.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „L’amour tououjrs” myślałem, że to przeróbka jakiejś arii. Zakładałem, że to jakiś zsamplowany operowy Enrico Palazzo – tym bardziej, że nazwiska wokalisty nie ma na płycie.

Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, że to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, że jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.

A nie żeby tych sukcesów miał zbyt wiele. Ze strony wynika, że jego ostatni publiczny występ miał miejsce w 2019 w Nowym Jorku, w prestiżowej hali „Pub u Joego”. Poza tym już tylko czasem lajfuje z domu.

Jak wiecie, uwielbiam takie tematy, więc gdy dziś tego słucham, myślę o sytuacji faceta w Tym Wieku, kiedy już wiadomo, że co się miało osiągnąć, to się osiągnęło. Dwudziestolatek jeszcze może marzyć, że dziś pub u Joego, jutro Madison Square Garden, ale sześćdziesięciolatek już wie, że dziś lajfuje z domu, jutro z domu opieki.

„L’amour toujours” królowało na listach przebojów w tych ostatnich chwilach, kiedy świat zmierzał w dobrym kierunku. Na całym świecie miały zapanować demokracja i prawa człowieka, można było wznieść za nie toast w restauracji „Windows on the World” na szczycie World Trade Center, a w cyfrowych nowinkach widzieliśmy wolność, a nie zniewolenie.

„Gazeta Wyborcza” miała po kilkadziesiąt stron i milionowy nakład. I mało kto się spodziewał, że tak szybko to się wszystko rozpierniczy. W każdym razie ja na pewno nie.