Idealnie sferyczna krowa

Jak już wykryli czujni komcionauci, wychodzi moja nowa książka. Jest to po prostu popularnonaukowa książka o chemii, nie ma żadnego twistu, że „tak naprawdę to kryminał o nauczycielu chemii”.

Nie wiem jak zachęcać do lektury. Chemia to najnudniejszy przedmiot w szkole, co do tego się z każdym zgodzę.
Czy dałoby się o niej mówić ciekawiej? Pewnie tak, choć im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym więcej mam pokory powstrzymującej mnie przed radykalnymi pomysłami wywrócenia wszystkiego do góry nogami.

Jeśli czegoś się nauczyłem przez te lata, to że podstawa programowa próbuje nauczyć zbyt wiele, przez co naucza zbyt mało. W oświacie często stykamy się z paradoksalnym „mniej to więcej” – jeśli np. ucząc o wojnie przywalimy ucznia datami i nazwiskami, to on może i zaliczy sprawdzian na stówkę, ale dalej nie będzie wiedział kto z kim o co walczył). W szkolnej chemii jest tego wyjątkowo dużo.

Przykład pars pro toto: orbitale. TEORETYCZNIE każdy maturzysta powinien umieć rozpisać konfigurację elektronową dowolnego atomu do wapnia.

Zostawmy na boku pytanie, ilu spośród PT Komcionautów faktycznie to potrafi. Ale warto zadać pytanie „po cholerę”. Ta wiedza się nie przyda w życiu nikomu, nawet zawodowemu chemikowi (poza kilkoma wąskimi specjalnościami).

Gdybym był osobą decyzyjną, dążyłbym raczej do zadbania o to, żeby każdy maturzysta wiedział, że są JAKIEŚ orbitale i skąd się biorą i dlaczego na każdym z nich jest miejsce akurat dla dokładnie dwóch elektronów. Szkoła próbuje przekazać zbyt wiele i w efekcie często nie przekazuje tego minimum.

Dydaktykiem czuję się jednak początkującym, w dodatku: z roku na rok coraz bardziej początkującym. Co roku tę samą lekcję staram się poprowadzić lepiej niż rok temu (i rumienię się na myśl o tym, jakie głupoty gadałem na początku). Ciągle się uczę jak uczyć. Nie zamierzam więc pouczać innych nauczycieli.

Czy umiem pisać, to inna sprawa. Tak w każdym razie zdają się uważać wydawcy, którzy zamawiają u mnie różne rzeczy. Np. popularnonaukową książkę o chemii (jak zwykle to nie był mój pomysł).

Reklamować ją wśród czytelników bloga jest mi wyjątkowo głupio, bo zakładam, że większość z Was uważała w szkole, więc to wszystko wiecie. A druga część się tym nie interesuje i nic tego nie zmieni. Obawiam się więc, że każdego z Was ta książka znudzi, acz z różnych powodów.

Sam najwięcej radości miałem pisząc część, która jest na samym końcu (żeby czytelnik nie odpadł w pierwszym rozdziale). Próbuję tam WYJAŚNIĆ o co chodzi w chemii kwantowej, czyli m.in. skąd się biorą te orbitale oraz w ogóle wiązania chemiczne, a więc cała chemia.

Żeby wytłumaczyć równanie Schroedingera, trzeba wytłumaczyć co to hamiltonian. A więc trzeba powiedzieć co to operator (i tu już wylatujemy poza matematykę szkoły średniej).

Jak mi to wyszło, oddam się osądowi PT Komcionautów. Przy czym starałem się tak pisać książkę, żeby dało się z niej zrobić audiobook (wyobrażając sobie młodego czytelnika, który usiłuje wyjść z zagrożenia pakując na siłowni w słuchawkach), w związku z tym wzorów matematycznych i chemicznych jest tu tyle, żeby lektor nie dostał czkawki.

Moje wywody o kwantach (i nie tylko!) zgodził się zilustrować sam Bartosz Minkiewicz. Słuchacze audiobooka więc tego nie docenią, ale czytelnicy papierowi będą mieć piękne ilustracje przedstawiające „model idealnie sferycznej krowy” a także „dyskretne i zdegenerowane widmo operatora”.

Starałem się te pojęcia WYJAŚNIĆ. Typowe popularnonaukowe teksty o kwantach często przywalają czytelnika ciekawostkami o kocie, kolapsie, nieoznaczoności itd., z czego nie układa się spójna wiedza – a co gorsza czasem zostaje pseudowiedza negatywna (gdzieś przez fandomowych znajomych znajomych natknąłem się na początkującego pisarza sf, który jest przekonany, że astrologia ma uzasadnienie kwantowe, bo panie dziejaszku fale grawitacyjne – usłyszał to na jutubie).

No to u mnie tego nie ma, ale czy mi się udało to WYTŁUMACZYĆ, jako się rzekło, nie wiem. Jest za to jeden sposób by sprawdzić…

Now Playing (201)

Znów chciałem się zwrócić do Młodych Osób Czytelniczych (jeśli są takowe) z prośbą o skomentowanie ejtisowego hiciora z punktu widzenia współczesnej wrażliwości. Zapraszam więc do zastosowania ideologii woke, relatywizmu moralnego, poprawności politycznej i naturalnie ewentualnego skancelowania mnie (emerytura coraz bliżej, czas zacząć myśleć o prawdziwym hajsie).

Wydaje mi się, że tematyka osób trans pojawia się w popkulturze na serio dopiero na początku lat 80. Przedtem mieliśmy dekady, albo i stulecia motywu „przebieranki uzasadnianej fabularnie dla efektu komiczno-erotycznego” („Some Like It Hot”, „Czy Lucyna to dziewczyna”, niejedna opera buffo), oraz sytuacje innuendo, gdy powszechnym podejrzeniom towarzyszą stanowcze zaprzeczenia (Amanda Lear).

Domyślam się – choć jak zwykle proszę o kalibrację – że ze współczesnego punktu widzenia oba podejścia są groźne. Pierwszy utrwala stereotypowe skojarzenie, że cała ta tematyka jest czymś zabawnym, krotochwilnym („well, nobody’s perfect!”), więc nie można tego równoważyć z prawdziwymi tragediami – że na przykład J.K. Rowling nie może pójść na publiczny basen (choć i tak nie chodzi, bo nie miesza się z plebsem). Drugi – że to coś złego, wstydliwego, upokarzającego.

Kilka lat temu pytałem o ocenę piosenki „3eme Sexe” francuskiej grupy Indochine z 1985. Konsensus komcionautów był raczej aprobujący.

No to teraz cofamy wehikuł czasu o kolejne 2 lata, bo w sklepie z używanymi winylami upolowalem „A Girl Called Johnny” Waterboysów z 1983. Wydaje mi się, że to pierwszy przykład podejścia serio w popkulturze.

Żeby uniknąć dyskusji o prawdziwym Szkocie, zdefiniuję pojęcia. Za szkołą frankfurcką popkulturę definiuję jako kulturę masowo powielaną przez przemysł kulturowy (a więc nie wyjeżdżać mi tu z Edem Woodem), zaś „serio” oznacza dla mnie, że ani śmichy-chichy, ani że to coś złego („Walk on the Wild Side” Lou Reeda opisuje bohaterów z sympatią, ale jednak jako narkomanów, przestępców i margines społeczny).

Mike Scott podchodzi więc serio, acz z współczesnego punktu widzenia nie wiadomo nawet w jakim kierunku ktoś tranzycjonował. „A girl called Johnny, who / changed her name when she / discovered her choice was to change / or to be changed”.

Ja to intepretowałem 40 lat temu tak, że bohaterka przyszła na świat jako Johnny, czyli jako metrykalny mężczyzna. W czasach, w których zaprzyjaźniła się z podmiotem lirycznym, była już dziewczyną i powszechnie używano wobec niej żeńskich zaimków.

W takim razie czy sam tytuł piosenki nie jest dednejmowaniem? A może dednejmowanie jest nim tylko wtedy, kiedy sama zainteresowana osoba tak decyduje? A może jednak w ogóle wszystko trzeba odczytać odwrotnie i z kolei to zaimki się nie zgadzają?

Pytam zupełnie serio. Chcę po prostu (a) lepiej zrozumieć piosenkę, która tak poza tym mi się podoba; (b) dowiedzieć się jak tę piosenkę odbierają milenialsi, a może i zetki (o ile bywają tu takowi).

Wikipedia niby dostarcza jakichś informacji, ale jak to bywa – mało użytecznych. „Speaking of the influence of Smith on the song, Scott told Colin Irwin of Melody Maker in 1983, „There’s a line about a girl called Johnny in one of her songs, called 'Redondo Beach’”

To nieprawda. W tej piosence występuje bezimienna dziewczyna (być może lesbijka). Johnny pojawia się w „Horses”, ale jest zdecydowanie cis-mężczyzną.

Wydaje mi się, że Mike Scott doszukał się na płycie z 1975 czegoś, czego tam tak naprawdę nie ma. Wtedy jeszcze było za wcześnie nawet na otwarte podejmowanie tematyki gejowskiej (że bohaterka „Redondo Beach” była być może lesbijką, to nigdy nie pada wprost, do tego potrzebna jest dodatkowa wiedza, przekazywana czasem przez Patti Smith na koncertach, że owa plaża słynęła ponoć jako miejsce intymnych spotkań dla mniejszości).

Choć piosenka jest melancholijna w wymowie, kończy się – być może – happy endem dla dziewczyny imieniem Johnny. Pewnego dnia po prostu wsiadła do pociągu i wyjechała bez pożegnania.

W mojej fantazji po prostu zaczęła nowe, lepsze życie w Londynie, albo i jeszcze dalej. A Wy Jak Myślicie?

W każdym razie, puenta jest mniej jednoznaczna niż „Walk On The Wild Side”, gdzie na końcu mamy wypadek samochodowy spowodowany pod wpływem. Fabularnie urocze, ale umacniające stereotyp, że osoby trans nie mogą – nie wiem – tak po prostu pracować w zawodzie i projektować układy scalone, albo cuś.

Samoje strasznoje

Są dekady, gdy nic się nie dzieje i są weekendy, w które wydarzają się całe dekady. Ja i tak o niczym innym nie mogę myśleć, niż o ukraińskiej inwazji na terytorium Rosji.

A że na razie nic nie wiadomo, będzie to notka z gatunku „a wy jak myślicie”. Zapraszam do burzy mózgów (panie Fielorybie, poczuje się pan jak waleń w wodzie!).

Z maniakalną obsesją śledzę Rosjan na Telegramie. Oczywiście to kłamcy i propagandyści, ale jednak są na miejscu i wrzucają filmiki.

„Nasze” media mają przedziwną skłonność do przesadnego pesymizmu. Ileż to razy już czytałem, że ukraiński front się załamał, a Ukraina już-już straciła Charków albo Czasiw Jar (bo Rosjanie zajęli ruiny kołchozu 20 km od tych miast).

Tak samo jest teraz. „Nasze media” do dzisiaj potrafią twierdzić, że Ukraińcy nie kontrolują Sudży.

O utracie miasta tymczasem jako pierwszy napisał milbloger Romanov, a milbloger Zapiski Veterana dziś zrugał „swoich”, którzy jeszcze się łudzą, że Sudża jeszcze nie całkiem upadła, że Ukraińcy kontrolują ją „na pół szyszki” (sic! – nie znam tego idiomu, ale można się domyślić z kontekstu). Przestańmy się oszukiwać i powiedzmy sobie szczerze, „Sudża k’sażaleniu nachoditsa pod kontroliem protiwnika”, apeluje Veteran.

Co jeszcze kontroluje Ukraina, to pytanie za tysiąc punktów. Kto to wie, ten o tym nie bloguje. Jesteśmy skazani na zgadywanki, że tu donoszą o walkach, a tam tylko przejechała grupa rangersów.

Aleksander Charczenko, który jest na miejscu, wczoraj opisał scenariusz, który nazywa – cytuję – „samoje strasznoje”. Ku mej radości pisze też, że to się właśnie dzieje.

Ukraińcy nie ograniczają się do jeżdżenia po wioskach i strzelania na postrach, jak źli kowboje w westernie. Coraz częściej „atakują na piechotę”. „I dla nas eta krajnie płochoj znak”: to znaczy, że się tu umacniają.

Zamyka się „okno wozmożnosti” do wyparcia ich szybkim manewrem, przez dwa dni Ukraińcy zdążą wybudować takie fortyfikacje, „kak i pod Advijewką”. No i tu dochodzimy do czegoś, co przynajmniej wiadomo na pewno: „samoje strasznoje” się wydarzyło, ergo: Ukraina na długie miesiące będzie kontrolować jakiś kawałek rosyjskiego terenu.

Jak duży? Gubernator powiedział dziś Putinowi, że „głubina 12 km, szyrina 40 km”. Niby nic, ale Deutsche Welle w dniu rozpoczęcia operacji wrzuciło nagłówek „Ukraine’s forces under huge pressure as Russia takes 200 km2 of territory in July”. Czyli kiedy Kali zająć w wekend 480 km2 to nic, ale kiedy Kalemu zająć 200 km2 w miesiąc, to mein Gott, alles verloren.

Można zatem założyć, że gdy już dojdzie do rozmów pokojowych, Ukraina nadal będzie kontrolować Sudżę i okolice. A to oznacza, że suflowana w różnych kontrolowanych przeciekach propozycja „zamrożenia konfliktu według obecnej linii frontu” robi się dla Putina nieatrakcyjna.

Akceptując „wariant koreański”, Putin byłby pierwszym od czasów Lenina rosyjskim przywódcą, który utracił kawałek terytorium. Będzie więc raczej szedł na wymianę.

Czy może odbić Sudżę siłą? Pewnie tak, ale nieprędko.

Putin unika słów „wojna” czy „inwazja”, bo formalnie deklarując stan wojny wzmacniałby generałów, którym nie ufa. Woli więc utrzymywać fikcję „operacji antyterrorystycznej”, żeby wszystko podlegało FSB.

To z kolei sprawia, że rosyjskie jednostki, pośpiesznie przerzucane do Kurska z innych odcinków frontu, na razie nie tworzą spójnej formacji. Rosjanie dużo piszą o braku łączności horyzontalnej (te jednostki nie wiedzą o sobie nawzajem) oraz wertykalnej (nie mają rozkazów).

Co więc widzę w kryształowej kuli? Kol. Fieloryb dziwił się, czemu analitycy mówią o „rozmowach pokojowych na wiosnę”. A to akurat oczywiste.

Ktokolwiek wygra wybory w USA, będzie zaprzysiężony 20 stycznia. Będzie też potrzebował trochę czasu na organizację gabinetu, więc Ameryka nie wejdzie do rokowań przed lutym.

Luty to będzie ostatnia okazja na zajęcie kilku wiosek rzutem na taśmę, nim frontu nie zamrozi rozmrożenie, czyli rasputica. Dlatego mi też naturalnym terminem na negocjacje wydawała się wiosna. Ich przebieg będzie zależał od tego, czy w marcu Sudża będzie pod kontrolą ukraińską.

Trzymam się tej Sudży, bo ona jest już na pewno. Notkę ogólnie pisałem konserwatywnie – jeśli gubernator Kurska mówi Putinowi o 480 km2, to raczej zaniża niż zawyża.

Ale co ja tam wiem. Zapraszam wszystkich do dzielenia się kryształowymi kulami, mapkami, transmisjami z frontu na żywo itd. Zamieszczona mapka pochodzi z fejsbuka Toma Coopera i służy wyłącznie ilustracji.

Sympatyczny faszysta

Że Włochy to najwspanialszy kierunek wakacyjny, to ustaliliśmy dawno. Nawet katastrofa klimatyczna tego nie zmienia, bo tam przecież mają góry. Można się tak wycwanić, żeby mieszkać blisko morza, ale paręset metrów nad jego poziomem – dość wysoko na wieczorny chłodny wiaterek.

Sami Włosi o włoskim raju potrafią mieć opinię bardziej krytyczną niż Polacy o Polsce. Uwielbiam książki fiction i non-fiction o „mrocznym obliczu Włoch”.

Polecam więc lekturę wakacyjną w postaci thrillerów o komisarzu Balistrerim, pióra Roberto Costantiniego. Będąc kiepskim krytykiem dostałem pierwszym tom jako gratisa lata temu, ale nie przeczytałem od razu. A jak już się zakochałem, to i tak już wygasła licencja, więc dodruku raczej nie będzie. Pozostaje polowanie na pojedyncze egzemplarze.

Nie wiem jakie poglądy Costantini ma naprawdę (nie przebił się na tyle, żeby go wywiadowali po angielsku). Jego bohater przynosi jednak ciekawą odmianę po galerii detektywów z thrillerów nordyckich, którzy zazwyczaj mają jedynie słuszne poglądy „na lewo od socjaldemokracji”.

Balistreri tymczasem jest na prawo od parlamentarnej prawicy. Lata 70., wspominane we Włoszech jako „lata ołowiu”, spędził w neofaszystowskiej bojówce Ordine Nuovo.

Wyrzuty sumienia sprawiły, że zaczął współpracować z tajnymi służbami. W nagrodę dostał posadę komisarza policji na sennym rzymskim przedmieściu.

Miała to być spokojna synekura, na której doczekałby do emerytury bez stresów. Jednak zabójstwo osiemnastoletniej dziewczyny pracującej dla Watykanu wytrąca go z tej rutyny i w komisarzu budzi się prawdziwy gliniarz.

Taki jest fabularny punkt wyjścia pierwszej części, „Jesteś złem”. Wygląda to pozornie na sztampę – detektyw-wypalony alkoholik? check; prześladuje go wspomnienie nierozwiązanej sprawy sprzed lat? check; ofiarą jest osiemnastoletnie dziewczątko? check.

Książki bronią się po pierwsze konstrukcją bohatera. A właściwie antybohatera. Nawet Harry Hole to przy nim anioł.

W idealistycznej młodości Balistreri był faszystą, w sile wieku jest nihilistycznym pijakiem i dziwkarzem, na starość jest zrzędą, bo doskwiera mu przestrzelone kolano.

Większość to jego pierwszoosobowa narracja, ale czasem wszechwiedzący narrator pozwala spojrzeć na niego okiem kogoś innego. Ten ktoś zazwyczaj widzi w nim aroganckiego dupka.

Balistreri zresztą też go w sobie widzi. Znaczna część narracji to jego rozpamiętywanie błędów z przeszłości – te „nierozwiązane sprawy” brały się z jego lenistwa, pijaństwa lub erotomanii.

Przyjemność lektury nie bierze się więc tu z tego, że obserwujemy pracę „szarych komórek” Herculesa Poirot. Śledztwa Balistreriego polegają na tym, że najpierw wszystko spieprzył, a potem jakiś deus ex machina podrzucił mu nowe informacje.

Mamy za to wspaniały obyczajowy portret Włoch rozciągnięty na całe życie Balistreriego, od lat 50. po współczesność. Taka „Genialna przyjaciółka”, ale jako thriller noir.

W drugim tomie dochodzi jednak jeszcze coś, o czym nie czytałem nigdy – portret włoskiej społeczności w Libii sprzed Kadafiego. Wywodzi się z niej Costantini, podobnie jak jego bohater.

To stąd ten faszyzm. Dziadek Balistreriego zaufał Mussoliniemu i przyjechał do Libii, żeby urządzić od zera na pustyni platację oliwną. Balistreri dosłownie wyssał więc faszyzm z mlekiem matki.

Z jego punktu widzenia włoska I Republika to państwo zbudowane na zdradzie. Włoscy politycy i sycylijscy mafiozi pomogli aliantom dokonać inwazji na własny kraj, za co wynagrodzono ich bezkarnością.

Ta zdrada założycielska legła u podstaw „Tangentopolis”, państwa rządzonego przez „obywateli poza wszelkim podejrzeniem”. Balistreri dobrze ich zna, bo o ile po kądzieli pochodzi z faszystów, to po mieczu z sycylijskich chadeków. Nie wiadomo którzy gorsi.

To spotkanie dwóch światów pozwala Costantiniemu na pokazywanie Włoch z kilku punktów widzenia. Wiemy jak na I Republikę patrzą faszyści, ale wiemy też, jak swoich racji bronią skorumpowane elity.

Mają mocne argumenty. Twierdzą, że dzięki nim udało się Włochy wyciągnąć z biedy – miliony zamieszkały w domach komunalnych i pokupowały fiaciki. A że ktoś sobie przy okazji coś zachachmęcił, czyż nie było warto?

Nie z Balistrerim takie numery. Jako gliniarz dobrze wie, że mafia to nie tylko łapówki. Za „nietykalnymi” ciągną się także gwałty, morderstwa, narkotyki, porwania, zmuszanie do nierządu.

„True crime” miesza się tu z fikcją. Ta pierwsza sprawa – zaginięcie pracownicy Watykanu – przypomina prawdziwą zagadkę Emanueli Orlandi.

Potem mamy inne, też wzorowane na aferach I Republiki. Dla polskiego czytelnika szokujące jest to, że wśród nich jest pranie pieniędzy CIA przekazywanych na wsparcie „Solidarności” przez kościelne organizacje „dobroczynne”.

Dla nas to jednoznacznie pozytywne, dlatego u nas do dziś panuje tu zmowa milczenia. Dla Balistreriego jednak nie ma niewinnej przestępczości.

Gdy mafia pomaga ci w zbożnej misji zwalczania faszyzmu czy komunizmu, kiedyś trzeba się będzie odwdzięczyć. Niestety niekoniecznie w pieniądzach – może na przykład chodzić o zatuszowanie sprawy morderstwa.

„No co ja poradzę, dottore, że mój chrześniak ma takie nietypowe potrzeby. Pan to powinien zrozumieć, a jeśli nie, to mam w tej paczce zdjęcia, które odświeżą pamięć…”

Watykan to nie tylko znane turystom miasto-państwo, ale także szereg eksterytorialnych posesji rozrzuconych po całym Rzymie. Gdy śledztwo doprowadzi detektywa do jednej z nich, jest bezradny – nie może wejść do takiego budynku nawet jeśli świadkowie widzieli, że ofiara tam weszła, ale nikt nie widział jak wyszła…

Kolejne zaskoczenie dla polskiego czytelnika to hipoteza, że Kadafiego do władzy wynieśli nie Ruscy, tylko właśnie włoska mafia. Za mało o tym wiem, żeby mieć własne zdanie (według książki, król Idris chciał oddać atrakcyjne złoże ropy Amerykanom, sycylijscy chadecy woleli więc go wymienić na swoją marionetkę – która urwała im się ze sznurków).

W każdym razie, jeśli za coś w ogóle lubimy tego gliniarza-faszystę to za samobójczą odwagę, z którą zabiera się za „ludzi poza wszelkim podejrzeniem”. W jednej z książek na przykład prowokuje mafię, by go spróbowała zabić – bo wtedy źli ludzie wyjdą z cienia i śledztwo ruszy z miejsca.

Ogólnie więc polecam, nie tylko italianofilom.

Duchologiczny lejek

To była miłość od pierwszej strony. Zbiór opowiadań Piotra Kofty „Lejek” podbił moje serce na samym początku – opowiadaniem „Krowa na szczycie pagórka”, które zaczyna się od wspomnienia premiery fikcyjnego magazynu literackiego „Flaki” z 1991.

Takiego magazynu oczywiście nie było, nie było więc też jego premiery. Ale mógł być, a ona też mogła być. Kofta gromadzi tu najrozmaitsze ekscesy faktycznie towarzyszące wówczas podobnym imprezom, jako to spirytus „Royal” rozcieńczany kranówką albo jakieś zioło, garściami rozdawane przez jego hodowcę. Tak by(wa)ło!

Nie lubię wylansowanego przez Olgę Drendę określenia „duchologia”, ale pasuje do tych opowiadań. Według samej Drendy to „rzeczywistość nawiedzana przez historię” oraz „opowiadanie o przełomie lat 80. i 90. przez pryzmat przedmiotów i obyczajów”.

Opowiadania pisane są z perspektywy współczesnej, ale przedmioty i obyczaje z okresu transformacji przewijają się w nich co chwila. Cały ten tomik to przede wszystkim nawiązanie do tego, co wówczas było modne w polskiej fantastyce (ale dopóki Sapkowski nie przyszedł i nie nakrył wszystkich kapeluszem).

Kilka opowiadań trzyma się konwencji lansowanej wtedy przez Parowskiego „fantastyki religijnej”. Jedno z nich, „Dwie wersje tej historii” mogłoby spokojnie wyjść z klawiatury Marka S. Huberatha.

Inne, „Poniżej słów” przypomina późną fantastykę socjologiczną (i mogłoby się ukazać 40 lat temu w „Młodym Techniku”). Każde opowiadanie z tego tomiku można przypisać do jakiegoś gatunku, przed czym się jednak powstrzymam, bo w paru przypadkach byłby to spojler. Nawiązania są tak silne, że nie mogłem się powstrzymać przed klasyfikacjami typu „wczesny Dukaj” / „późny Szostak”.

Za każdym razem są to gatunki modne 30-40 lat temu, w większości zapomniane. Czy ktoś dzisiaj jeszcze uprawia fantastykę religijną?

Kofta nie tyle poddaje te gatunki pastiszowi, co nawiązuje do nich już z bagażem doświadczeń 50-latka, co to sam niejedną książkę recenzował. Najlepiej to widać na przykładzie bodajże najlepszego w tomiku utworu, „Piszę opowiadanie o Bułgarach”.

Jego bohater wspomina, jak 30 lat temu, zakuwając na studiach do egzaminu o historii Słowian, wpadł na pomysł opowieści o Bułgarze, który w XVII wieku wyrusza do Rzymu, gdzie chce spotkać papieża. Gdyby taki utwór wtedy naprawdę powstał, odwróciłby losy polskiej popkultury – autora kuszono by sutymi zaliczkami, żeby tylko dopisał kolejne tomy, a w netfliksowej superprodukcji Henry Cavill mruczałby po bułgarsku „hmmm…”.

Bohater dumał o swoim pomyśle przez dalsze 30. lat, od czasu do czasu wędrując przez te same krainy, spotykając prawdziwych Bułgarów – i im więcej o tym wszystkim wiedział, tym bardziej mu się to wydawało beznadziejnie słabe. Prapoczątki utworu zmarły więc śmiercią duchologiczną – pogrzebane na dyskietkach, których dziś nie ma na czym odczytać.

Krytycy piszący o tym tomiku często wyciągają cytaty z opowiadań pisanych w pierwszej osobie, jakby to były cytaty z Kofty o Kofcie. To ryzykowne, ich narrator jest przecież konsekwentnie bezimienny, przeżywa też przygody, których prawdziwy Kofta nie mógłby przeżyć (czasem literalnie).

Bohater tych opowiadań (zakładając, że to jest ta sama osoba) przez 30 lat pracował jako tłumacz i „dziennikarz z działu kultury”. Niby łączy go to z Koftą, ale skoro skądinąd ma on tak przepotężny sex appeal, że napotkane kobiety natychmiast zaczynają z nim flirtować powiedziałbym raczej, że to też duchologiczny hołd dla ówczesnej fantastyki – w czasach dolnego Ziemkiewicza i Lewandowskiego łupanego była to popularna konstrukcja fabularna.

Tomik ten oceniam więc przede wszystkim jako hołd dla popkultury sprzed 30-40 lat, ale napisanej porządnie. Taki jakby remake w 4K i dolby surround.

Duchologicznych hołdów jest tu więcej. Bohater opowiadania o Bułgarach wspomina na przykład machinalnie, że kupił 40 lat temu „w Domu Książki w Wyszkowie” „trzykrotnie przecenioną” płytę z bułgarskimi chórami cerkiewnymi.

Prawdopodobnie chodzi o „Le Mystere des Voix Bulgares”, kompilację nagrań z Radia Sofia, która wywarła potężny wpływ na muzykę lat 80. i 90. zwłaszcza gdy Peter Murphy z „Bauhausu” podarował kasetę z „trzecią lub czwartą kopią” tej płyty Ivo Watts-Russellowi z wytwórni 4AD, który usiłował odtworzyć bułgarskie brzmienie projektami takimi jak „This Mortal Coil”.

Płyta inspirowała także soundtracki „Ghost In The Shell” i „Xeny Wojowniczej Księżniczki”. Słowem, kto żył w tamtych czasach, ten usłyszał coś inspirowanego nagraniami z Radia Sofia, nawet jeśli o tym nie wiedział.

Takich duchologicznych smaczków jest tu więcej. Sam Kofta, gdy go o to zapytałem, zarzeka się, że wyszło mu to niechcący – i ja w to nawet wierzę, po prostu chłonął wtedy popkulturę tak jak się ją chłonie w młodości, nie zastanawiając się jeszcze nad tym za bardzo, ale zapamiętując każdą stronę, każdy dźwięk, każdy kadr.

To znakomita lektura dla każdego, kto wtedy czytał fantastykę. Albo oglądał „Xenę”. Albo słuchał Cocteau Twins. Czyli dla większości PT blogobywalców.

Piwot Armenii


Postanowiłem wznowić substack – a przy okazji wrócić do tej tematyki na blogu. Wolałbym pisać notkę z okazji zburzenia mostu krymskiego ale trudno – luźnym pretekstem będzie wyjście Armenii z CSTO.

Publiczna deklaracja premiera Paszyniana, że jego kraj wyjdzie z CSTO „gdy to uzna za stosowne”, wzbudziła wściekłość w Rosji. Ilustruję skrinem z Mardana, który w długim rancie pomstował na Paszyniana, Armenię oraz samą formułę „gdy to uzna za stosowne”.

Na wypadek gdybym poruszał ten temat na substacku, chciałbym crowdsourcowo crowdzapytać crowdkomcionautów. Jak myślicie, po co rosyjskiej propagandzie takie monologi?

Bo to oczywiście nie tylko Mardan, to przede wszystkim scream king Sołowiew oraz różne występujące u niego przepite oblechy. Gdy patrzę na Gurulowa czy Kulikowa, często mam wrażenie, że oni nie są już nawet „wczorajsi”, tylko jak najbardziej dzisiejsi – z trudem trzymają pion, mają kłopot ze zbudowaniem zdania, w kółko powtarzają ten sam slogan („Zachód chce nas ubić i ograbić!”, Kulikow w ostatnim programie).

Kto jest odbiorcą takiej propagandy? Jeśli my na Zachodzie, to nie działa.
Łatwo mnie przestraszyć, ale groźne miny Sołowiewa czy Mardana raczej poprawiają mi humor. Przecież Rosja przez nich wygląda słabo.

Snują fantazje o tym, jak Rosja wymierzy karę Paszynianowi albo nam (często grożą Polsce), ale to przecież brzmi jak monolog pijaka w knajpie, co to krzyczy, że „ja was wszystkich!”, ale nie ma siły stać. To raczej komiczne niż groźne.

Na domowym rynku to też chyba nie działa. Gdyby był Iwanem Iwanowiczem, nie czułbym się od tego mocarstwowo. Zastanawiałbym się raczej, że skoro Armenia to takie nic, a Ukraina to jeszcze mniej, no to dlaczego jeszcze nasza flaga nie łopocze nad ruinami ich stolic?

Telegramowi blogerzy (którzy oczywiście zwykle mają oficerów prowadzących i nawet tego nie ukrywają) otwarcie już z tego kpią. Kolejny alkotwit Miedwiediewa, grożącego Zachodowi nieokreślonymi, ale straszliwymi konsekwencjami za nowe sankcje, spotkał się ze złośliwymi uwagami, że nadal czekamy na ten obiecany Armagedon za atakowanie celów na Krymie.

Po co to Putinowi? Moja jedyna hipoteza jest taka, że na tle swoich ludzi wypada na mniejsze zło.

Jest trzeźwy, mówi składnie. Na forum w Petersburgu na fantazje jakiegoś meszuge o wojnie atomowej odpowiedział „róbcie to beze mnie”, wywołując falę oklasków. Jakby jego poddany zaserwował mu łatwą piłkę.

Gdybym więc był Iwanem Iwanowiczem, to w razie kolejnej ruchawki a la Prigożin (a raczej jakieś jednak będą), mimo wszystko bym popierał lojalistów. Bo inni pretendenci są albo jeszcze gorsi, albo martwi.

Ale to tylko moja hipoteza, nie upieram się i jestem ciekaw waszych. Ja się nie znam na propagandzie.

Co do innych spraw, zachowuję umiarkowany optymizm. Nie będziemy mieć Crimean Beach Party ‘24, ale ruscy też nie. Na razie ewakuują rodziny wojskowego personelu z Krymu, wakacyjnego sezonu w 2024 tam chyba nie będzie.

Za każdym razem gdy Zachód wyjmie głowę z dupy (nie umiem tego ująć uprzejmiej) i zniesie z Ukrainy kolejne bzdurne ograniczenie typu „nie wolno razić celów na terenie Rosji”, sytuacja na froncie się odwraca. Jaka szkoda, że Ukraina nie dostała wszystkiego o co prosiła razem z carte blanche już 2 lat temu. Byłoby już po wojnie.

Gdy zaś zachodnia głowa opuści stosowną kiszkę w sprawie sankcji i je wreszcie zaostrzy – rosyjska gospodarka wpada w panikę. Na szczęście znów zaostrzono, choć to jak zwykle too little, too late.

W każdym razie, mamy kolejne dowody, że sankcje działają. Ale tak jak z ATACMS-ami, trzeba im na to pozwolić.

Armenia to niby nic, jak twierdzi Mardan, ale jej piwot oznacza dla Rosji utratę całego Zakaukazia. „Mirotworców” nie chce tam już nikt.

Ich bezsilność to z kolei sygnał dla satrapów w ostatnich *stanach. Skoro Armenia się nie boi inwazji to oznacza także, że rosyjskie wsparcie nie daje pewności utrzymania stołka dyktatora w Azji Środkowej. Więc on też musi piwotować w stronę szukania wsparcia gdzie indziej, choćby w Chinach.

Rozpad imperium nie będzie ładny, w Rosji to będzie oznaczało powrót do chaosu lat 90. No ale sami się w to wpakowali. Dla nas najważniejsze jest to, żeby Zachód pozwalał Ukrainie na jak najwięcej, a Rosji na jak najmniej.

Spisek Sorosa

Pod jedną z niedawnych notek objawił się wyznawca wiary w spisek Sorosa. Niestety nie był w stanie poważnie na ten temat dyskutować, więc wyleciał.

Z jednej strony wiem, że tego typu ludzie zawsze tak mają – jak ktoś umie myśleć logicznie, to nie wierzy w takie spiski. Z drugiej… tak bym chciał poczytać taką teorię, ale solidnie uargumentowaną!

Lubię dobre teorie spiskowe z popkultury, bo po prostu lepiej się ogląda „Z Archiwum X” niż jakiegoś szarlatana na Jutubie. Potraktujmy to więc jako ćwiczenie literackie – może ktoś wymyśli jakieś sensowne uzasadnienie teorii o potężnym Sorosu.

Na ile dobrze rozumiem jej zwolenników, wygląda ona mniej więcej tak. George Soros ze względu na swoje ogromne fundusze, dyktuje wyniki wyborów, mówi mediom co mają pisać, a także zmusza naukowców do akceptowania fałszywych teorii, na przykład o antropogenicznym globalnym ociepleniu, dobrodziejstwie szczepionek albo że to nie jest takie proste z tymi dwiema płciami.

Zatem wszyscy kłamią, ale jeden Joe Rogen, Alex Jones albo Łukasz Warzecha bezkompromisowo mówi jak jest. Czy coś przekręciłem?

Nie wierzę w ten spisek ze strasznie banalnego powodu. Jako trochę dziennikarz, a trochę nauczyciel musiałbym się jakoś zetknąć z jego przejawami.

W obu tych swoich wcieleniach przecież prezentuję stanowisko bazujące na naukowym konsensusie. Ba, robię to także jako bloger albo fejsbukonauta. Generalnie zawsze jestem gotowy do wyjaśniania co właściwie nauka mówi o płci, o ile rozmowa przebiega merytorycznie i kulturalnie.

Czy tylko ja jeden nie dostaję za to przelewów od Sorosa? A może je dostaję i ukrywam swoje bogactwo?

Szanująca się teoria spiskowa powinna oczywiście uwzględnić taką wersję. No dobrze, załóżmy że jestem w rzeczywistości bardzo bogaty.

Ale wtedy przecież nie pracowałbym w szkole – jakąś bym kupił albo założył. Nie jeździłbym Subaru, tylko czymś z górnej półki – co najmniej Audi.

Jeśli zaś prawdziwy jest ten pierwszy wariant, że jestem jak ten chłopak w memie „you guys are getting paid?”. Jestem jedynym frajerem, który to wszystko głosi za darmo. Reszta robi to po to, żeby dostać grant albo posadę w „Wyborczej”.

Upraszczając, połowa mojego bąbelka to dziennikarze, połowa to ludzie nauki. WIEM ile płaci Oko, Krypol albo Newsweek. WIEM ile zarabia profesor i ile może „wziąć z grantu”. To są przecież typowe tematy rozmów towarzyskich.

Czasami to są pieniądze trochę większe od pensji nauczyciela, czasem mniejsze, ale ogólnie krąży to plus minus wokół przeciętnego wynagrodzenia. Ani do mediów, ani do nauki po prostu nie idzie się dla pieniędzy.

I znowu, gdyby było inaczej, jakoś byśmy to obserwowali. Ferrari fizyka kłamiącego o globalnym ociepleniu mijałoby się na ulicy Pasteura z Lamborghini biologa kłamiącego, że szczepionki mRNA są bezpieczne.

Oczywiście, nie ma takiego zjawiska – i chyba musi to widzieć nawet ten, kto wierzy spisek Sorosa. Musi też widzieć odwrotne zjawisko: że właśnie ci niepokorni, niezależni, niepoprawni tłuką naprawdę gruby szmalec.

Jeśli coś tu się opłaca, to właśnie zaprzeczanie nauce. To właśnie powtarzając „nie ma żadnego ocieplenia, a poza tym nie spowodował go człowiek”, można się dorobić Ferrari.

Jak, u licha, wyznawcy sorosowej teorii spiskowej to sobie tłumaczą? Jeśli nie pieniędzmi, to czym Soros motywuje: zabijając nieposłusznych? Ale to też byśmy przecież obserwowali? Gdzie te prześladowania jutuberów odważnie i bezkompromisowo twierdzących, że „są tylko dwie płcie”?

Jednym z wyjaśnień może być to, że wielu (a może większość?) ludzi ma bąbelki towarzysko-rodzinne odwrotne do mojego. Nie znają ani jednego dziennikarza ani naukowca, więc mogą uwierzyć, że ci ludzie się sprzedali Sorosowi za granty.

Kolega Fieloryb niedawno w komciach wyraził przekonanie, że zdobywanie wykształcenia wiąże się ze wzrostem wynagrodzenia. W moim bąbelku takie słowa to śmiech na sali.

Dla nauczyciela to typowe, że robi jakiś kurs dla własnej satysfakcji – bo albo w ogóle nie wpłynie to na zarobki, albo w najlepszym wypadku będzie to symboliczny dodatek rzędu stówy. W świecie akademii często zdarza się paradoksalna sytuacja, w której formalny awans oznacza finansową degradację (np. w scenariuszu: zyskał dyplom, stracił stypendium).

Większość z nas ma świadomość, że moglibyśmy zarobić więcej, robiąc co innego. Ja na przykład powinienem pisać biografie sportowców, a nie naukowców i pisarzy. Każdy nauczyciel może więcej zarobić na korepetycjach niż w szkole – itd.

Kolejność jest więc odwrotna. NAJPIERW komuś światopoglądowo odpowiadają ideały społeczeństwa otwartego i/lub naukowego poznawania świata, więc ląduje w mediach sympatyzujących z Sorosem.

Albo: interesuje go biologia płci. Chce zrozumieć, jak przebiega zmiana płci wśród kręgowców, więc dostaje grant na badanie na rybach.

To nie ten grant go motywuje, motywuje go ciekawość. Grant oznacza na przykład wynagrodzenie w wyskości 1800 PLN miesięcznie brutto (nie wymyśliłem tej sumy). Więcej można zarobić kłamiąc na jutubie, że zmiana płci nie występuje w przyrodzie.

W moim bąbelku to wszystko oczywiste oczywistości, przepraszam więc tych, którzy się wynudzili przy lekturze. Ale czytają mnie chyba także ludzie spoza mediów i oświaty…?

Jadziem na Szmulki


Najbardziej kontrowersyjnym tematem w Warszawie jest nowa kładka pieszo-rowerowa. Aktywiści miejscy są gorąco przeciw, Warszawiacy są gorąco za – stąd nieco paradoksalne głosy protestu, że ta kładka nie jest nikomu potrzebna, bo tłumy takie, że nie sposób się przecisnąć.

Ja od początku byłem za, a jeszcze bardziej za się zrobiłem jak już się przecisnąłem. Nawet bez skrótu przez Wisłostradę, który ma być gotowy jeszcze w tym roku, kładka łączy dwa bardzo różne światy – Trakt Królewski w historycznym sercu Warszawy i ulicę Ząbkowską w historycznym sercu Szmulowizny.

„Ilustrowany przewodnik po Warszawie redakcyi Wędrowca” z 1893 roku dyplomatycznie nazywa tę dzielnicę „może najciekawszą”. Z opisu wynika jednak, że jest to „ciekawość” w znaczeniu pasującym do nieistniejącego już fanpejdża „miejsca w Warszawie, w których dostaniesz po ryju”.

Rzut oka na mapę mówi nam, że Szmulki są odcięte od świata trzema liniami kolejowymi. Historia ma wiele przykładów na to, że to prowadzi to do automatycznej gettoizacji (stąd się biorą także słynne szwedzkie „no go zones”).

W XIX wieku dochodził dodatkowy czynnik. Tak jak Vernon, California – miasto będące inspiracją dla drugiego sezonu „True Detective” – Szmulowizna była częścią aglomeracji warszawskiej, ale odrębnym miastem.

Podlegały „juryzdykcyi wójta gminy Targówek”, pisze przewodnik, a „policya ziemska nie mogła być dość liczną ani dość czujną”. Przez to Szmulki stały się „siedliskiem wszystkich odpadków wielkiego miasta, wszystkich osobistości podejrzanych, będących w niezgodzie z porządkiem publicznym, które w tych zaułkach, w sieci drobnych uliczek znajdowały schronienie pewne i bezpieczne”.

Uległo to formalnej zmianie w 1891, gdy Szmulowiznę wcielono do Warszawy. Niektóre źródła, w tym Wikipedia, podają inne daty – ja się trzymam „Przewodnika” z tamtych czasów. W praktyce „rygor i porządek wielkomiejski nie da się odrazu zaprowadzić, do dziśdnia nawet Szmulowizna nocą nie jest oświetlona”.

Praga nie uległa takim zniszczeniom jak Warszawa lewobrzeżna, więc w PRL na Szmulkach nadal mieszkały rodziny, kontynuujące przestępczą działalność od pokoleń, z dziada-pradziada. Stąd czarna legenda Ząbkowskiej, nie do końca bezpodstawna.

W kapitalizmie Szmulki zaczęły się gentryfikować, bo mimo wszystko jest to blisko centrum. W pradziejach bloga odnajdziecie notkę, która pośrednio opisywała ten proces (z 2008).

Od tego czasu doszła stacja metra, a kładka zapewne to przypieczętuje. To ostatnie chwile, by zrobić sobie spacer na „szemraną Pragę”, najlepiej przez kładkę właśnie (np. szlakiem Starówka – Koneser).

Nadal jest tam troszeczkę niebezpiecznie. Plotki zasłyszane od lokalsów mówią, że tamtejsze pustostany przyciągają narkomanów, jako ich ostatnie miejsce zamieszkania.

Człowiek na głodzie zrobi wszystko, żeby mieć na kolejną działkę, więc należy się tam liczyć z próbą wyrwania torebki czy plecaka. Jak zaznaczyłem, to plotki od lokalsów, mi się tam nigdy nie przydarzyło nic złego.

Wprost przeciwnie. Z Ząbkowską wiąże się jedno z moich najprzyjemniejszych warszawskich wspomnień.

Jak wiecie, jestem didżejem-grafomanem, który brak umiejętności nadrabia entuzjazmem oraz tym, że mój ulubiony format (złote przeboje lat 70/80/90) jest samograjem. Każdy lubi Abbę.

Jako grafoman, wpycham się na różne eventy. A że do niedawna nie miałem profesjonalnego sprzętu, wiązało się to z tym, że zapraszająca strona musiała go dla mnie wypożyczyć.

Kilka lat temu redakcja Co Jest Grane dała się namówić, żebym grał podczas gali wręczania nagród zwanych Wdechami. Event zamknięty, ale dla publiczności licznej, a prestiżowej, bo wiele znanych osób z branży kulturalnej.

Event miał miejsce w Koneserze, jednej z enklaw gentryfikacji na Szmulkach (mają tam nawet salon Tesli!).

Zaparkowałem w podziemiu, zaniosłem pudła z płytami i… zonk! Wypożyczono dla mnie wprawdzie profesjonalne techniksy, ale bez wkładek, bo prawdziwy didżej zawsze ma przy sobie własne.

Profesjonalna wkładka to nie jest coś, co się da kupić w zwykłym sklepie RTV-AGD. Z nieprofesjonalną też zresztą będzie kłopot.

Ale nawet do takich sklepów mam teraz daleko. A za pół godziny gram. CO ROBIĆ?

Przypominam sobie, że na pobliskiej Ząbkowskiej jest sklep z płytami, w którym są decki do odsłuchu. Zaraz się zamykają, może pozwolą mi wykręcić headshelle z wkładkami i będą pasować?

Dzwonię i zaczynam coś dukać, że wie pan, awaryjna sytuacja. Rozmówca nagle mi przerywa – „no i dlatego właśnie nie ruszam się bez moich ortofonów!”.

Ruszam z piskiem opon (to metafora, w foresterze to praktycznie niemożliwe). Po chwili problem mam rozwiązany: trzymam dość drogą zabawecznę: eleganckie puzderko z dwiema profesjonalnymi wkładkami.

Pytam, czy zostawić w zastawie dowód albo gotówkę. Właściciel macha ręką – „ufam ci, wyświetliłeś mi się, tylko oddaj mi jutro przed piętnastą, bo gram imprezę”.

No i taka jest prawda o Warszawie. Lubię jej popkulturowy portret jako miasta cynizmu, jak w kuplecie o „Pannie Cecylii” (albo jak w prozie Żulczyka). Ale to tylko część prawdy – tak naprawdę jest to miasto pełne ludzi gotowych ci bezinteresownie pomóc gdy masz kłopoty.

Raz jeszcze więc zapraszam na wycieczkę kładką na Szmulki!

Redux


Okazuje się, że niezbyt długo byłem byłym. Dzięki uprzejmości redakcji tygodnika „Polityka”, znów jestem czynnym felietonistą – to już nie pluskwamperfektum, to ponownie simple present.

W środę w tej roli debiutuję na papierze, a we wtorek wieczorem w sieci. Dziś jako teaser tytuł premierowego felietonu.

Ciekawe o kogo chodzi? Nie będzie konkursu ani nagród, zbyt łatwo wyguglać.

Chciałem w ten sposób złożyć hołd bogatej historii felietonistyki polskiej. Tygodnik „Polityka” to jej bardzo ważna część, to zaszczyt być częścią tej części.

Spełniło się więc już jedno moje marzenie – a może za nim pójdą kolejne? Może jednak uda mi się napisać felieton o końcu Twittera i zobaczyć go w druku?

Odsuwa to w każdym razie ode mnie pokusę testowania nowych form dziennikarstwa. Czniać podkasty, chrzanić jutubki, chędożyć patronajta.

Póki mogę uprawiać felietonistykę starej szkoły, będę się jej trzymać. Papel o muerte! Czy jakoś tak.

Trupy w szafach

Skoro przestałem być stałym współpracownikiem „Gazety Wyborczej” (podkreślam „stałość”, bo nie wykluczam gościnnych występów), nie krępują mnie już związane z tym zobowiązania. Nareszcie mogę napisać Całą Prawdę O Wszystkim!

W praktyce to się objawi chyba tylko tym, że od kiedy mecenas Matczak nie jest już moim kolegą z łamów, nie muszę się już ukrywać ze swoją opinią o nim. Oczywiście można się jej domyślić – kto Petersona lansuje, tego ja nie szanuję (joła!) – ale unikałem jej wyrażania, zwłaszcza gdy nas wszystkich łączyła walka z PiS.

Poza tym chyba nic się nie zmieni. Zawsze byłem na lewo od głównego nurtu redakcyjnego, byłoby to więc dziwne, gdybym przestał popierać partę Razem AKURAT Z POWODU rozstania z „GW”. W drugiej turze wyborów prezydenckich zagłosuję na Trzaskownię lub Hołowskiego, bo tradycyjnie uważam Antypis za Mniejsze Zło.

Nie zmienię też zdania co do przyczyny kłopotów „Gazety Wyborczej”. To nie PiS ją zadusił, tylko absurdalna decyzja o uruchomieniu w internecie dwóch konkurencyjnych serwisów, których czytelnicy nie odróżniają. Całkiem niedawno komcionauta Janek R. oznajmił, że czytał w „Wyborczej” wywiad Sroczyńskiego.

To jakby Netflix uruchomił serwis Flixnet, z podobnymi treściami, ale darmowy. Jak w tragedii greckiej, to się musi skończyć Katastrofą, niezależnie od szamotaniny bohatera.

Może to się zmieniło (przypomnę, że z etatu i czynnej działalności w związku odszedłem 4 lata temu, więc nie mam już wiedzy z pierwszej ręki), ale za moich czasów ten temat był agorowym słoniem w pokoju. Na poruszanie tego tematu korpomenadżerowie reagowali jak Ardryci na Ijona Tichego pytającego o sepulki.

Ach, zostawmy to. Na szczęście martwię się tym już tylko jako czytelnik zrozpaczony upadkiem Legendy, a nie jako związkowiec troszczący się o zwalnianych.

Ludzie, którzy prawie 20 lat temu podjęli tę genialną decyzję (i jeszcze kilka równie udanych) są już od dawna poza Agorą. Odfrunęli na złotych spadochronach, zgarnęli odprawy i zostawili pracowników z tym bigosem.

W kręgach pisarsko-wydawniczych od dawna krąży idea książki o historii „GW”, parę razy nawet zwracano się do mnie z taką propozycją. Odmawiałem, bo na ile się w tym orientuję, to byłoby nudne.

To historia nietrafnych decyzji podjętych przez ludzi, których nazwiska mało komu coś mówią. Banalne, smutne, nudne.

Nie ma też moim zdaniem żadnego drugiego dna w głośnych swego czasu aferach. Ludzie obsesyjnie doszukiwali się drugiego dna w sprawach Rywina czy Maleszki, a ostatnio Kąckiego, co moim zdaniem wynikało z kołowego rozumowania.

Punktem wyjścia jest w nim założenie, że Agora jest Wszechpotężna i kierowana przez Wybitnych Strategów. W związku z tym to niemożliwe, żeby cokolwiek było skutkiem przypadku, błędu, bałaganu.

O nie! Wszystko musiało być Genialną Intrygą Michnika, który – jak powszechnie wiadomo – kieruje Agorą.

Jeśli przyjmiemy takie założenie, łatwo je „udowodnimy”. Dla dowolnej wpadki typu „tekst Cichego o powstańcach”, da się dorobić jakieś naciągane „co Michnik tym chciał osiągnąć”. Widziałem nawet spiskowe teorie, że Michnik wykreował aferę Rywina dla swoich korzyści (tylko kurna nie wiadomo jakich).

Ja neguję samo to założenie. „Wyborcza” nigdy nie była polityczną potęgą, decydującą o wyniku wyborów – przeciwnie.

Udowodnię to przykładem wyborów prezydenckich. Dają one migawkę polskiej polityki równo co 5 lat.

Oznaczmy P1 odpadnięcie kandydata popieranego przez „Gazetę” już w pierwszej turze, P2 dopiero w drugiej, zaś jako MNKK porażkę tak masakryczną, że MNIEJ NIŻ KURNA KORWIN!. BK to efemeryczny fenomen Bronisława Komorowskiego, który wygrał pomimo poparcia „Gazety Wyborczej”.

Lecimy. 1990: Mazowiecki, P1. 1995: Kuroń, P1. 2000: Olechowski, P1. 2005: MNKK Bochniarz. 2010: BK. 2015: Komorowski, P2. 2020: Trzaskowski, P2.

Czyli: na 7 przypadków 1 sukces, 2 porażki typu prawie-prawie, „gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka”, 3 porażki bezapelacyjne i jedna taka, że kończą się przymiotniki. Bochniarz wylatuje poza skalę.

Praźródłem tego pasma klęsk było przywiązanie „Gazety” do liberalnego skrzydła obozu postsolidarnościowego, które początkowo grało w ekstraklasie, ale wyleciało nawet z ligi okręgowej. Jest pewne podobieństwo między obiema katastrofami.

To też była seria bardzo głupich decyzji podejmowanych przez bardzo mądrych ludzi. Budziło to wśród obserwatorów przekonanie, że tu musi być jakieś drugie dno, mistrzowski gambit w szachach 5D – bo szczwany lis Geremek jak idzie po schodach to nie wiadomo czy wchodzi czy schodzi.

Wsparcie dla Platformy przyszło później i było małżeństwem z rozsądku. Przez pierwsze 5 lat „GW” ze wszystkich sił wspierała dogorywające środowisko ex-ROAD, co automatycznie oznaczało zwalczanie Tuska – konkurującego o ten sam elektorat.

Miłości w tym związku nie ma do dziś, o czym świadczy ten absurdalny casting na „lidera opozycji”. Miał nim być już to senny prof. Rzepiński, już to Mateusz Alimenteusz, już to Petru, ten „polski Kennedy”. No po prostu każdy, byle nie Tusk.

Nie jestem jakimś przesadnym entuzjastą Tuska, ale ten nieustający casting zawsze wydawał mi się marnowaniem energii. Rządu nie obala się śpiewaniem Kaczmarskiego tylko większością 231 głosów, więc to naturalne, że liderem opozycji powinien być lider najsilniejszego ugrupowania opozycyjnego.

Krótko mówiąc, jeśli Tusk jest pamiętliwy, to ma co pamiętać „Gazecie”. A podobno jest, dlatego nie wierzę w scenariusze typu „rząd uratuje”.

Może pojedynczy dziennikarze się załapią na rzecznika, dyrektora czy ambasadora. Już się zresztą załapują. To jednak przecież nie pomaga „Gazecie”, przeciwnie.

Przyszłość widzę więc źle, ale widzę ją tak od kilkunastu lat, a „Gazeta Wyborcza” nadal wychodzi. Może więc przetrwa następne? Nie ma większej radości dla pesymisty, niż się pomylić w prognozach.