Czyraki pijaka

„Zatrzymując się na chwilę przy studiach Marksa, warto zaznaczyć, że w powszechnej świadomości jego myśl raczej nie kojarzy się z Georgiem Wilhelmem Friedrichem Heglem”, powiedziała Sylwia Góra w wywiadzie z Krzysztofem Iszkowskim promującym jego książkę „Idol. Życie doczesne i pośmiertne Karola Marksa”.

Jako doświadczony wywiadowca widzę, że to tak zwane „softball question”, ale i tak poraziło mnie niczym rachunek za prąd. Przecież to jakby powiedzieć „w powszechnej świadomości Chuck Berry nie kojarzy się z rokendrolem”.

Nie znam się na „powszechnej świadomości”, może faktycznie tak jest. Jeżeli więc ktoś naprawdę tak mało wie o Marksie, że nie kojarzy go z Heglem („ja cię nie mogę, całe życie myślałem że to neokantysta”!), książka Iszkowskiego będzie dla niego źródłem wielu ciekawostek, podanych w zgrabnej formie. Istotnie, czyta się wartko jak kryminał (jak zapewnia nas blurb).

Ktoś, kto już przedtem coś czytał o Marksie, będzie raczej rozczarowany. Większość ciekawostek już znamy, zwłaszcza tych w których Iszkowski się szczególnie lubuje – że nieślubne dziecko, że czyraki, że pijak, że awanturnik. To tak, jakby napisać książkę o Chucku Berrym, że kobieciarz i narkoman. Który tak poza tym nagrał jakąś piosenkę czy dwie, no ale dość już o tym, skupmy się na jego dolegliwościach dermatologicznych.

Trochę wyolbrzymiam, ale tylko trochę. Gdy Iszkowski pisze o dziełach Marksa, wyszukiwanie cytatów, które się źle zestarzały oraz michałków z serii „kogo jak obraził” ma dla niego prymat przed zwykłym streszczeniem.

O „Kapitale” dowiadujemy się głównie, że „klasyk historii myśli ekonomicznej Mark Blaug” poddał go „miażdżącej krytyce jako dzieło źle skonstruowane, o nadmiernej liczbie powtórzeń i pełne specyficznej terminologii”. O czym ten cały „Kapitał” w ogóle jest, tego Iszkowski nie pisze. Jakby nie interesowało go to nawet na zasadzie zwykłej ciekawości – wystarcza mu „miażdżąca krytyka” innych autorów.

O Marksie dowiemy się więc z „Idola” tyle, że był to niesympatyczny abnegat, który nie osiągnął intelektualnie niczego co zniosło próbę czasu. Niech będzie, ale w takim razie czemu o nim dzisiaj pisze się książki?

Jeśli ktoś chce zrozumieć fenomen Marksa, to z rzeczy wydanych po polsku najlepszy pozostaje „Karol Marks. Życie i środowisko” Isaiah Berlina. Jestem oczywiście stronniczy, bo przyłożyłem do tego wydania swoje 3 grosze, ale z kolei o tyle bezstronny, że nie mam z tego tantiem (tej książki nie ma już zresztą w legalnym obiegu). Jako streszczenie „Kapitału” tradycyjnie David Harvey.

Berlin był filozofem liberalnym, więc nie pisał o Marksie z pozycji wyznawcy. Potrafił jednak rzetelnie przedstawić jego myśl, żeby wskazać gdzie widzi słabe punkty, ale wskazywał też mocne. Jego książka nikogo nie „nawróci” na marksizm, ale nieźle wyjaśnia podstawowe pojęcia.

Iszkowski unika wskazywania mocnych punktów z przedziwnym zapamiętaniem. Marks i Engels u niego nie mogą mieć racji nawet gdy ewidentnie ją mają. Na przykład „Anty-Duhring” ostrzega przed mieszaniem rasizmu z socjalizmem przez tytułowego bohatera.

Iszkowski o antysemityzm Duhringa obwinia… Engelsa. Pisze: „Engels pozbawił go zwolenników w kręgach postępowych, znalazł nowych wśród konserwatystów i niechlubnie przeszedł do historii jako czołowy antysemita i inspirator nazizmu”. To przypomina popularną na prawicy antylogikę oskarżania Michnika o polski antysemityzm („ciągle ostrzegał i w końcu wykrakał”).

Głównym źródłem Iszkowskiego są „Główne nurty marksizmu” Kołakowskiego. Od innych autorów czasem się dystansuje, ale nigdy od Kołakowskiego. Cytuje go bez komentarza, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie pada na kolana przed Autorytetem i przedstawia go jako „biegłego w egzegezie Marksowskiej myśli”. Dziwne że tylko raz.

Kołakowski nie był bezstronnym autorem. Nie pisał „by zrozumieć fenomen”, tylko żeby odpokutować błędy młodości i uzasadnić swój pivot na konserwatyzm. Właściwszym tytułem jego książki byłyby „Główne źródła leninizmu”, bo Marks go interesował tylko jako inspirator krwawego Włodzimierza. „Nurty” do tego nie pasujące są u Kołakowskiego w najlepszym wypadku potraktowane powierzchownie, a w najgorszym – paszkwilancko.

Jeśli ktoś na podstawie Kołakowskiego będzie próbował zrozumieć skąd się wzięła socjaldemokracja, zostanie z mnóstwem zagadek. Dowie się oczywiście, że zwolennicy Marksa współzakładali SPD i ta partia najpierw przyjęła program gotajski, który się Marksowi bardzo nie podobał, a potem uwzględniła jego krytykę w programie erfurckim, który zyskał już coś w rodzaju niechętnej aprobaty.

No ale co potem? Socjaldemokracja znika bez wyjaśnienia jak bohater źle zmontowanego filmu. Kołakowski traci zainteresowanie, bo już może pisać o bolszewikach. A więc jeśli pisze o Kautskym, to że Lenin go krytykował. U Iszkowskiego jest trochę lepiej, ale podobnie: bezpośrednio po rozdziale „Gotha” następuje rozdział „Zwrot rosyjski”. Odtąd zachodni socjaldemokraci są głównie przypisem do historii ZSRR.

Piszę „zachodni”, ale Iszkowski (za Kołakowskim) dostrzega niemal wyłącznie niemieckich. Szwecja? Nie ma takiego kraju – jest Kampucza, Kampucza-Zdrój. To jakby w książce o Chucku Berrym nie wspominać o Lennonie!

Tymczasem gdyby Iszkowski został dłużej przy Zachodzie, mógłby opowiedzieć inną historię, o której polska literatura zasadniczo milczy – moim zdaniem ciekawszą. W 1881 w Malmo pojawia się August Palm, chwilowo jedyny socjaldemokrata w Szwecji – co się zmieni 6 listopada, gdy wygłosi pierwsze przemówienie, od którego socjaldemokratów zacznie przybywać.

Nie byłoby szwedzkiej socjaldemokracji bez Palma, Palma bez SPD, SPD bez Marksa. Model nordycki niewątpliwie jest więc formą „życia pośmiertnego Marksa”, której Iszkowski niestety nawet nie próbuje opisać.

To nie jest zarzut, bo każdy autor musi zdecydować że o tym pisze a o tamtym nie. Socjaldemokracja go nie interesuje, woli tradycyjne „jezu komunis”. OK, jego prawo, no ale moim prawem jest smutne westchnienie.

Ubolewam nie tylko dlatego, że uważam model nordycki za Najfajniejszy Ustrój Ever, ale w historii „od Palma do Palmego” widziałbym szansę na wnioski relewantne dla współczesności. Na ile jeszcze sposobów można potępiać komunizm? Czy da się o tym napisać coś świeżego?

Nasi praprzodkowie 140 lat temu stali przed takimi problemami jak my – też mieli przeciwko sobie wszystkie media (dzielące się jak zwykle na konserwatywne i liberalne). Palm w pierwszym przemówieniu wspominał o ogłupiających proletariat opowieściach „jak zostać milionerem”. Z tym borykamy się dziś, z Leninem nie.

Socjaldemokraci traktowali filozofię Marksa „bardziej jako tezy do dyskusji niż dogmat” – pisze Iszkowski. I znów: to prawda, ale przecież dotyczy to wszystkich świeckich i cywilnych organizacji. Może w zakonie czcicieli Kołakowskiego panuje zakaz kwestionowania Autorytetu, ale czy to jeszcze organizacja świecka?

Historia filozofii i nauki generalnie polega na ciągłym modyfikowaniu. Z teorii atomowej Daltona nie zostało prawie nic, ale przecież żaden chemik nie odbierze mu laurów. Dlatego jałowe poznawczo wydają mi się książki z serii „cytaty ze znanych ludzi, które się źle zestarzały”. Tak możemy nawet Kopernika przedstawić jako „jurnego trutnia” (jak Iszkowski opisuje Marksa). Pytanie „co osiągnął” wydaje mi się ciekawsze niż „gdzie się mylił” albo „ile miał kochanek, a ile czyraków”.

Iszkowski pod koniec rozważa alternatywne historie „wszechświata bez Marksa”. Wychodzą mu same dobre rzeczy – mądrzejszy liberalizm, komunizm łagodniejszy bo religijny (z niejasnych przyczyn Iszkowski zdaje się wierzyć, że religia łagodzi obyczaje).

Tylko że to jest wszechświat, w którym historia niemieckiej socjaldemokracji kończy się ze śmiercią Lassalle’a. Żeby Bebel i Liebknecht mieli zakładać SPD bez Marksa, to mi urywa haki do zawieszania niewiary (bez Marksa ten drugi by nie wrócił z emigracji, a ten pierwszy po samolikwidacji ADAV robiłby karierę bezpartyjnego państwowca).

Szybciej rozkwita za to narodowy socjalizm, bo nie ma komu zwalczać Duhringa. Są związki zawodowe, ale na zasadzie branżowego egoizmu (nie ma teoretycznych podstaw do „solidarności ludzi pracy”, więc nie pojawi się np. „system gandawski”). Nie wiem czy w takim świecie istniałby Polska, ale życie między narodowo-socjalistycznymi Niemcami a totalitarno-religijną Rosją wyglądałoby nieciekawie.

Wszechświat bez tego „jurnego trutnia” byłby więc gorszym miejscem. Chociaż – niech będzie – miał trudny charakter, nie dbał o higienę i spóźniał się z dedlajnami.

FOTO: Branting monumentet w centrum Sztolkholmu, alegoryczna wizja premiera Brantinga prowadzącego ludzi pracy w pochodzie pierwszomajowym. August Palm pierwszy z naszej prawej. (c) Jors Truli

Now Playing (205)

Słucham ostatnio dużo ponurej muzyki z ponurych czasów mojej ponurej młodości, znajduję w niej bowiem specyficzną paradoksalną pociechę. Przypomina mi, że przecież żyłem w czasach, w których świat wyglądał jeszcze gorzej – a przecież wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu jakoś to się jednak dobrze ułożyło.

Lata 80. były ostatnią dekadą zimnej wojny, czego wtedy oczywiście nie wiedzieliśmy. Myśleliśmy, że to się skończy albo wojną atomową – albo wieczną stagnacją stopniowo rozsypującego się komunizmu. Czyli albo „Mała apokalipsa”, albo duża.

Ówczesna fantastyka przedstawiała niemal wyłącznie pesymistyczne wizje przyszłości. Albo nuklearna apokalipsa, albo cyberpunkowa dystopia, albo ich połączenie („V for Vendetta”!). Przy wszystkich swoich wadach, świat w roku 2025 wygląda dużo lepiej niż tego mogliśmy oczekiwać w roku 1985.

W latach 90. przyszła fala optymizmu, podszytego jednak podejrzliwością bodajże najlepiej pokazanej w „Matrixie”. Popkultura z lat 90. z kolei pełna jest przesłania typu „na razie jest nieźle, ale to zaraz jebnie” („Fight Club”, „X-Files”, lotniskowe thrillery).

Piosenka zespołu New Model Army, którą sobie właśnie puszczam, jest raczej na czasie: „Here comes the war / Put out the lights on the age of reason”. Wyszła już na początku lat 90., jako ostatnie podrygi ejtisowej ostrygi.

Maksisingiel, który sobie zanabyłem, jest nieśmiganą nówką sztuką. Niechciany prezent albo niesprzedana nadwyżka magazynowa, takie płyty lubię oczywiście najbardziej. Zawiera plakat ze schematem działania bomby atomowej, co bardzo by mi się podobało gdybym miał tę płytę te 30+ lat temu, ale nie bardzo mnie było wtedy stać na takie fanaberie.

Punkowy maksisingiel to zdrada punkowych ideałów. To przecież dwie-trzy piosenki w cenie niewiele niższej od ceny całej płyty. Etos punkowy to raczej odwrotna sytucja – trzy płyty w cenie jednej, jak „Sandinista”.

Kto te 30 lat temu kupował maksisingle, ten i tak raczej wybrałby coś z oferty powiedzmy Technotronic. Ale jako się rzekło, nastrój mam teraz bardziej na punka i postpunka. Tak, to jest wyraz mojej bezradności – tak dużo teraz zależy od Ameryki, którą rządzą szaleńcy. Parafrazując początek tej piosenki: „Before you finished reading this blogpost, Trump changed his mind another 394 times”.

Rumpologia

Czasami używa się określeń „very very” albo „extra extra” dla podkreślenia, że diamenty są naprawdę wyjątkowo szlachetne, albo koniak naprawdę bardzo stary. Chodzą mi teraz te określenia po głowie, bo zastanawiam się, jak bardzo zła jest sytuacja. Po prostu bardzo zła, czy bardzo bardzo zła, albo w ogóle bardzo bardzo ekstra superior czarna dupa kontrolowana i gwarantowana?

Że zła, to na pewno. Bełkot Trumpa jest chaotyczny i niespójny, ale konsekwentnie prorosyjski.

Poza tym jednak nic w nim się nie trzyma kupy. Weźmy tak zwany „deal w sprawie metali rzadkich”. Na mapce, którą do tego dodają media, widać takie „metale rzadkie”, jak beryl, kobalt, albo wewogle grafit (sic!).

Pisowcy wdają się w rumpologię, usiłując do tego dorabiać interpretacje. U Karnowskich widziałem, jak jeden mówił, że „my tego nie rozumiemy, bo my myślimy jak publicyści, a Trump myśli jak Trump”. Słuchałem też w radiu posła Mularczyka, który agresywnie pytał dziennikarza „czy pan uważa że Trump jest głupi?”.

Tak, ja na przykład tak właśnie uważam. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, w którym głupota nie przeszkodziła w wygraniu wyborów.

Ludwik Napoleon Bonaparte był ogólnie dość głupawy (jak to z juniorami bywa). Wygrał wybory dzięki nazwisku, powtórzył tragedię jako farsę, a na koniec wpakował się w wojnę, której nie miał szansy wygrać.

Benito Mussolini, współsygnatariusz umowy monachijskiej, też był po prostu głupi. W roku 1940 dołączył do Hitlera, bo był przekonany, że ten wygra drugą wojnę światową, więc chciał mieć miejsce przy przyszłym stole konferencyjnym, żeby coś sobie jeszcze wykroić z podbitej Europy.

W rezultacie już po chwili Hitler musiał go wyciągać z opałów, bo niezwyciężona armia Mussoliniego przegrywała wszystkie bitwy, które zaczęła. A po paru latach dyndał głową w dół. Zmarnował taką wspaniałą okazję, by siedzieć piano piano. Stupidissimo.

Więc owszem, głupi ludzie często dorywają się do władzy. Nie pierwszy raz, nie ostatni.

Ale jak bardzo jest źle? Czy posunie się do wyłączenia Ukrainie Starlinka? A może zbombarduje Kijów? Od tego zależy, ile liter V oraz X dodamy do „very very extra extra kurevsko nedobre novinki”.

Niestety, ja się nie nadaję na rumpologa. Jestem przyzwyczajony do świata, w którym jeden dzień to jeden dzień, ceny jajek to ceny jajek, metale rzadkie to metale rzadkie. Nie umiem robić prostytutki z logiki jak Rafał Woś. Dla mnie bełkot Trumpa to właśnie bełkot.

Może jednak ktoś z komcionautów coś z tego rozumie? Podłoga jest otwarta.

W szponach influencerow

Na moim blogasku nie może zabraknąć notki o „Squid Game”. Jak twierdzi Wikipedia, jego twórca Hwang Dong-hyuk chciał w nim zawrzeć „przesłanie o nowoczesnym kapitalizmie”, choć zaznaczył, że „nie jest głębokie”.

Cóż, im jestem starszy, tym bardziej sobie cenię słowa Najmądrzejszego Spośród Friedmanów, „docent, nie teoryzuj”. Intelektualiści mają skłonność do preferowania skomplikowanych odpowiedzi tam, gdzie wystarczają proste. Przesłanie tego serialu o kapitalizmie w istocie nie jest przesadnie odkrywcze, ale od czasów Marksa i tak niewiele tu można odkryć.

Dla wykluczonych netfliksowo, na początek małe wprowadzenie. Głównym bohaterem jest Seong Gi-hun, „gracz 456”. Na początku serialu tonie w długach, bo jest ciężko uzależniony od hazardu.
Dostaje zaproszenie do tytułowej gry, w której można wygrać fortunę o ile ukończy się serię dziecięcych gier. Gracze budzą się w dystopijnym obiekcie, z którego nie da się uciec. Dopiero teraz dowiadują się, że „eliminacja” z rozgrywek oznacza śmierć.

To wiadomość dobra i zła, bo z każdym „wyeliminowanym” rośnie pula nagrody, no i mniej jest „zwycięzców” do podziału. Po każdej rundzie gracze teoretycznie mogą przegłosować koniec rozgrywek i rozejść się z tym co wygrali.

Praktycznie gracze są nieustannie inwigilowani, organizatorzy manipulują nimi jak chcą. Są w stanie nie tylko zapewnić sobie odpowiedni wynik głosowania, ale nawet szczuć graczy do zabijania się nawzajem poza rozgrywkami.

Gracze są okłamywani co do prawdziwej zasady – tylko jeden dożyje nagrody. Cała reszta ma zginąć (z wyjątkiem fałszywych graczy powiązanych z organizatorami).

Ten jeden wprawdzie zgarnie fortunę (ok 40 mln dolarów), ale za cenę skrajnego upokorzenia i wyrzeczenia się człowieczeństwa. Będzie żyć ze świadomością, że okazał się największym skurwielem z kilkuset przypadkowych osób.

Skoro powstał sezon 2, nie będzie chyba wielkim spojlerem, że w sezonie 1 tym kimś jest Seong Gi-hun. Zamiast cieszyć się fortuną, wydaje ją na próbę odszukania organizatorów i zatrzymania gry – no i nie będzie też spojlerem to, że w efekcie będzie zmuszony ponownie wziąć w niej udział.
Proste przesłanie o kapitalizmie jest więc takie, że to gra, w której 1 wygra, a 400 przegra. I jedyne realne zwycięstwo to unikanie samej gry.

To się zbiega z filozofią marksistowską. Jeśli zapytamy jaki jest sens życia według niej, to jest nim unikanie utowarowienia. Centralnym złem kapitalizmu nie jest wyzysk, tylko sprowadzanie wszystkiego do jednego rodzaju wartości – wartości wymiennej. Pewne rzeczy nawet dla konserwatysty powinny być bezcenne (życie, honor, prawda), ale kapitalizm nieustannie prowokuje do pytań „za ile byś zabił? za ile byś skłamał? za ile byś zdradził?”.

Seong Gi-hun próbuje w drugim sezonie zrobić rzecz najszlachetniejszą z możliwych (według Marksa), czyli wyłączyć grę. Zbudować sojusz ubogich przeciwko właścicielom (organizatorom gry).
To oczywiście niemożliwe, bo oni rządzą także i na wolności – organizatorzy są zawsze o krok przed nim.

Serial można więc interpretować konserwatywnie. Bunt Seong Gi-huna nie ma sensu. Im bardziej się szamocze, tym więcej ludzi ginie. Pal sześć graczy, i tak są skazani na śmierć, nie w tej rozgrywce to w następnej, ale giną też ludzie, których zatrudnił do swoich poszukiwań.

Oczywiście, brali za to pieniądze i wiedzieli co ryzykują, ale w czym Seong Gin-hun w takim razie różni się od organizatorów? Ci często próbują go zmusić by przyznał, że niczym – bo kapitalizm próbuje wszystko zmienić w kapitalizm (stąd marksowska metafora wampira).

Serial nie idealizuje graczy, trudno nawet powiedzieć, że narracja im sprzyja. Są pokazani jako osoby chciwe, krótkowzroczne, słabe, głupie, ulegające różnym nałogom (w większości przypadków sami ściągnęli na siebie swoje kłopoty). Wiekszość to ludzie równie źli jak organizatorzy, tylko bardziej pierdułowaci. Czy Seong Gin-hun nie powinien po prostu się pogodzić z tym, że razem z wygraną po prostu zmienił drużynę – i dołączyć do bogaczy w Longines Lounge?

Może zresztą tak zrobi. Drugi sezon kończy się jednym z tych irytujących cliffhangerów typu „nic się nie wyjaśniło”. Aż żałuję że nie zaczekałem do trzeciego.

Nie jest to oczywiście serial dla dzieci, ale jako trochę jednak Pedagog powiedziałbym, że warto o nim rozmawawiać z Dzisiejszą Młodzieżą. Plagą współczesnych nastolatków jest naiwna wiara w mądrości czerpane z tiktoka i jutuba, że bogactwo jest na wyciągnięcie ręki – wystarczy skorzystać z porad jakiegoś influencera (a zwłaszcza zapłacić mu za szkolenie „jak stać się bogatym”).

W drugim sezonie w rozgrywkach spotykają się m.in. właśnie taki influecer i jego ofiary (wszyscy zrujnowani po krachu kryptowaluty). Wydaje mi się, że dla rodzica i wychowawcy ten serial może być więc Okazją Dydaktyczną do pogadania o tym, że porady influencerów to ślepa uliczna, a w życiu niestety nie ma lepszej opcji niż regularna edukacja – która może nie zapewnia bogactwa, ale chroni przed biedą.

Notatki ze Wzgorza Psow

Nie lubię pisać negatywnych recenzji, więc z przykrością piszę, że serialowa adaptacja „Wzgórza psów” – najlepszej powieści Żulczyka – nie dostarczyła. Dałbym jej jakieś 3/5, przy czym rozumiem ludzi dających 1/5, niektóre wątki tak dziwnie ucięto, że są niezrozumiałe bez znajomości książki.

Motywacje bohaterów w thrillerze są istotne, bowiem cała koncepcja thrillera polega na tym, że będziemy kibicować bohaterom. Stąd te „dreszcze”. Gdy motywacje są niezrozumiałe, zamiast się przejmować myślimy sobie „no i po co tam lazł” albo „na szczęście w prawdziwym świecie to niemożliwe”.

Mistrzostwo Żulczyka jako pisarza polega między innymi na tym, że te motywacje wymyśla bezbłędnie, a fabuły obmyśla tak realistycznie, że ja już na przykład bez guglania nie przypomnę sobie, który modny warszawski klub spalił się naprawdę, a który tylko w „Ślepnąc od świateł”. A gdy mijam brak hotelu Marriott, ciągle odruchowo myślę „no tak, po tej masakrze z Dariem musieli go zamknąć”. Fikcja Żulczyka osiąga idealną mimesis.

W serialu to poucinano bez ładu i składu. Na przykład: w książce na samym początku mamy drobiazgową prezentację sytuacji finansowej Mikołaja i dowiadujemy się, że nie przyjeżdża do Zyborka bo się stęsknił za ojcem, tylko że nie ma innego wyjścia. Skończył mu się wynajem mieszkania w Warszawie, jest zadłużony po uszy.

Z serialu o jego finansach dowiadujemy się właściwie tylko tyle, że napisał bestsellerową książkę, więc jego sytuacja powinna być dobra (nie jest, oszołomiony wczesnym sukcesem przepuścił nie tylko to, co zarobił, pił i ćpał na konto przyszłych zarobków, które nigdy nie nadeszły). W serialu on i Justyna rzucają tekstami typu „zawsze możemy wrócić do Warszawy”, w książce to jest absolutnie jednoznaczne, że nie mogą (choć z różnych przyczyn).

Najbardziej twórcy serialu wkurzyli mnie modyfikując postać Gizma. W serialu to ktoś opóźniony w rozwoju umysłowym, na codzień łagodny jak baranek. Raz mu podano LSD i od tego miał Zły Odlot, Który Uruchomił Serię Straszliwych Wydarzeń – wybaczcie ten semi-spojler.

W książce był to nastolatek, który sam sobie zniszczył umysł narkotykami i psychotropami podkradanymi matce (w tle było ponure dzieciństwo z przemocowym ojcem – który bił całą rodzinę z wyjątkiem Gizma, bo się go bał). Serial sugeruje, że w chwili rzeczonego Złego Odlotu Gizmo był narkotyczną dziewicą, tymczasem w książce był to ekspert na miarę Huntera S. Thomspona.

Nie wiadomo po jaką cholerę w serialu pojawia się tzw. Czarna Pani. W książce widywał ją Gizmo, widywali ją też Zyborczanie w poprzednich pokoleniach. W serialu z tego wątku został niezrozumiały kikut, podobnie jak z postaci tzw. Wiedźmina. Jak już cięli, to trzeba było to wyciąć całkiem.

Ze względów osobistych szczególnie rozczarowany byłem strywializowaniem wątku Upadku Prasy Papierowej. Na początku książki Justyna wyleciała z roboty, a gazeta, w której pracowała, planuje likwidację całego działu reportażu.

Serialowa Justyna jest stereotypową dziennikarką, która to wszystko robi dla nagrody. W książce walczy o powrót do zawodu, w czym może jej pomóc ktoś, o kim przez pierwsze kilkaset stron mówi po prostu „On” (dopiero w finale dowiadujemy się, że na imię ma Marek).

„On” jest nadszefem szefów Justyny. Opisuje go jako mężczyznę przystojnego i zadbanego, z uwodzicielskim głosem „Fronczewskiego z Pana Kleksa”, ale jednocześnie przerażającego. Ma w sobie coś takiego, że wszyscy bez dyskusji robią to o co ich poprosi.

„On” może z Justyny zrobić gwiazdę, ale w zamian oczekuje od niej tego i tamtego. Ona trochę się opiera (w zasadzie ma męża), ale trochę jednak jakby chce, a poza tym nie ma innego wyjścia (walczy o życie, nie tylko swoje).

To postać o tyle istotna, że po pierwsze, na nim spoczywają motywacje Justyny. A po drugie, to klasyczny żulczykowski motyw „atrakcyjnego zła”, tak sympatycznego, że wbrew sobie zaczynamy mu przyznawać rację. Po trzecie, w finale książki dowiadujemy się, że „On” odgrywa w tej fabule znacznie większą rolę, niż nam się wydawało przez pierwsze 800 stron.

Reżyser Jacek Borcuch wszystkich książkowych szefów Justyny połączył w jedną postać, sprowadził ten wątek do trywialnego „romansu biurowego” oraz obsadził w tej roli samego siebie. Co mu strzeliło do głowy? Odnalazł siebie w tym książkowym opisie? Panie Jacku, cenię pański talent, ale głosu „jak Fronczewski w Panu Kleksie” pan jednak nie ma.

Dla tych, którzy nie czytali książki, serial jest częściowo niezrozumiały i pełen wydarzeń nieprawdopodobnych (np. prokurator otwiera serce przed kimś, kogo pierwszy raz w życiu widzi na oczy). Dla tych, którzy czytali, jest irytująco strywializowany, wszystkie zmiany są zmianami na gorsze (wspomnianej sceny na przykład tam nie ma).

Jako fan Żulczyka trochę mimo wszystko polecam, ale tak naprawdę jednak odradzam. „Informację zwrotną” i „Ślepnąc od świateł” robiono z miłością do książkowych pierwowzorów, przenosząc żulczykversum na ekran razem z zaletami i wadami. Tutaj potraktowano książkę bez szacunku, tnąc całe wątki po rzeźnicku, pełnokrwiste postacie zastępując stereotypami. Szkoda.

Ocalmy Republike!

A więc zapadła decyzja – Zandberg jednak będzie kandydować. Uważam to za błąd, ale oczywiście podpiszę i zagłosuję.

Niniejszym jednak ogłaszam, że status „pobytu tolerowanego” na blogasku będą mieć wszystkie opcje nieprawicowe, do których zaliczam także Trzaskowskiego w pierwszej turze. Lewicowy to on z pewnością nie jest – ze dwa razy z nim rozmawiałem i Zapewniam, że tak jak wielu samorządowców, on światopoglądowo odrzuca te kategorie i postrzega siebie jako pragmatyka, kierującego się zdrowym rozsądkiem. Czyli: świętej przepustowości świeczkę, ale i rowerzystom ogarek. Dać na muzeum queer, ale i udawać, że Tischner był wybitnym filozofem.

Znaczna część mojego bąbelka towarzyskiego będzie na niego głosować już w pierwszej turze. W odróżnieniu od typowych „niezatapialnych” samorządowców, Trzaskowski ma autentyczne poparcie wśród znacznej części Warszawiaków. Jest w tym mieście postrzegany jako „jeden z nas”, a nie ktoś, kogo szofer przywozi z opancerzonej willi, jak Ziobrę.

Nie wiem, może przywozi, nie śledzę go. Ale jego poprzednicy, Kazz Lova-Lova i HGW, nie mieli tego vibe’u „kogoś kogo można spotkać w galerii handlowej”. Nawet żarty z serii „bążur” mu nie szkodzą, no bo – bądźmy szczerzy – o całym mieście można tak żartować.

Mam też dużo zrozumienia dla tych, którzy chcą głosować na Biejat. A także dużo współczucia – przecież z każdy dniem będzie wam ciężej. Dopóki jeszcze działa usprawiedliwienie, że „Duda wszystko zawetuje”, można jakoś tłumaczyć niespełnianie obietnic wyborczych – sam na razie to tak tłumaczę. No ale co powiecie już po zmianie strażnika żyrandola, kiedy dostaniemy w najlepszym wypadku żałosną namiastkę związków partnerskich oraz popłuczyny „kompromisu aborcyjnego”? A chyba nikt nie liczy na więcej?

Jako wyborca Razem cieszę się, że przynajmniej nie muszę udawać, że lubię dynastię Kosiniaków-Kamyszów. Albo Giertychów. Marna pociecha, zgoda, ale jednak lewica koalicyjna dalej musi się nieszczerze uśmiechać na wspólnych zdjęciach z peezelem, a ja nie.

Co do pozostałych opcji lewicowych, nie zamierzam ich zwalczać, ale ich nie rozumiem. Polecenie ssh w uniksie ma komunikat błędowy „you don’t exist, go away”. Gdy się zastanawiam, co bym powiedział zwolennikowi Szumlewicza, to mi przychodzi do głowy jako pierwsze. Czy takowi w ogóle istnieją?

Co do kandydatów otwarcie już konserwatywnych i prawicowych… Oczywiście nie ma formalnego zakazu wypowiedzi dla ich zwolenników, ale doświadczenie mówi mi, że nie potrafią się wypowiadać w formie pisemnej.

Ubocznym skutkiem wspierania prawicy przez Thielów i Musków stała się jej niezdolność do funkcjonowania w formułach innych niż „twitnięcia o filmikach” albo „podkasty o twitnięciach”. Gdy się mają wypowiedzieć pisemnie, to już nie ma nie tylko akapitów, ale czasem w ogóle znaków przestankowych – prawica strzela ciągiem słów przeplatanych emoji i nieartykułowanymi „derp derp mwahahaha”. Takie komcie oczywiście będą wylatywać (a innych, jako się rzekło, napisać nie potrafią).

Niemile widziane będą tylko komentarze propagujące absencjonizm. Żyjemy w czasach, w których cyberoligarchowie otwarcie już wspierają faszyzm w swoich monopolistycznych serwisach – czasem biorąc za to wynagrodzenie w rublach. To nie jest moment na symetryzmy z serii „nie ma różnicy między Hitlerem a SPD” (taka mniej więcej była teza komunistów w Republice Weimarskiej).

Każdy nieprawicowy rząd jest teraz na wagę złota, nawet jeśli jest tylko „mniejszym złem”. Bo to już nie jest mniejsze tak, jak Trzaskowski od Hołowni, tylko jak Bruening od Goeringa.

Nie ma co jęczeć, że „nie ma na kogo głosować”, bo lewicowych opcji jest aż za dużo. Na naszych oczach spełnia się scenariusz, który znamy z klasycznych dystopii – albo z upadku republiki rzymskiej, którym te dystopie się inspirowały.

Ludzie bogaci jak Krassus czy Katylina kupują sobie stanowiska dzięki głupcom, którzy wierzą, że Trump obniży ceny jajek a Brexit zwiększy wydatki na służbę zdrowia. Musimy to zatrzymać.

Kiedy to się zaczynało 10 lat temu, pojawił się dowcip o kobiecie, która żałuje swojego głosu na „partię lampartów jedzących twarze”. Dziś doszła druga wersja – o facecie, który nie głosował, bo wydawało mu się, że to żadna różnica, zeżrą mu twarz czy nie zeżrą. Nie bądź jak on.

Filozoficznie optymistycznie

Rok chciałbym zacząć od czegoś optymistycznego. Refleksje o kondycji lewicy zazwyczaj brzmią u nas jak skecz o Rycerzach Trzech – „oj niedobrze, koledzy, niedobrze”. Ku pokrzepieniu serc spójrzmy jednak na prawicę.

My narzekamy, że nie mamy swoich partii, swoich mediów, swoich miliarderów. Prawica przecież też szlocha, tylko inaczej. Płacze, że co z tego, że prawicowi politycy wygrywają wybory, skoro i tak potem realizują lewicową politykę (w kryształowej kuli widzę sporo takich szlochów po inauguracji Trumpa). Ideologia wokizmu, lolkizmu i łołkizmu zdaje się triumfować wszędzie, od uniwersytetów po gry komputerowe.

Skoro jest tak źle, to czemu jest tak dobrze? Mam swoją teorię, która ma charakter parafilozoficzny – oczywiście jestem pierwszy by się zgodzić, że amatorska blogo-filozofia to jajeczko drugiej świeżości, ale przecież jesteśmy tu dla rozrywki. Dalej czytajcie na własną odpowiedzialność.

Jako filozof-amator uważam siebie za epigona filozofii analitycznej, w jej duchu zacznę więc od uściślenia definicji. Lewicę i prawicę definiuję (za Kopalińskim, a za kim mam być) jako stronnictwa próbujące reprezentować warstwy społeczne odpowiednio słabiej i lepiej uprzywilejowane.

Popularne jest nieporozumienie, że „przypadkiem tak usiedli” w parlamencie podczas rewolucji francuskiej. W rzeczywistości do dziś etykieta nakazuje, by „najlepszego gościa” posadzić po prawicy gospodarza (wtedy króla – jeszcze niezgilotynowanego). W „Koriolanie” Szekspira lewica/prawica („us at the right hand file”) już się pojawia w nowożytnym znaczeniu konfliktu „trybuni / patrycjusze” i tak będę go tutaj używać – „us at the left hand file” versus „them at the Peter Thiel file”.

Historycznie przez stulecia „grupy mniej uprzywilejowane” albo nie prezentowały własnej opcji światopoglądowej, tylko politycznie opowiadały się po stronie jakiegoś monarchy. Podczas europejskich wojen religijnych z kolei czasem przyjmowali światopogląd bazujący na jakiejś reinterpretacji chrześcijańskiego mistycyzmu – i przy całej sympatii, jaką możemy odczuwać do diggersów czy adamitów, raczej chyba byśmy w tamtych czasach przed nimi uciekali.

W XIX wieku na lewicy pojawiła się nowa jakość – próba zastosowania Metody Naukowej do analizy i reformowania społeczeństwa, celem poprawy sytuacji warstw niżej uprzywilejowanych. Tradycyjnie kojarzona jest z Marksem, choć można się tu cofać do Saint-Simona.

Jak wiadomo, Popper udowodnił, że „naukowość” Marksa częściowo była bluffem. Marks i Engels sugerowali, że dysponują naukowym modelem historii, którego jednak nigdy nie opublikowali. Kilkadziesiąt lat po ich śmierci okazało się, że mieli tylko garść niespójnych intuicji.

Jak jednak udowodnił Feyerabend, nikt tak naprawdę do dzisiaj nie wie, czym ta Metoda jest. Popper też miał garść niespójnych intuicji. By nie liczyć hipotez Lakatosa na końcu szpilki, zgódźmy się co do intuicji, że Metoda Naukowa polega na preferowaniu Danych Empirycznych ponad wszystko.

Doceńmy więc (za Berlinem), że Marks zrewolucjonizował ekonomię. Jej klasyczni pionierzy jak Say czy Ricardo lubowali się w spekulatywnych modelach typu „załóżmy, że istnieją tylko dwa państwa, produkujące tylko dwa towary”.

Marks i Engels opisywali realia pracy odwołując się do danych empirycznych, takich jak raporty inspektorów fabrycznych. Za ich sprawą te fragmenty „Kapitału”, które opisują pracę w kapitalistycznym przedsiębiorstwie, czyta się zdumiewająco współcześnie – jakby to było o twoim kubiku w korporacyjnym openspejsie, a nie o XIX-wiecznej fabryce.

Przez pewien czas marksistowscy ekonomiści mieli monopol na analizę danych (neoklasycy do dziś ich unikają, bo te – za Ha Joon Changem – „zaburzają im elegancję modeli matematycznych”). Jeśli więc rządziłeś państwem pod koniec XIX wieku, to może i zwalczałeś marksistów metodami policyjnymi, ale jednak chciałeś wiedzieć, co on tam wypisują, bo chciałeś wiedzieć co się dzieje w realu, a nie tylko w teorii.

To było jedno ze źródeł słynnych reform Bismarcka. Wprowadził reformy socjalne nie z miłości do klasy robotniczej tylko dlatego, że dane pokazywały pogarszającą się pulę poborowych. Za Różą Luksemburg, w Saksonii w 1780 przeciętny wzrost rekruta wynosił 178 cm, w 1860 już 155 cm. Z analiz marksistów wynikało więc, że jeśli się nie ograniczy kapitalistycznego wyzysku, armia nie będzie miała kim wojować.

Półtora stulecia później uważam siebie za spadkobiercę lewicowej tradycji „evidence-based policy”. To generalnie oznacza, że akceptuję naukowy konsensus niezależnie od własnych preferencji.

Czy ja nie chciałbym, żeby naukowcy pewnego dnia oświadczyli, że nie ma żadnego globalnego ocieplenia i możemy znieść wszystkie ograniczenia w emisji CO2? Jasne że bardzo bym chciał! A jeszcze bardziej, żeby „amerykańscy naukowcy” udowodnili, że najzdrowsza dieta to karkówka z grilla i czteropak piwa, a indywidualna motoryzacja to najlepsze rozwiązanie dla wielkiego miasta.

Niestety, póki co naukowcy nie mają dla mnie dobrych wiadomości, co daje mi dwie opcje. Albo mogę nolensując wolensa dostosowywać się do ich opinii, albo po prawicowemu wołać, że wszyscy kłamią, bo są sponsorowani przez Sorosa, Big Tramwaj, masonów i cyklistów.

Antynaukowa lewica nigdy do końca nie zniknęła. W latach 60. miała swój „come back” jako powiązana z kontestacją „New Left”. To nawet przypominało średniowiecznych adamitów – że jak będziemy biegać na golasa, wstrzykiwać sobie ayahuskę i żyć w komunach, to nastanie Era Wodnika.

W Polsce to wygasło znacznie szybciej niż na Zachodzie. Część zaćpała na śmierć, część się nawróciła na standardowy katolicyzm, część poszła w ostre sekciarstwo i transdendentalnie medytuje teraz gdzieś na wsi pod kierownictwem guru o niespożytym libido.

O ile mi wiadomo, polska „antynaukowa lewica” nie istnieje w formie zorganizowanej. Nie ma żadnej redakcji, partii, stowarzyszenia. To są jakieś pojedyncze profile w soszialach, obecnie zajęte głównie popieraniem Rosji. Tak to już jest z tym polskim irracjonalizmem, że czy ktoś mistycznych doznań doznaje za sprawą zdrowaśki czy maryśki, różnymi trajektoriami dochodzi do tego samego wniosku, że „Putin Ma Rację”.

Tak zwana „ideologia woke” polega więc po prostu na szacunku do nauki. Jasne, nauka może się mylić – wtedy my też zmienimy stanowisko – ale historia pokazuje, że nauka myli się rzadziej niż „zdrowy chłopski rozum”.

Skoro więc nauka mówi, że z tą płcią to skomplikowane, a nieheteronormatywność się po prostu zdarza – to logiczny wniosek jest taki, że ludziom LGBT+ należy umożliwić jak najpełniejszą realizację potencjału zawodowo-edukacyjnego. Pomijając już, czy ktoś ich lubi czy nie, to po prostu dobre dla gospodarki. Zawsze może być tak, że sekret architektury układów scalonych o bardzo dużej skali integracji uwięziony jest akurat w głowie osoby trans.

Statystycznie rzecz biorąc nawet jeśli jesteś stuprocentową cis-het głową tradycyjnej rodziny, z prawdopodobieństwem bliskim jedności masz osobę LGBT+ wśród swoich najbliższych. Matematyka sugerowałaby, żeby się jednak gryźć w język z deklaracjami typu „IZOLOWAĆ TYCH ZBOCZEŃCÓW!”, no bo coming outu może dokonać twoja ukochana wnuczka. Co wtedy? Nie każdy jest takim socjopatycznym psycholem, żeby w takiej sytuacji wyrzec się własnego dziecka.

Prawica wymyśliła sobie slogan „go woke, go broke”, bo zgodnie z XIX-wieczną tradycją, nie umie sprawdzić danych. Ci ludzie często autentycznie wierzą, że Disney bankrutuje z powodu „politycznej poprawności”, tymczasem miał w zeszłym roku prawie 5 mld zysku netto oraz wyprodukował trzy z czterech najbardziej kasowych filmów roku (ten czwarty to „Minionki”, też niezbyt prawackie).

Korporacje umieszczają ciemnoskórych gejów w filmach i serialach nie z powodu ideologii, tylko po prostu dlatego, że ciemnoskórzy geje to też klienci. Rasiści, homo- i transfobi teoretycznie też nimi mogą być, ale to właśnie oni są zbyt niszowi dla korporacji.

Od kilkudziesięciu lat podejmowane są inicjatywy typu „superprodukcja anty-woke z Melem Gibsonem i Robem Schneiderem”, ale wszystkie się kończą żałośnie. Tak jak kariery Mela Gibsona i Roba Schneidera.

Od czasów Bismarcka jest więc tak, że jeśli rządzisz państwem, to nie będziesz się słuchać prawicowych głupków na jutubie, którzy mówią że „nie ma żadnej pandemii, a szczepionki szkodzą”. Raczej będziesz się słuchać ekspertów.

Podobnie gdy zarządzasz uczelnią czy korporacją. Prywatnie możesz sobie być paleokonserwatystą, ale zwykły rachunek zysków i strat mówi, że bardziej się opłaca dbać o dobrostan osób trans niż o dobrostan transfobów.

Jeśli zarządzasz miastem, to możesz kochać zapach benzyny nawet bardziej niż ja, ale w praktyce będziesz uspokajać ruch w centrum, rozwijać ścieżki rowerowe i transport szynowy, bo to się po prostu opłaca. Kierowcy trochę pokwękają, ale wyrobimy sobie nowe nawyki i po paru latach nie będziemy już tęsknić za parkowaniem na rynku starego miasta.

Rzeczywistość jest znana z lewicowego odchylenia – lubimy mawiać. Tak naprawdę jest odwrotnie, to socjaldemokratyczna lewica ma odchylenie w stronę „evidence based policy”.

Racjonalna prawica teoretycznie może istnieć, ale w czasach internetowego populizmu ma paradoksalnie gorzej od lewicy. My przynajmniej mamy Naukę, a oni nic poza Twitterem. Powodzenia w tłumaczeniu „jestem konserwatystą, ale nie takim jak Trump”.

Kłótnie na amerykańskiej prawicy zaczęły się jeszcze zanim Trump objął władzę, i jednak będą się nasilać, bo rzeczywistości na dalszą metę nie da się ignorować. Będziemy więc mieli na pociechę dużo Schadenfreude (a cóż nam zostało, fuchy w spółkach skarbu państwa i tak nie dostaniemy).

Nieaktualny Szczerek

Screenshot

Blogonotki czasem piszę jako coś w rodzaju listu z przyszłości do samego siebie sprzed lat. Tak będzie teraz – w pradziejach bloga nie mogłem się doczekać ukończenia ekspresowej „siódemki” między Warszawą a Krakowem. To dobrze, że jednak dożyłem – ale niedobrze, że tak długo trzeba było czekać.

Gdy zacząłem jakieś 30 lat temu jeździć po kraju jako samodzielny kierowca, przebieg siódemki był niemalże identyczny z tym, który można obejrzeć na pierwszej mapie samochodowej Kazimierza Naake-Nakęskiego, opublikowanej przez Towarzystwo Automobilistów Królestwa Polskiego. Przez 80 lat doszło tylko kilka obwodnic, w tym obwodnica Kielc – wybudowana za Gierka jakoś coś w rodzaju jednojezdniowej drogi ekspresowej (wprawdzie postawiono tam taki znak, ale tak naprawdę nie spełniała nawet tego, niewyszukanego przecież standardu).

Droga do Krakowa długo była absolutną mordęgą – zwłaszcza że najpierw trzeba było się przez korki warszawskiej aglomeracji przecisnąć do widocznego już na tej mapie „rozjazdu w Jankach”. Człowiek widział drogowskaz „Kraków – 300 km” i myślał, że no ile to może zająć, cztery godziny? A często i sześć nie wystarczało.

Na szczęście istniała alternatywa – bieda-kombo gierkówki do A4. Miała same wady: wjeżdżało się od d… strony, płaciło się za przejazd (i traciło czasem nawet pół godziny stojąc na bramkach), dokładało ze sto kilometrów. Ale przynajmniej faktycznie dało się zmieścić w 5 godzinach.

Czemu właściwie dwie polskie stolice nie dorobiły się lepszego połączenia przez sto lat niepodległości, to pytanie z którym boryka się bohater „Siódemki” Ziemowita Szczerka. Powieść jest z 2014 roku – na 10 rocznicę stała się kompletnie nieaktualna.

Pisałem o tej książce lata temu, przy okazji dzieląc się swoimi opowieściami weterana dawnych polskich dróg. Skupmy się więc dzisiaj na pytaniu: czemu to trwało tak długo?
Kierując się mapami z końca I Rzeczpospolitej (np. mapie Karola de Perthees), powinniśmy jechać trasą, którą na załączonej mapce zaznaczyłem cienkim fioletowym. Opuszczamy Warszawę ósemką, czyli pradawnym szlakiem na Piotrków.

W Rawie Mazowieckiej skręcamy na Inowłódz i Opoczno, dziś w DW 726. Z Opoczna wyjeżdżamy na Końskie drogą bez numeru, opaską wzdłuż torów. Linia kolejowa przejęła dawny szlak drogowy – logicznie, bo wzdłuż rzeczki.

W Końskich wygrywamy wybory i wyjeżdżamy na DW 728, o której Wikipedia (i inne źródła) pisze, że odtwarza przedrozbiorowy szlak Warszawa-Kraków. Zaczyna się w Grójcu i to jest chyba najprostszy sposób na kosplejowanie szlachcica wracającego z obrad Sejmu (przez Nowe Miasto n/Pilicą).

Mam z tym taki problem, że na niektórych mapach przedrozbiorowych tej drogi nie zaznaczono w ogóle, a na mapie de Perthees jest zaznaczona cieńszą kreską niż ta przez Rawę Mazowiecką. Ale może trzeba się kierować zasadą z „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, że szlachcicowi nie honor jechać trasą inną niż najkrótsza?

W obu wariantach DW 728 prowadzi nas przez Radoszyce, Łopuszno i Małogoszcz do Jędrzejowa, gdzie prawie spotyka się z siódemką. Prawie – bo teraz kosplejując szlachcia skręcamy wzdłuż rzeki Mierzawy, żeby do Krakowa wjechać wzdłuż Prądnika. To z grubsza odpowiada DW 794, dziś modernizowanej do „trasy wolbromskiej”.

Jadąc wzdłuż rzek – jedziemy po płaskim, omijając Góry Świętokrzyskie i Wzgórza Miechowskie. Siódemka jakby specjalnie wbijała się w jedne i drugie. To się czuje nawet dziś podczas jazdy ekspresówką. Właściwie czemu nasi praojcowie tak to poprowadzili, zamiast modernizować opisane powyżej drogi wojewódzkie?

W czasach Karola de Perthees już działały pierwociny Staropolskiego Okręgu Przemysłowego – w Górach Świętokrzyskich eksploatowano w prymitywny sposób złoża węgla i żelaza. Pierwotny trakt krakowski służył nie tyle tranzytowi Warszawa – Kraków, co skomunikowaniu Opoczna i Końskich z Warszawą i Krakowem.

Pierwsze poważne inwestycje drogowe na naszych ziemiach prowadził Ksawery Drucki-Lubecki. To głównie on wybudował drogi widoczne na mapie z 1913, która się w dużym stopniu pokrywała z mapą z 1973. On także rozbudowywał SOP, dlatego pojawiła się konieczność poprowadzenia drogi już przez samo serce Gór Świętokrzyskich, żeby jeszcze uwzględnić Kielce, Chęciny i Skarżysko-Kamienną.

Ale dlaczego pod Krakowem przebijamy się przez wzgórza, zamiast je ominąć? Tu decydował drugi zaborca. Tak jak Warszawa przez dekady miała być fortecą przygotowaną na atak ze strony Prus, tak Festung Krakau szykowano na atak z Rosji.

Z góry zaznaczam, że nie robiłem tu żadnego riserczu bibliotecznego więc nie wiem, kto na jakim szczeblu zadecydował o tym, żeby międzyzaborowe przejścia graniczne (komory celne) urządzić akurat w Szycach i Michałowicach (w ciągu dzisiejszej DK94 oraz siódemki niegdysiejszej, tzn. sprzed tygodnia).

Zgaduję, że zadecydować mogło właśnie to, że wzdłuż obu tych dróg trudniej jest zaatakować Kraków znienacka. Dawny szlak z mapy Karola de Perthees po stronie rosyjskiej do 1914 kończył się ślepo przy zamku Korzkiew, potem był kordon graniczny i wyczyszczone przedpola aż do pierścienia fortów broniących Krowodrzy.

Jak wiadomo Piłsudski zaczął swój wymarsz od zburzenia przejścia granicznego w Michałowicach. Upamiętnia to obelisk, którego mieliśmy aż nadto okazji do oglądania, stojąc w korkach. Symbolicznie 110 lat później zburzyliśmy je niejako po raz drugi.

Polscy kierowcy na serio muszą przebudować różne swoje odruchy. Kombo gierkówka-A4 od dawna nie ma sensu, za to teraz dojdą nowe. Na przykład do Tychów wydaje mi się, że już teraz opłaca się jechać przez Kraków. W budowie jest też kontynuacja dawnej S1 do Bielska-Białej, za jakieś 2 lata przez Kraków będzie się opłacało jechać do Cieszyna, a może i nawet przez Słowację nad morze.

Problemem są bramki Stalexportu na A4 – ale to też już tylko niecałe 3 lata. Może jeszcze dożyję czasów ekspresowo-autostradowej jazdy do Wiednia przez Kraków i Bratysławę? W każdym razie, nie dziwcie się jeśli nawigacja wam to zaproponuje.

Na razie zrobiłem malutkie kółeczko (AMA). Najnowszy odcinek pod samym Krakowem jest dalej w budowie na zasadzie przejezdności, jest ograniczenie do 80, które praktycznie wszyscy olewają.

Potem na obwodnicę możemy wjechać tylko na zachód – w przyszłym roku już także na wschód. Wtedy wjedziemy do Krakowa od strony Nowej Huty. Jeśli chcemy wjechać po staremu, skręcamy kierując się na Balice, a do Krakowa wjeżdżamy drogowskazem „Centrum” na węźle Węgrzce. Chciałbym zobaczyć jak to wymawia obcokrajowiec!

Na mapie oznaczyłem kto zbudował jaki odcinek. Jasnozielony – obecny PiS, ciemnozielony – poprzedni PiS, żółty – SLD, granatowy – Platforma, niebieski – AWS/UW. Obwodnica Kielc ze względu na wieloetoapowość na fioletowo.

Jak widać, choć to zbiorowy wysiłek wszystkich opcji politycznych, to w największym stopniu jednak PiS. Jak jest za co, to zawsze pochwalę.

Oby tylko jeszcze dożyć S7 Warszawa-Płońsk…

Odpowiedz z Partii Razem

OD REDAKCJI: Po raz pierwszy w historii bloga, tekst zewnętrzny!

Nie płaczmy, że mamy na kogo głosować.

Akt sprawczości Razem już się dokonał. Nowa Lewica zmieniła swojego kandydata z Rafała Trzaskowskiego na Magdalenę Biejat. Nie ma co się łudzić – ten ruch nie wydarzył się w reakcji na neoliberalne i trudne do zaakceptowania np. w obszarze praw człowieka polityki Tuska, ale na obawę przed zdominowaniem przez progresywne Razem. Powinniśmy się z tego cieszyć. Przez chwilę wyglądało na to, że lewicowych kandydatów w wyborach prezydenckich nie będzie. Dlaczego więc teraz narzekamy, że może być ich zbyt wielu? Z radością czekam na debatę, w której (potencjalnie!) czterech kandydatów, będzie mówić Polkom i Polakom o tym jak według nich mogłoby wyglądać sprawiedliwe i efektywne państwo dobrobytu.

Warto zadać sobie pytanie – o co w wyborach będzie walczyć Magda Biejat, a o co (potencjalny) kandydat Razem? Biejat spadła NL z nieba. Wystawiając ją nic nie ryzykują. Magda zawalczy o maksymalnie 5% poparcia. Na to wskazują dane z badań i założenia jej sztabu, taki wynik będzie obwołany sukcesem. Walczy o to, żeby nie oddać lewicowego elektoratu Trzaskowskiemu w pierwszej turze.

Decyzje w sprawie startu Razem będą zapadać w ramach demokratycznych procedur w najbliższych dniach. To stwierdzenie to nie pic na wodę. Tak działamy. Zakładając, że zdecydujemy się na wystawienie własnego kandydata, nasze cele będą zupełnie inne. Przede wszystkim wybory są szansą na budowanie struktur i przekonanie nowych osób do dołączania do Razem. Dają możliwość stworzenia opowieści o tym, czym powinna być partia lewicowa.

Czy chcemy, żeby w 2027 roku rządziła nami koalicja PO-Konfederacja? Moim zdaniem jest to bardzo możliwy scenariusz. Tusk już w tej kadencji odwiesił na wieszak prawa kobiet, prawa mniejszości, prawa człowieka, żeby realizować neoliberalne polityki, w które zdaje się, że nigdy nie przestał wierzyć, nawet, jeśli przez chwilę jego ugrupowanie starało się stworzyć iluzję, że jest inaczej. Dlaczego nie miałby tego zrobić po raz kolejny, ponownie argumentując to walką z PISem? Razem nie ściga się o głosy z Nową Lewicą, ściga się z rosnącym poparciem dla populistycznej ultraprawicy i z przejmującymi jej narrację partiami „centrum”.

Nie ma się co dziwić, że w Razem temat Magdy Biejat jest (ciągle) gorący. Wszyscy pracowaliśmy na budowanie jej rozpoznawalności i mocno jej ufaliśmy. Nie różni nas „rozumienie sprawczości” – jako warszawska śródmiejska radna doskonale rozumiem, co to znaczy kompromis. Różni nas wiara w to czy Nowa Lewica jest w stanie zrzucić z siebie obciążające przyzwyczajenia i wstać z kanapy. I szczerze, chciałabym wierzyć, że NL tę kanapę porzuci, ale nie umiem… Jeśli jednak kampanię Razem zdominuje emocja anty-Magda, to skończy się to porażką (dla wszystkich stron).

Kampania prezydencka daje unikalną szansę na dotarcie do ludzi, do których zazwyczaj nie docieramy. Jest ustawowy czas antenowy, reflektor skierowany na każdego z kandydatów, są lokalne spotkania i internet zmotywowany do walki politycznej. W końcu – są debaty. I to nie jedna w TVP, ale przede wszystkim te w mediach internetowych. Takich zasięgów trudno sobie bez żalu odmówić. Kampania to czas, kiedy ludzie chcą – lub muszą – słuchać o politycznych wizjach. Dlatego wyzwaniem dla Razem jest to jak ubrać sprawiedliwość społeczną w proste słowa. Na razie mieliśmy z tym problem, do 2027 roku musimy się tego nauczyć.

Po wyborze Trumpa na prezydenta USA i słabym wyniku Harris, stwierdziłam, że zrobię wszystko, żeby zawalczyć o odważną alternatywę. Dla Razem kampania prezydencka nie może być kampanią jednej twarzy, ale różnorodnego zespołu. Za trzy lata wynik razemowego kandydata nie będzie istotny, istotne będzie to czy zostaną z nami (a nawet będą kandydować) osoby, które włączyły się w zbiórki podpisów, działania w mediach społecznościowych i na ulicach.

Już samo uzbieranie 100 tysięcy podpisów dla niewielkiej partii bez budżetu, bez kontaktów pozwalających na szybkie zapełnianie kart, jest dużym wyzwaniem. Zaangażowanie wszystkich naszych sojuszników jest niezbędne. Dlatego apeluję, nie tylko do tych, którzy „głosują na Razem”, ale też tych których ucieszyła mobilizacja Nowej Lewicy i których cieszy możliwości oddania głosu na Biejat, o wsparcie naszego lewicowego „think tanku” i zbieranie podpisów na listach rejestrujących obu kandydatów. A wszystkich komentujących zapraszam do zapisywania się do partii.

Zofia Piotrowska
Radna Krajowa Partii Razem
Radna Dzielnicy Śródmieście M. St. Warszawy (kandydująca z list Nowej Lewicy)
Członkini sztabu Magdaleny Biejat w wyborach prezydenckich w Warszawie

Szanowna Partio Razem

Zwracam się do Was z desperackim apelem o niewystawianie kandydata w wyborach prezydenckich. I apeluję o to jako Wasz sympatyk. To ważne, bo świat jest pełen wujów Dobra Rada, którzy wam proponują to czy tamto – no ale tak naprawdę źle Wam życzą, proponują Wam więc de facto samorozwiązanie i dołączenie do PiS czy PO. Nie jestem kimś takim.

Właśnie jako Wasz zwolennik chciałbym na Was móc zagłosować w następnych wyborach parlamentarnych, według rozkładu w 2027. Te wybory są ważniejsze, bo przecież w prezydenckich i tak w dzisiejszych czasach lewicowy kandydat startuje „żeby się pokazać”.

Czy to w ogóle jest potrzebne? Macie niewiele zasobów, powinniście je konserwować z myślą o 2027.

Nawet jeśli macie nadal dostatecznie wielu wolontariuszy by zebrać podpisy (ale czy na pewno?), to część z nich odpadnie pod wpływem kolejnej porażki. A przecież w tych wyborach nie czeka Was nic poza porażką naprawdę druzgocącą – i to już traktując 1% jako realny próg oczekiwań.

Wystawiając Magdalenę Biejat, Nowa Lewica was po prostu załatwiła. Bardzo chciałbym się mylić – dla pesymisty pomyłka to zawsze powód do radości – ale w tej chwili macie niewielkie szanse nawet na ten 1%.

Macie teraz same złe opcje. Łatka „partii, która nawet nie wystartowała” jest mimo wszystko „mniej zła” od „partii, która dostała 0,2%”. A wynik tego rzędu widzę w kryształowej kuli.

Ze zgrozą czytam teraz w portalozie, jak to poseł Konieczny żalił się w TOK FM, że „czuje się oszukany”, bo „Magda wielokrotnie mówiła, że pod żadnym pozorem kandydowała nie będzie”. Panie pośle, na litość boską, ile pan ma lat?

Z tej wypowiedzi wynika, że to nawet nie była ustna umowa, jakiś deal, jakieś quid pro quo. Nie można więc Biejat zarzucić złamania wspólnych ustaleń. Ot, zwierzała się ze swoich ÓWCZESNYCH planów posłowi Koniecznemu, ten na podstawie jej niegdysiejszych planów zbudował swoje plany, a ona te plany zmieniła. Zdarza się. Takie jest selawi.

Nawet u Waszego tak hardkorowego sympatyka jak Jors Truli, takie wypowiedzi wcale nie budują oburzenia na Biejat. Na którą najprawdopodobniej zagłosuje większość ludzi, którzy aż do niedawnego rozłamu uważali siebie za Wasz elektorat.

OK, będę wierny do samego końca, zagłosuję na Zandberga. Ale po co to wszystko? Żeby zaistnieć, żeby przemowić w wieczorze wyborczym? Czy to jest warte kolosalnego wysiłku wolontariuszy – oraz zdobycia plakietki „polityka o promilowym poparciu”?

Zważywszy, że chęć kandydowania zgłosił także Piotr Szumlewicz, ciężko wam będzie „obejść Biejat z lewej strony”. To już nie będzie też taki wieczór wyborczy, jak 10 lat temu, kiedy Zandberg był jedynym liderem mówiącym po ludzku. Nie umniejszam jego sukcesu z 2015, ale na tle tamtych mordasów relatywnie łatwo było zabłysnąć.

Przyćmić Biejat będzie trudno. A w dodatku to nie ma sensu zważywszy, że w 2027 i tak będziecie negocjować jakąś formę współpracy wyborczej, choćby w postaci kontynuacji paktu senackiego. Ostatnie czego potrzebujecie to palenie mostów dzisiaj, by trudniej się gadało za parę lat.

Wy w tej chwili macie więcej do stracenia. To nie są wybory parlamentarne, więc Biejat nie martwi się żadnym progiem. Jej to obojętne, czy dostanie 5% czy 6%. W 2027 mało kto to będzie pamiętać z taką precyzją.

Ten sam 1 punkt procentowy dla Was to kwestia tego, czy Zandberg dostanie 1,1% czy 0,1%. Ten drugi przypadek, moim zdaniem przygnębiająco realistyczny, dawałby Wam fatalne pozycje startowe w negocjacjach przy układaniu list w 2027.

Startując w wyborach, ukręcicie dla siebie stryczek. Co gorsza, to będzie „assisted suicide”, bo dziesiątki wolontariuszy miałyby teraz stać na mrozie, żeby zapewnić nieobecność Zandberga w Sejmie XI kadencji.

Rozumiem że prywatnie możecie mieć żal do Biejat. Jako Wasz sympatyk gorąco Wam jednak radzę, żeby ten żal jak najszybciej przepracować. Zamknijcie się w izolowanych akustycznie pomieszczeniach i tam sobie krzyczcie „oszukała nas! jak mogła!”. Walcie pięściami w poduszki, tłuczcie talerzyki, wbijajcie szpilki w laleczkę voodoo – co komu pomaga.

Ale jak już wyjdziecie z tych wyszalni, macie być uśmiechnięci i wyluzowani. Z wielkodusznym uśmiechem zapowiedzcie rezygnację z samodzielnego startu (By Nie Szerzyć Podziałów, By Zakończyć Wojnę Polsko Polską, Bo Prawdziwy Wróg Jest Gdzie Indziej etc.) i wezwijcie do poparcia lewicowych kandydatek i kandydatów. Bez wskazywania nazwisk, bo po co.

Nie chwytajcie spadającego noża!