Kuriozalne SUVy

Artykuł Piotra Wójcika pt. „Zabierające przestrzeń i niszczące środowisko SUV-y jako antidotum na kompleksy” to smutny przykład jak skopać potencjalnie interesujący temat. Autor zaczyna od paradoksu popularności SUVów: „Na logikę wydaje się to kuriozalne (…) Postępująca urbanizacja (…) powinn[a] skłaniać do częstszego kupowania samochodów kompaktowych”. Czemu tak nie jest?

Głębokie przekonanie, że stoi za tym irracjonalna moda sprawia, że autor nie szuka innych odpowiedzi. Co zabawne, parokrotnie w tekście prześlizguje się obok nich, ale za każdym razem na zasadzie „dzwonią, ale nie w tym kościele”.

Autor jest więc przekonany, że SUVy są droższe od innych samochodów („Zamożni ludzie kupują wielkie samochody, bo tak po prostu wypada”), bo nawet nie chciało mu się sprawdzić cen. Posługuje się wymiennie pojęciami „SUV” i „wielki samochód”, co prowadzi go do błędnych wniosków.

„Według badania Transport & Environment poszerzają się o 1 cm co dwa lata” – pisze i znów obwinia o to irracjonalną modę na SUVy. Tymczasem WSZYSTKIE samochody są coraz większe i cięższe, dość sprawdzić np. kolejne generacje golfa. Czy za to, że obecne porsche 911 jest większe i cięższe od porsche 911 sprzed 40 lat też odpowiada „moda na SUVy”?

„Jako jedną z przyczyn wymienia się chęć poprawy bezpieczeństwa” – pisze Wójcik i tu jest blisko prawdy. Tak, dzwonią, ale w innym kościele. Znowu obsesja na punkcie SUVów sprawia, że nie zauważa, że to samo dotyczy TAKŻE KOMPAKTÓW, które proponuje jako rozsądny wybór do miasta.

W narzekaniu na „suvizację” znalazłby nieoczekiwanego sojusznika wśród wielu petrolheadów. Dla entuzjastów motoryzacji to też smutny paradoks, że o ile w większości dziedzin konsument ma dziś coraz większy wybór (spójrzmy choćby na różne rodzaje rowerów!), przy kupowaniu nowego samochodu wybór to coraz częściej „mały SUV, średni SUV czy duży SUV”.

Jeszcze głupie 20-30 lat temu było odwrotnie. Rowery były z grubsza takie same, za to SUVy były jedną z wielu opcji, między liftbackami, hot-hatchami, station wagonami, coupe i Bóg wie czym jeszcze.

Co się stało? Fizyka. Jeżeli chcemy dostać pięć gwiazdek w teście zderzeniowym, potrzebujemy strefy zgniotu. I stąd się biorą te dodatkowe centymetry, o których pisze Wójcik.

Gdyby nie to jego fiksum-dyrdum na punkcie SUV-ów mógłby zauważyć, że centymetrów przybywa WSZYSTKIM samochodom. Nawet Mini robi się coraz bardziej maxi.

Cudów nie ma, z centymetrami przybywa też kilogramów. A przecież normy bezpieczeństwa z kolei wymagają, żeby coraz krótsza była droga hamowania. Jedyny sposób to większe koła, ale to znów wymusza większe rozmiary całego auta.

Elektryfikacja to kolejne kilogramy. Im bardziej zielona hybryda, tym cięższa (od stosunkowo lekkiej, ale też niezbyt zielonej „mild hybrid” po superzielonego, ale i ciężkiego pheva).

Końcowy efekt jest taki, że nawet jeśli ktoś się uprze, że chce mieć coś małego i taniego – na przykład Volkswagena Polo – okaże się, że sensowniejszym wyborem jest mały i tani SUV – na przykład Volkswagen T-Cross. Zaglądam właśnie na oficjalną stronę: najtańsze dostępne od ręki polo to 104,069 PLN, najtańszy T-Cross to 107,290 PLN.

SUV w tej sytuacji zazwyczaj jest po prostu praktyczniejszym rozwiązaniem. Nie chodzi o zamożność, jak w fantazjach Wójcika („patrzcie sąsiedzi! stać mnie na te dodatkowe trzy tysiące różnicy!”) tylko po prostu o większą praktyczność tego typu nadwozia.

Również w mieście, bo mieszkaniec miasta też prędzej czy później pojedzie na wakacje. Albo do IKEI.

Tak wiem, na wakacje można pociągiem, a w IKEI dopłacić za transport. Nie chodzi mi teraz o wybór „samochód vs brak samochodu”, tylko o wybór „kompakt o rozmiarach SUVa” i „SUV o rozmiarach SUVa”. Po prostu im większe się robi Mini, tym sensowniejszą opcją robi się Mini Countryman (na tle swoich przerośniętych krewniaków).

Nie jest więc tak, jak to się wydaje Wójcikowi, że samochody są średnio coraz większe i cięższe, bo przybywa SUVów. Jest odwrotnie: popularność SUVów to uboczny skutek tego, że samochody są średnio coraz większe i cięższe.

Są zaś coraz większe i cięższe, bo są coraz bardziej zielone (elektryka waży swoje), a także coraz bezpieczniejsze – również dla innych użytkowników drogi. Te wszystkie układy, które samoczynnie hamują „gdy dziecko wtargnie na drogę”, też przecież nie są z gołębiego puchu.

Czy coś na to można poradzić? Pewnie nie. Ale można by pisać o tym ciekawsze artykuły, gdyby interesować się faktami, a nie wylewać na klawiaturę obsesje i uprzedzenia.

Now Playing (200)

Kolekcjonując mniej lub bardziej taneczne płyty z lat 70., 80. i 90. (kiedyś chyba poświęcę osobną notkę, czemu te dekady uważam za szczególnie interesującą – odrzucając naturalnie trywialną odpowiedź, że to czasy sprzed zdziadzienia), nie da się pomijąć słonia w pokoju, jaką są narodziny hiphopu. Bo nawet ktoś Wychowany Na Trójce w rockowej ortodoksji musi zauważyć stopniowe wplatanie rapowych nawijek przez muzyków takich jak choćby Debbie Harry.

Kupiłem sobie ostatnio singla uważanego za Pierwszą Oficjalną Płytę hiphopową – „Rapper’s Delight” Sugarhill Gang. Był to, zdaje się, zespół jednego przeboju, ale jakże istotnego!

Zdaje się, że samo słowo „hiphop” zawdzięczamy właśnie tej piosence. Przedtem i potem sam ten styl muzyki nazywano przecież „rapem”, co zdradza choćby sam tytuł.

Zaszło tu chyba zjawisko przypominające uboczne skutki zamiłowania wczesnych bitelsów do powtarzania „yeah, yeah”. W efekcie w wielu językach (na pewno w polskim, francuskim i hiszpańskim) zaczęto cały nurt europejskiego rocka nazywać „ye-ye”.

Pierwsza rapowa piosenka opowiada po prostu o czynności rapowania. Rap jest zdumiewająco autotematyczny – rock chyba nie miał tak wielu piosenek treści „Śpiewam piosenkę rockową”, natomiast raperzy często rapują, że rapują (a także że w tym rapowaniu odnoszą wielkie sukcesy, przynoszące im fortunę oraz powodzenie wśród płci pięknej).

Jakiś czas temu mieliśmy tu dyskusje o prapoczątkach rapowania w Polsce. Pół żartem pół serio sugerowałem wtedy, że ur-hiphopem być może jest „Śpiewać każdy może” w wykonaniu Jerzego Stuhra.

Napisany przez Jonasza Koftę tekst przypomina trochę tekst „Rapper’s Delight”. „Stoję przy mikrofonie /
niech mnie który przegoni”, „będą klaskać panienki / będę teraz bogaty”. No przecież wystarczy dodać „skibidibop skubiduja jou madafaka” i mamy rapa (za piątaka).

Zbieżność jest zapewne przypadkowa, bo występ Stuhra to przecież 1977. Pierwsi raperzy już zaczynali występować, ale wtedy jeszcze wyłącznie na żywo.

Co nawiasem mówiąc, nie wyklucza scenariusza, w którym Stanisław Syrewicz (kompozytor „Śpiewać każdy może”) trafił na taki występ podczas jednej ze swoich zamorskich podróży. W latach 70. już przecież stał jedną nogą na Zachodzie.

W taką stronę bym pojechał pisząc Powieść O Współczesnej Polsce, ale realistycznie zapewne wyjaśnienie jest prostsze. Piosenka była kulminacją pranku w stylu wczesnych „Spotkań z balladą”.

Stuhr, wtedy jeszcze relatywnie mało znany poza Krakowem, przez cały dzień kręcił się po scenie udając kogoś z obsługi, wkręcając niewtajemniczonych. Prowadził rzekome „próby mikrofonu”, będące tak naprawdę wstępem do właściwego występu.

Tak jak hiphopowa didżejka wyewolowała ze miksowania płyt w dyskotece, tak sztuka „bycia emsi” wyłoniła się z rymowanek, okraszanych rozmaitymi „gałza jałza”, którymi także poza rapem swoje występy okraszają wodzireje, prezenterzy i komentatorzy sportowi. Jak zauważył ten sam Jerzy Stuhr, „olbrzymia możliwości skala kryje się w prostych słowach ‘la la’”).

Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej niesamowite w „Rapper’s Delight” jest to, że tam NIE MA didżeja. Wprawdzie sekcja rytmiczna jest zapożyczona z piosenki „Good Times” zespołu Chic, ale jest zagrana na żywo. „Raper’s Delight” to produkt wspólnego występu obu zespołów, zaaranżowanego zresztą przez wspomnianą Debbie Harry.

Tak naprawdę jednak kupiłem tę płytę z powodu sympatii do hiciora sprzed dwóch dekad – „Asereje”. Pozornie bezsensowny tekst opowiada o facecie imieniem Diego, któremu zaprzyjaźniony didżej właśnie puścił jego ulubioną piosenkę – której tytułu chyba nie zna, co mu nie przeszkadza rzucić się do radosnego tanu, podczas którego radośnie śpiewa:

„Asereje ja de je de jebe tu de jebere sebiunouva majabi an de bugui an de buididipi”. Czyli: „I said-a hip, hop, the hippie, the hippie / to the hip hip hop-a you don’t stop the rock / It to the bang-bang boogie, say up jump the boogie / to the rhythm of the boogie, the beat”.

Dwa lata po inwazji

Z żalem piszę blogonotkę z okazji smutnej drugiej rocznicy wojny. Ukraińska kontrofensywa ugrzęzła w błocie, front znów przesuwa się w złym kierunku. Nadzieje na „Crimea Summer Beach Party” odsuwają się w nieokreśloną przyszłość.

Obwiniam o to przede wszystkim Zachód. Wciąż nie chce dostarczyć Ukrainie tego, czego ta najbardziej potrzebuje – a Himarsy i Patrioty pojawiły się za późno, w za małych ilościach. To i tak cud, że Ukraińcom mimo wszystko udało się tak wiele zdziałać.

Pociechy szukam teraz głównie w przeglądaniu mediów rosyjskojęzycznych. Wbrew oczekiwaniom, zdobycie ruin Avdiivki wcale nie wywołało u nich euforii.

Jeden z „milblogerów”, Andriej Morozow pseudonim „Murz”, popełnił samobójstwo, bo jego oficer prowadzący, w pożegnalnym wpisie nazywany „towarzyszem pułkownikiem”, zmuszał go do wykasowania wpisu o tym, że w walkach o Avdiivkę Rosjanie stracili 16 tysięcy żołnierzy i 300 pojazdów, podczas gdy Ukraińcy wycofali się w zorganizowany sposób, ze znacznie mniejszymi stratami.

„Towarzysz pułkownik” miał grozić Murzowi, że za szkalowanie ministerstwa obrony ukarany będzie nie bloger, ale jednostka wojskowa, z którą ten był związany. W bardzo patetycznym pożegnalnym wpisie Murz powoływał się na bushido i „Terminatora” wyjaśniając, że nie pozostaje mu nic poza samobójstwem.

Murz wspomniał tam o „politycznych prostytutkach z Sołowiowem na czele”, które wymuszają jednolity ton propagandy. Dodajmy jednak, że u Sołowiowa też nie widać euforii.

Nie ma już śladu po buńczucznym triumfalizmie sprzed 2 lat, gdy Rosjanie oczekiwali łatwego zwycięstwa. Sołowiow w swoich wystąpieniach chwilami jest bliski płaczu, niczym Hitler w „Upadku”. Biadoli, że cały świat się sprzysiągł przeciw Rosji i że agenci Zachodu spenetrowali jego kraj – w ostatniej wersji okazało się, że to oni zabili Nawalnego, bo ta śmierć przecież tylko Zachodowi przynosi korzyści.

My straciliśmy nadzieję na Summer Beach Party, ale oni już dawno stracili nadzieję na powrót do Hostomela i Buczy. Nawet ich najwięksi optymiści (te „prostytutki od Sołowiowa”) nadzieje wiążą już tylko z tym, że może Trump wygra, i może cofnie pomoc dla Ukrainy, i może wtedy uda się wreszcie zlikwidować przyczółek w Krynkach, którego likwidację ogłaszają codziennie od tak dawna, że już chyba nikt w to u nich nie wierzy.

Źródłem nadziei dla nas – a paniki u nich – są wysokie straty lotnictwa. Na drugą rocznicę inwazji stracili kolejny samolot rozpoznania i dowodzenia Beriev A-50. Zostały im podobno już tylko dwa.

Wygląda na to, że Rosjanie wciąż nie wiedzą, co się dzieje. Ich oficjalna wersja jest taka jak przy poprzednim A-50, że to pomyłka własnej obrony przeciwlotniczej. Nieliczni milblogerzy, którzy jeszcze zachowują jakąś niezależność od głównej linii propagandy, nie chcą w to uwierzyć – reszta milczy.

Dużo wściekłości po rosyjskiej stronie budzi też decyzja Armenii o zamrożeniu wojskowej współpracy z Rosją w ramach postsowieckiego traktatu CSTO – i zwrócenie się do współpracy z Francją. Zatem Francja będzie teraz śledzić nasze niebo z radarów w Armenii? – wścieka(ją?) się Dva Majors.

Niestety, coraz mniej mam radości z ich śledzenia. Ten siedzi, tamten nie żyje, siamtego zastraszono i już tylko powtarza oficjalne komunikaty. Jak tak dalej pójdzie, zostanie mi już tylko radość z płaczliwości Sołowiewa.

Ale faktycznie, póki co cieszyć się nie ma z czego. Ukraina na froncie traci swoich najlepszych ludzi a Rosja skazańców. Póki co rzeczywiście wygląda niestety na to, że są w stanie zapchać dziurę po tych 16 tysiącach poległych następnymi desperatami, którzy wybiorą piekło frontu od piekła łagru. Trudno im się dziwić.

Zakończę więc swoim tradycyjnym apelem do uogólnionej Cywilizacji Zachodu. Skoro chowamy się za plecami Ukraińców, którzy nas bronią przed moskiewską barbarią – to chociaż dajmy im wszystko, czego potrzebują do walki. Nie na jutro, tylko na wczoraj.

Stacja Dywagacja

Zgodnie z postulatem o reklamowanie moich występów w nietypowych miejscach, niniejszym obwieszcza się, że wziąłem udział w podkaście Stacja Dywagacja
.
Zazwyczaj odrzucam takie zaproszenia i nieprędko jakieś znowu przyjmę. Tutaj splotło się kilka czynników.

Po pierwsze, zostałem bardzo uprzejmie poproszony. Po drugie, było to akurat po tym, jak jeszcze ciągle czułem Smak Sukcesu po otrzymaniu pierwszej i zapewne ostatniej w moim życiu ogólnopolskiej nagrody.

Już po tym nie ma śladu („kiedy mija / tak jak wszystko / ta euforia / kilkudniowa…”), znowu czuję się Człowiekiem Porażki. Co za tym idzie, niechętnie odnoszę się do wszelkich publicznych wystąpień, które nie są płatną fuchą albo chociaż promocją konkretnego produktu.

Na stare lata już wiem, że to błędne koło. Mam znajomych Ludzi Sukcesu i wiem, że oni nie odrzucają żadnej propozycji, chętnie występują za darmo, zgadzają się na wywiady dla niszowych mediów, bo Sukces rodzi Sukces, albo jesteś w każdej lodówce, albo sam się skazujesz na porażkę.

Nie zamierzam jednak niczego zmieniać, bo i tak już za późno. Do emerytury mam już mniej niż 10 lat, jestem więc jak ten stereotypowy policjant w amerykańskim kryminale. Dopełznąć, już tylko tego pragnę.

Po trzecie wreszcie, rozmowa toczyła się na temat inny niż te dla których zazwyczaj jestem zapraszany. Mogłem wrócić do swojej wielkiej dziecinnej miłości – Hameryki.

W samej rozmowie unikam Lewackiej Propagandy, ale na własnym blogasku nie zamierzam unikać niczego co bliskie memu sercu. Mit amerykańskiej złotej ery cenię za to, że była to jedna z najbardziej udanych prób zbudowania społeczeństwa egalitarnego.

Oczywiście za najbardziej udaną uważam nadal model nordycki. Ameryka Trumana, Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona ma jednak nad nim tę istotną przewagę, że ten mit opowiadają w niej Bing Crosby, Frank Sinatra, Katherine Hepburn, Marylin Monroe i John Wayne.

To mit o społeczeństwie, w którym każdy może Odnieść Sukces. Wystarczy otworzyć budkę z hamburgerami przy Route 66.

Skąd kapitał na rozruch? Były firmy dostarczające wszystko co trzeba w leasingu – raty spłacać będziesz z bieżących obrotów. Jak spłacisz tę budkę, postawisz dwie kolejne i po chwili już jesteś McDonaldsem.

W tym micie najbardziej urocze jest to, że częściowo był prawdziwy. Wielu Amerykanów naprawdę w latach 1930-1970 zaliczyło gigantyczny awans klasowy, od „jedna para butów na troje” do „trzy samochody na jedną osobę”.

Ten awans był inspiracją dla modelu nordyckiego. Olof Palme też był zafascynowany Ameryką i towarzyszyły temu w Szwecji dowcipy, że ich model to w gruncie rzeczy model amerykański, tyle że z samobójstwami zamiast morderstw.

Amerykański był o tyle prawdziwszy, że o ile Szwecja nigdy nie wyzbyła się swoich oligarchicznych rodzin o „starych pieniądzach” (sportretowanych u Stiega Larssona w klanie Vangerów), w złotej erze Ameryki wszyscy, prezesi i robotnicy, ubierali się tak samo, pili tę samą kawę, jedli te same hamburgery. Różnice oczywiście były, ale elitom nie wypadało się wywyższać.

To dlatego 40 lat temu picie cafe latte stało się symbolem wywyższania się. Polska prawica bezmyślnie przyniosła to powiedzonko do nas, choć u nas nie ma sensu, bo u nas nigdy nie było instytucji „kawy z ekspresu przelewowego, w symbolicznej cenie, z nielimitowaną dolewką”.

W Ameryce ta instytucja też już dogorywa, ale nadal ją znajdziemy na stacjach benzynowych albo w tych knajpach i motelach, w których zatrzymuje się Jack Reacher. Ponieważ bardzo lubię takie miejsca, też lubię ją pić (w Polsce jej w zasadzie nie ma w gastronomii, bo nie pasuje do naszych modelów biznesowych).

Może kiedyś jeszcze wrócę na szlak. Obecna Ameryka coraz bardziej mnie przeraża, ale te miejsca, za którymi tęsknię najbardziej – czyli generalnie tamtejsze pustkowia – pewnie nie zmieniły się aż tak bardzo od czasów Obamy. A nawet Eisenhowera…

Ponownie przypominam też, że 22 lutego o 18:00 będę mówić o Paulu Baranie (a więc pośrednio także o złotej erze Ameryki i ówczesnych awansach społecznych) w Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu w Białymstoku, Malmeda 6.

Prokulianie i sabinianie

Napisałem biografię prawnika, więc czytałem dużo o historii jego Alma Mater. Zafrapował mnie spór między dwiema tradycjami, w cieniu którego ta uczelnia się rozwijała.

Obie kontynuowały tradycję antycznego rzymskiego sporu między prokulianami a sabinianami. O sabinianach mówi się, że mieli bardziej konserwatywne podejście do prawa, a o prokulianach że szukali pragmatycznych reinterpretacji.

Autorzy tekstów, które o tym czytałem, zaznaczali jednak że to ogromne uproszczenie. Nie zgłębiałem tego, bo była to dla mnie dygresja od dygresji. W książce zrobiłem w końcu z tego jeden akapit.

Upraszczając uproszczenia niedogłębnie zgłębione powiem więc, że postawa sabinian była jak: „taki jest duralex, może to i głupie, ale ja nie ustalam reguł”. A prokulianie na to: „chwilunia, nie wolno interpretować przepisu w oderwaniu od całego kodeksu, jaka była intencja ustawodawcy?”

Obie postawy można doprowadzić do absurdu. Utopia literalnego stosowania prawa jest może urocza, ale nierealna – i wiedzieli to już Rzymianie, którzy wymyślili tę instytucję.

Z kolei jak się rozpędzimy w pragmatyczne reintepretowanie, zaraz się okaże, że wszystko wolno, a prawo nie istnieje. Zresztą, zdefiniujcie prawo… (serio!)

Polscy prawnicy konstytucyjni mają skłonność do przegiętego sabinianizmu. Osiem lat temu to PiS mądrze wybierał swoje bitwy i idealnym kandydatem na pierwszą ofiarę znalazł w osobie profesora Rzeplińskiego, ówczesnego prezesa Trybunału Konstytucyjnego.

Opozycja spoglądała na niego z nadzieją, że coś zdziała. On owszem, chętnie udzielał wywiadów, w których opowiadał, jak zamierza uratować konstytucję. Otóż wskaże, że epsod meniętny jest niezgodny z ustępem fascykułu, a więc jest nieskuteczny i to wystarczy, jesteśmy ocaleni.

PiS ograł go jak dziecko. Starałem się go wtedy nie krytykować publicznie, ale ile mnie to kosztowało ten tylko się dowie, kto się ze mną zioma na fejsie.

Ktoś w komciach na blogu u mnie zauważył wtedy, że prawnicy konstytucyjni rzadko stosują prawo w praktyce. Wykładają je studentom, więc są przyzwyczajeni do apodyktycznego tonu Smerfa Ważniaka (nie piszę tego o żadnym konkretnym, ale pasowałoby to do co najmniej pięciu).

Realny opór PiS-owi zaczęli stawiać dopiero sędziowie, adwokaci, prokuratorzy. To było już po przegranej bitwie o Trybunał Konstytucyjny, walczyli więc na straconych pozycjach – a jednak utrzymali przyczółki.

Praktykujący prawnicy są zazwyczaj prokulianami. Szukają sposobu na rozwiązanie problemu, a nie usprawiedliwień.

Wypowiedź Bodnara, że „szuka podstaw prawnych” została przyjęta przez prawicę z jakimś przedziwnym dla mnie niezrozumieniem. To po prostu trzecia szkoła interpretacji, naiwno-infantylna.

Prawo tak działa w praktyce. Na przykład: chcesz otworzyć knajpę. Gmina się nie zgadza (i podaje podstawę prawną). Ty się odwołujesz (i podajesz podstawę prawną).

Prawo jest jak program komputerowy. Nie działa sam z siebie, trzeba kod skompilować i odpalić w jakimś środowisku. Typowy Smerf Ważniak funkcjonuje jednak w takim samozachwycie, jakby myślał że jego prywatna opinia że coś nie ma skutków prawnych miała skutki prawne.

Najłatwiej ich odróżnić zadając niewinne pytanie – „a co w praktyce wynika z pańskich wywodów”? Sabinian się na takie dictum obrazi. Czymże coś tak przyziemnego jak praktyka?

Dla prokuliana jest wszystkim, odpowie więc na przykład, że nie wynika niestety nic, bo już po terminie, zatem decyzja – choć niezgodna z prawem – uprawomocniła się. Albo odwrotnie, że przeciwnik przegapił jakąś formalność, więc mamy świetną podstawę prawną do odwołania.

Sabinianie są fantastycznym lekiem na bezsenność – mogą godzinami glossować o promulgacji derogacji. Lepsze niż rohypnol! Z konkretną sprawą do sądu lepiej jednak iść z prokulianem.

Widząc po komciach pod poprzednią notką, niektórzy dali się nabrać, że działania Hołowni / Bodnara / Sienkiewicza „nie mają skutków prawnych”. Zdaje się, że Adamczyk nadal siebie uważa za prezesa TVP? Ktoś inny uważa siebie za prokuratora krajowego albo za posła… cóż, to uleczalne, przejdzie im z czasem.

Komuś się nie podobają te metody? Polityka to nie konkurs piękności. Ja tam cieszę się że Pereira wyleciał – a czy sabiniańsko czy prokuliańsko, to już drugorzędne.

Za półtora roku Duda, Świrski, Czabański, Przyłębska et consortes będą już tylko złym wspomnieniem. Póki co jesteśmy skazani na „likwidatorów”, „pełniących obowiązki” i inne „creative workarounds”.

Kosplej w Dziku


Ogłoszenie duszpasterskie: 1 lutego będzie okazja, żeby mnie zobaczyć i posłuchać w mojej ulubionej roli jako didżeja.

Wolałbym wtedy nie podpisywać książek, bo z moich skromnych doświadczeń wynika, że te parę minut między piosenkami to akurat w sam raz żeby przygotować następną płytę. Może da się wymyślić jakąś formułę typu „zostawić na barze”.

Mile widziani są goście o gorących sercach i pojemnych portfelach, impreza ma bowiem charakter fundraisingowy. Organizuje ją moja szkoła dla zaprzyjaźnionej szkoły spod Lwowa (grafikę przygotowała Przemiła Pani od Biologii).

Jak wiecie z wcześniejszych dyskusji, filozoficznie odrzucam koncepcję Efektywnego Altruizmu. Ukraina zapewne potrzebuje teraz bardziej innych form pomocy – ale tej też, a to są moi przyjaciele, więc.

Na imprezie będzie można wrzucić banknocik do słoiczka („co łaska”), można też zdalnie wpłacić na zrzutkę. Hojni Darczyńcy zyskają prawo grymaszenia na muzykę.

Co będę puszczać, blogobywalcy już mniej więcej wiedzą. Złota era disco z dekad 70./80./90., a więc mniej więcej od Bee Gees do Fatboy Slima.

Mam fetysz na punkcie oryginalnych winyli (pierwszych tłoczeń itd.), więc niestety moje płyty czasem trochę trzeszczą. To nieprofesjonalne, ale ja cały nie jestem profesjonalny.

Nie robię też beatmatchingu, bo raz że nie umiem (tzn. umiem tak jak grać w szachy, wiem która wajcha jest od czego), a poza tym w Polsce nikt go nie robił te 40 lat temu. Oczywiście nie wiem co było „u Maksyma w Gdyni” (ktoś sypnie wspomnieniami?) – tam gdzie byłem, tam muzyka wręcz leciała z kaset.

Z kolei pokolenie moich rodziców bawiło się przy pocztówkach dźwiękowych (!). Mam w swoim zbiorze jedną, z tematem z serialu „Sandokan”. Brzmi oczywiście okropnie (ale nie trzeszczy, po prostu to jest kiepski nośnik), ale ten klimat!

Bawię się nie tyle w didżeja, co kosplejuję ulepszoną wersję swojej młodości. W rzeczywistości sama moja kolekcja winyli byłaby warta tak absurdalną fortunę przed 1989, że nikt by jej nie woził po dyskotekach. Raczej by z tego robiono mikstejpy. Ale znów, może ktoś ma jakieś wspomnienia? Nie wiem czy temat dyskotek w PRL już ktoś potraktował książką? (hm, może to pomysł na bestseler?)

Moja obsesja kospleju sprawia, że kiedy nagłaśniam domówkę, chcę żeby wszystko było vintage’owe (oczywiście z wyjątkiem współczesnych igieł): decki, mikser, wzmacniacz i głośniki, wszystko mam z zeszłego stulecia. Rzecz jasna w klubie się tak nie da (ale wezmę swoje decki, kupione za nagrodę Juliusz).

Kiedy nie larpować i kosplejować, jak w karnawale? Zapraszam więc wszystkich, żeby wyobraźnią przenieść się do czasów, gdy na densflorach królowali Boney M i Franek Kimono.

A w zupełnie innym klimacie – 22 lutego o 18:00 będę mówić o Paulu Baranie w Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu w Białymstoku, Icchoka Malmeda 6.

Ucieczka z Terytorium

Nadmiar fascynujących wydarzeń sprawił, że z pewnym opóźnieniem ogłaszam publikację opowiadania sf w serwisie „Wolne Lektury”. Gdyby nie Czujność Internautów, chyba bym nawet o tym zapomniał.

Opowiadanie umieściłem w uniwersum powieści, nad którą wszystkie prace ostatecznie przerwałem. Jest to więc dla mnie jakby widokówka z przeszłości od kogoś, kim kiedyś byłem.

Sześć lat temu byłem na życiowym zakręcie, o czym wtedy nie wiedziałem – myślałem, że to jest życiowa ślepa uliczka. Miałem już serdecznie dosyć pracy w mediach, ale wydawało mi się, że nie ma dla mnie ucieczki – lubiłem sobie wtedy puszczać w samochodzie „Kombinat” Republiki („nie wyrwę się, nie wyrwę się, to tylko wiem, wiem, wiem”).

Teraz wiem, że to po prostu było nieprawdą, ale mam skłonność do wkręcania się w takie schematy myślowe. Może nie ja jeden? Dlatego otworzę przed wami serce, jako Wilq felietonistyki, może moja szczera do bólu opowieść kogoś uratuje.

Mniej więcej w tamtym okresie pisowcy powyrzucali z Trójki wielu wybitnych dziennikarzy, w tym moich znajomych. To było bezprawie, oni wygrywali więc potem w sądzie pracy – ale nie chcieli już wracać, po prostu brali większe odprawy i szukali szczęścia gdzie indziej.

Jerzy Sosnowski wrócił do wyuczonego zawodu nauczyciela (polonisty). Pamiętam ukłucie zazdrości, że też bym tak chciał!

Jakimś cudem udało mi się niestety samego siebie wkręcić w przekonanie, że ja tak nie mogę. Udało mi się sobie wmówić, że przecież o ile nie ma żadnych odkryć co do Orzeszkowej, to w chemii tyle się przecież pozmieniało od kiedy skończyłem studia.

Teraz wiem, że to wielopiętrowa bzdura. To właśnie stechiometrii można by uczyć z podręczników sprzed 100 lat, a z kolei jeśli chodzi o literaturę poromantyczną, pojawiło się sporo ciekawych nowych odczytań genderowych, postkolonialnych itd. A poza tym te uprawnienia po prostu się ma na całe życie.

Mam więc całkiem serio apel do PT Osób Czytelniczych. Jeśli czujesz się w pułapce, w ślepej uliczce, w sytuacji bez wyjścia: może Ciebie też uwięziły Twoje własne myśli?

Oczywiście, nie znam Twojej sytuacji, jesteś dla mnie tylko figurą retoryczną. Ale może to po prostu na początek obgadaj z kimś, do kogo masz zaufanie?

U mnie to poczucie osobistej porażki nakładało się na paradoksalne wrażenie, że tak poza tym przecież jest coraz lepiej. Wszystko wokół mnie było coraz ładniejsze, nowocześniejsze, europejskie. I tylko ja się z tego nie umiałem cieszyć.

Moja mentalna mapa Warszawy była pełna nieaktualnych połączeń, zlikwidowanych linii, wyburzonych budynków. Bywało, że wybierałem się do dawno już zamkniętej knajpy albo próbowałem wjechać w ulicę, którą zlikwidowano pod ekspresówkę.

Moja dystwarzia (która tak naprawdę jest po prostu niewielką wadą wzroku) sprawiała, że często widziałem martwych ludzi, jak ten chłopczyk w tym filmie. Wystarczyło, że ktoś miał podobne okulary czy fryzurę do znajomego, który odszedł.

Chodziłem więc po pięknie się rozwijającym, dynamicznym, europejskim mieście roku 2017, ale mentalnie tkwiłem ćwierć wieku wcześniej. W legendarnych czasach fruwających popielniczek (for the record: nikt tego nie widział, tylko każdy słyszał, że od kogoś słyszał; moim zdaniem, to legenda miejska).

Mentalnie tkwiłem więc w czasach, w których jeszcze w ogóle nie było takiego słowa jak „mobbing”, więc nawet nie wiedzieliśmy, że nasi pracodawcy mówią prozą. Wszędzie śmierdziało w najlepszym wypadku papierosami, ale przeważnie jeszcze gorzej. Metro, obwodnica, ograniczenia parkowania – to było odległe science-fiction.

A jednocześnie w tych złych czasach robiłem w pracy ciekawe rzeczy za ponadprzeciętne pieniądze. A poza tym byłem młody, a świat zdawał się stać otworem. Jeszcze nie wiedziałem jakim.

Te przeciwstawne uczucia sprawiły, że miałem jak ktoś inny z jakiegoś innego filmu. Patrzyłem na piękną Warszawę z 2017, a podświadomie widziałem motywy z jakichś gier o zombiakach. Patrzyłem na centrum handlowe, a widziałem zarastające je kilkudziesięcioletnie drzewa.

Wymyśliłem więc sobie historię o pandemii, która eliminuje tzw. białą rasę. W Polsce ocaleli nieliczni Afropolacy (Arabopolacy, Wietnamopolacy itd.), państwo zaś upadło całkowicie, bo w ośrodkach władzy nie został żaden „designated survivor” – w odróżnieniu od USA i Europy Zachodniej.

W powieści tak jak w opowiadaniu, terytorium dawnej Polski jest już w większości opuszczone. Na wzór średniowiecznych bractw opiekujących się pielgrzymami wędrującymi Via Francigena czy Camino de Santiago przez ruiny dawnego imperium rzymskiego, stworzono współczesny odpowiednik, opiekujący się pielgrzymami wędrującymi do grobów Popiełuszki czy św. Wojciecha.

Powieść działaby się kilkadziesiąt lat po opowiadaniu, gdy to bractwo jest już całkowicie skorumpowane. Żyje z szabru, przemytu, paskarstwa.

Warszawa oficjalnie jest całkowicie wysiedlona, ale grupa ludzi nawiązujących do mikstury tradycji średniowiecznych i powstańczych, stworzyła wolny gród na terenie obecnego Ursynowa. Ursynów jest naturalną fortecą – od lasu oddziela go nasyp i ogrodzenie technicznej bocznicy metra, od zachodu Puławska i mur wyścigów, od północy dolina służewiecka, od wschodu skarpa. Idealne miejsce dla grupy ocalonych z apokalipsy zombie!

Mój bohater nie był związany ani z powstańcami, ani z bractwem, ale z jednymi i z drugimi robił interesy. Był kimś w rodzaju stalkera. Rezydował w Górze Kalwarii, która – w związku z zamknięciem warszawskich mostów – przejęła funkcję obowiązkowego przystanku na trasie Lizbona – Władywostok.

Pewnego dnia dostaje zlecenie życia. Misja jest ryzykowna, ale podejrzani klienci proponują mu coś, za co bohater gotów jest zaryzykować wszystko: przepustkę na wydostanie się z Terytorium.

Ma ich przeprowadzić do samego centrum, na najwyższe piętro ruin hotelu Marriott (nie doszedłem do tej sceny, więc niestety nie miałem pretekstu do riserczu). Bohater nigdy tam nie chodzi, bo w ścisłym centrum za dużo patroli bractwa, no ale wie jak iść.

Z Góry Kalwarii wyruszają o świcie wzdłuż rzeki, by dojść do ruin obwodnicy. Pod ich osłoną do tunelu, przy którym powstańcy mają jedyną bramę dla obcych. Wpuszczają za skromną opłatą.

Tam kolejny tunel – metra. Bractwo boi się schodzić pod ziemię, więc powinni tak bezpiecznie dojść do „patelni” (założyłem, że najtrwalsza w tym mieście jest prowizorka, więc „patelnia” dotrwa do apokalipsy), a stamtąd już bliziutko.

Plany biorą w łeb na samym początku. Brama w tunelu jest zamknięta, walka zakonu z powstańcami weszła w kolejną ostrą fazę. Bohater jest w pułapce. Ale…

Łatwo zrozumieć czemu identyfikowałem się z takim bohaterem, obmyślanym jako mój rówieśnik w ruinach Warszawy. Rzeczywista pandemia wyleczyła mnie z fantazji o apokalipsie.

Kiedy wszystko było zamknięte, rozpaczliwie tęskniłem za Warszawą sprzed 2020. Marzyłem, żeby wszystko wróciło do normy, żeby znowu knajpy były pełne ludzi, ulice zakorkowane samochodami, a w centrach handlowych leciała wkurzająca muzyczka. Dałbym wtedy za to wszystko, jak mój bohater za przepustkę na Zachód.

To marzenie się oczywiście spełniło, może nawet aż za dobrze. Trochę mnie denerwuje, że tak szybko o tym zapomnieliśmy – seriale na przykład często teraz udają, że pandemii w ogóle nigdy nie było.

Mam wrażenie kolejnej nieprzepracowanej traumy, ale z tym niech się już mierzą kolejne pokolenia. Wszedłem już w wiek, w którym człowiek powinien się po prostu cieszyć, że przeżył kolejny rok, z pandemią czy bez.

A ostatecznym powodem, dla którego tej powieści już nigdy nie napiszę jest to, że ten mój kryzysowy rok 2017 był – jak już teraz wiem – rokiem, w którym udało mi się wypracować jakąś tam pozycję jako autora non-fiction. Nie gwiazdorską, ale i nie zerową – halfway between the gutter and the stars.

Pozycji jako prozaik nie mam praktycznie żadnej, więc wydawcy dla ewentualnej powieści musiałbym szukać prawie jak debiutant. To trochę demotywuje.

Rety, uzasadnienie wyszło mi długie jak to opowiadanie. Ale przynajmniej nie jest takie dołujące.

Ideologia woke i jej wrogowie

Im jestem starszy, tym bardziej radykalnie popieram ideologię woke, cancel culture a zwłaszcza ruch #metoo. Przeciwnicy ostrzegają, że oto zaniknie sztuka flirtu i prawienia damom komplementów, strach będzie zażartować, a ponadto ludzie będą niszczeni na podstawie jednego oskarżenia. I tutaj mamy dużo fabularnych fantazji z serii „profesor zaszczuty z powodu niewinnego romansu ze studentką”.

Jeśli jednak przyjrzeć się prawdziwym historiom tego typu, to zawsze okazuje się, że studentki zgłaszały skargi, które olewano, że wyrafinowany flirt polegał na łapaniu za piersi, a subtelne komplementa na wulgarnym komentowaniu ich rozmiaru. To nigdy nie jest „zaszczuwanie z powodu niewinnego romansu”.

Sama nazwa „#metoo” wzięła się przecież od tego, że gdy wreszcie uda się nagłośnić jakiś przypadek, odzywają się kolejne ofiary tego samego predatora. Oni nie wpadają za pierwszym ani za drugim razem, tylko za fafnastym.

W moim długim życiu byłem świadkiem kilku takich przypadków. Nie wszystkie dotyczyły świata mediów, akurat pierwszy wydarzył się w fandomie science-fiction.

To było dobre 10 lat temu, najstarsi komcionauci zapewne to pamiętają. Wtedy po raz pierwszy przeżyłem ten szok, że jakiś mój (oczywiście były już) znajomy miał drugie oblicze, które pokazywał tylko ofiarom.

Jak wielu w fandomie, coś tam pisywał. Lubił w tekstach niby-fantastycznych umieszczać złośliwe karykatury znajomych (moją też!), przy czym karykatury koleżanek z fandomu czasem umieszczał w kontekstach ocierających się o pornografię gwałtu.

Potem się okazało, że on te fantazje wprowadzał w realu, ignorując wyraźne „nie” swoich ofiar. Wtedy chyba jeszcze nie było hasztagu „#metoo”, ale biegło to w klasyczny sposób – gdy jedna ofiara wreszcie przemówiła, inne napisały, że spotkało je to samo.

Powie ktoś, że te obleśne wątki jego niby-prozy powinny być wystarczającym sygnałem ostrzegawczym. Ale na podstawie tych kilku znanych mi przypadków zaryzykuję pewną prawidłowość.

Predatorzy zazwyczaj budują sobie linię obrony na wypadek kłopotów prawnych. W przypadku Kąckiego jest nią alkoholizm, bo przecież w Polsce nic tak nie wzrusza jak łzy pijaka. Nasz fandomowy pisarz mogł z kolei powiedzieć, że on przecież nie ukrywał swoich fantazji, więc ofiary wiedziały do czego będzie dążył na randce.

Wbrew pozorom nie jest tak, że tacy predatorzy działają tylko w środowiskach hierarchicznych. Fandom jest raczej egalitarny, ale z relacji ofiar wynikało, że wspomniany fantasta to właśnie wykorzystywał. Ofiary nie spodziewały się takiego ataku po kimś, kogo uważały za kolegę.

Nie jest też tak, że to zjawisko typowe dla „dziadocenu”. Znałem sprawców znacznie młodszych od siebie.

Nie wierzę też, że akurat w mediach te zjawiska są wyjątkowo częste. Po prostu afera z udziałem znanego dziennikarza (pisarza, filmowca itd) jest bardziej klikalna niż afera z udziałem starszego referenta w urzędzie powiatowym.

Tak naprawdę prawidłowości widzę jeszcze dwie. Po pierwsze, w każdym przypadku ofiary były wmanipulowane w zmowę milczenia przy pomocy prostego mechanizmu.

Pierwszy atak to rozpoznanie bojem. Predator aranżuje go tak, żeby mieć łatwą drogę odwrotu – plausible deniability.„Wypiłem o jednego za dużo, żartowałem, cytowałem opowiadanie nad którym pracuję, mam taki bezpośredni śródziemnomorski styl życia”.

Ofiara jest teraz w trudnej sytuacji. Jeśli odrzuci te nieszczere przeprosiny, predator bez trudu przedstawi ją jako wariatkę, co to nie zna się na żartach, nie rozumie konwencji, przewrażliwiona cnotka niewydymka.

Większość ludzi nie lubi awantur, więc potencjalna ofiara spróbuje zapomnieć o sprawie. Ale potem będą kolejne ataki, coraz śmielsze, a każdy będzie ją wiązać niczym pajęczyna.

Teraz jeszcze łatwiej z niej zrobić wariatkę. Czemu protestuje dopiero teraz? Czyli przedtem jej się podobało?

W każdym znanym mi przypadku sprawca wytwarzał jakiś wariant tego mechanizmu. To oczywistość bliska tautologii, po prostu predator, który tego nie umie, wpadnie na samym początku.

Ludzie czasem dziwią się: jak to, i nikt nic nie wiedział? Ale skąd można wiedzieć jak ktoś się zachowuje sam na sam z ofiarą?

Druga prawidłowość też jest trywialna, ale wydaje mi się jednak ważna. W kilku przypadkach znałem takich ludzi na tyle blisko, że gadaliśmy m.in. o polityce (oczywiście tylko do zerwania relacji).

Za każdym razem byli to zdeklarowani wrogowie „politycznej poprawności”. Lubili na nią narzekać.

Uzasadnienia mieli różne w zależności od poglądów politycznych. Czasem zwalczali „ideologię woke” z pozycji konserwatywnych, czasem libertariańskich, czasem niby-progresywnych (wolna miłość! hipisi! anarchia! zabrania się zabraniać! brejkam wszytkie rule!).

Punkty wyjścia były różne, punkt dojścia ten sam. Pilcho-rudnicka fantazja o której pisałem na początku – że #metoo to nowy purytanizm, zagrożenie dla wolności, upadek sztuki flirtu i wewogle fundamentów zachodniej cywilizacji.

Jak już pisałem – uważam że to bzdura. Ale jeśli nawet, to niech już upadają, bo nie ma czego żałować.

Drodzy pisowcy…

Po raz pierwszy zwróciłem się do was w marcu 2016, inicjując coś w rodzaju cyklu blogonotek (czasem rozwijanych do felietonów), w których próbowałem wam tłumaczyć nasze, opozycyjne stanowisko. Starałem się to robić językiem maksymalnie neutralnym, bez złośliwości (które oczywiście rezerwowałem na inne notki).

Osiem lat temu zaczęła się pierwsza bitwa o sądy. Starałem się wam wtedy wytłumaczyć, że chociaż zgadzam się co do tego, że wymiar sprawiedliwości wymaga reformy (głównym zarzutem wtedy było przewlekłe działanie sądów), to metodami Ziobry nie da się tego naprawić, bo to „naprawianie mikroskopu młotkiem”.

Po ośmiu latach widać, że po prostu miałem rację. Ziobro nie tylko niczego nie osiągnął, ale sądy działają dziś jeszcze gorzej.

Powiecie, że to „nie jego wina”. Nieprawda, różni mądrzy ludzie mu wtedy radzili, jak naprawiać sądy tak, żeby coś faktycznie było naprawione. Nie słuchał ich – i to jego wina.

No ale to już jest woda pod mostem. Teraz mamy nowych ministrów i to ich będziemy rozliczać. A to już ostatni odcinek tego cyklu.

Tutaj jest ciekawa, apolityczna (?) różnica między nami a wami. Wy pozostajecie wierni swoim przywódcom aż do upadku ostatniego bunkra, a my krytykujemy swoich za ich błędy.

Jeśli teraz na przykład się okaże, że Sienkiewicz coś pomylił i Matyszkowicz wróci na Woronicza, będę go hejtować tak, jak nigdy nie hejtowałem Kaczyńskiego. Na razie *mam nadzieję*, że ma prawników lepszych niż Wy.

Podoba mi się ta wasza straczeńcza lojalność, bo wasi przywódcy prowadzą was ku katastrofie. Wrzaski „Tusk to agent” przyniosą wam więcej szkody niż pożytku, a Kaczyński jest jak papuga, która nic innego nie umie.

Jest mi was po ludzku szkoda, bo wiem jak się czujecie. Tak jak my osiem lat temu.

Ta bezsilność! Ta myśl „no nie, do tego się przecież nie posuną” – i nadchodzące nazajutrz „posunęli się jeszcze bardziej”.
Jak ja to dobrze znam!

Kodziarze puszczali na demonstracjach te najbardziej fajansiarskie piosenki Kaczmarskiego, ale mi w uszach brzmiała inna. Znacie? „Mów mi to co dzień: oni górą / jakbyś w twarz raz po raz mi pluł”.

Chodziłem na te demonstracje, ale nadziei miałem coraz mniej. Tłum skandował „będziesz siedział!”, ja mruczałem pod nosem „twoja stara”.

Teraz mi głupio, bo ten mój ówczesny pesymizm był jednak przesadzony. Teraz się czuję jak dziecko obsypane niespodziewanymi prezentami na Gwiazdkę – musiałem być bardzo grzeczny. No ale to już nie do was, drodzy pisowcy.

Skrin to fragment wywiadu Dariusza Lasockiego dla Wpotylicę. Sądząc po tym cytacie, jesteście w tej fazie, co my 8 lat temu, kiedy prof. Rzepliński snuł w mediach różne fantasmagoryje o tym, jak to uratuje Trybunał Konstytucyjny, powołując się na ustęp fascykułu.

Macie nadzieję, że to coś da? Ja 8 lat temu chyba też jeszcze miałem. Trochę mi to zajęło, zanim zacząłem szydzić z naszych planów typu „goniec na F5”.

Sami wiecie najlepiej, że nic nie dają. Przejmowaliście kolejne instytucje na rympał, co potem skutkowało np. wygranymi zwalnianych dziennikarzy w sądach pracy.

Tylko że oni już zdążyli sobie urządzić życie gdzie indziej, więc nie chcieli wracać do mediów publicznych. Brali kasę z wygranej i zakładali własne media, albo całkiem zmieniali branżę.

„Nasi” odchodzili bez robienia takich scen jak „wasi”. Nie wiem czy to lepsze czy gorsze, to po prostu kolejna różnica między wami.

Ale wam te sceny dadzą tyle samo, co nam dawała nasza dyskrecja-Szwecja i Francja-elegancja, nic. Czeka was więc bezsilne patrzenie na to, jak tracicie kolejne instytucje – tak jak my bezsilnie patrzyliśmy na niszczenie Trójki czy instytutów kultury.

Z mojego doświadczenia to wygląda tak, że chęci walki wam wystarczy na rok, góra dwa. Potem przychodzi zmęczenie i wypalenie. Was czeka przecież teraz najpierw porażka w wyborach samorządowych, potem klęska w europejskich, a potem moralne zwycięstwo w prezydenckich.

Będzie wam ciężko. Ja z tej rozpaczy w końcu wpadłem w coś w rodzaju emigracji wewnętrznej. Zacząłem pisać książki historyczne i wymiksowywać się z mediów do edukacji, na zasadzie „no tego mi przecież nie mogą zabronić”.

To dlatego nie boję się, że jak wrócicie do władzy, zrobicie jeszcze większą czystkę w mediach. To nie jest mój problem, dopełznę do emerytury mniej więcej taką samą ścieżką niezależne od tego, kto będzie u władzy.

Radzę Wam, żebyście już sobie szukali jakiegoś pomysłu na emigrację. Zewnętrzną, wewnętrzną, wszystko jedno.

Pocieszacie się, że za 4 lata wahadło wróci w drugą stronę? Nie musi. SLD miało ponad 41% w wyborach w 2001, a zaraz potem spadło do drugiej ligi, a w końcu nawet poniżej progu.

Odpowiadała za to polityczna głupota Leszka Millera, który najpierw wyciął wszystkich konkurentów, a potem nie miał już obok siebie nikogo, kto by się ośmielił mu powiedzieć, że pani Ogórkowa to nie jest jednak dobry pomysł na wybory prezydenckie, a koalicja z Palikotem grozi spadnięciem pod próg wyborczy. Kaczyński teraz też nie ma.

Kaczyński może wpaść na równie głupi pomysł w 2025. Wystawi do prezydenckich kogoś niewybieralnego (Czarnka, Pawłowicz, Jakiego), albo nołnejmową paprotkę a la Ogórek (ówczesna, millerowa).

I wszyscy będą widzieli, że to kolejne samobójstwo, ale nikt się nie odważy tego powiedzieć. Ja wtedy miałem w komciach na blogasku kogoś, kto liczył na wejście Ogórek do drugiej tury (a przynajmniej udawał że na to liczy, bo wymagała tego lojalność wobec firera).

A wy na coś liczycie? Że Mati Pinokio uroczyście obieca, że ma zagwarantowane 51% głosów w prezydenckich? Widzicie wśród siebie kandydata, który ma realne szanse?

Mnie z tej depresjo-apatii wyciągnął dopiero Nobel dla Tokarczuk. Będziecie się śmiać, ale to była po prostu pierwsza dobra wiadomość od lat.

Wycofałem się z emigracji wewnętrznej, znowu zacząłem chodzić na demonstracje, znowu zacząłem pisać na tematy polityczne. Uwierzyłem, że może jednak nie wszystko stracone, że dobre wiadomości też czasem przychodzą, że słońce też wschodzi.

Ciekawe co u was mogłoby być odpowiednikiem. Pisarza mającego szanse na międzynarodowy sukces raczej u was nie ma, naukowca z noblowskim potencjałem też nie. Są chyba jacyś filmowcy, ale chyba żaden oscarowy.

Może jakiś pisowski sportowiec? Ale sportowcy z natury mają poglądy aktualnej władzy, bo przecież ich kariery zależą od tego, czy władza ich „powoła do kadry”.

Przed Wami w styczniu pierwsza duża demonstracja. Bardzo jestem jej ciekaw. Wybieracie się?

Na tych „naszych” panowała mimo wszystko wesoła atmosfera. Transparenty były dowcipne i kreatywne, jak mój ulubiony „JEST TAK ŹLE ŻE WYSZLI NAWET INTROWERTYCY”.

Zdawało się wtedy, że demonstruje całe miasto, nie tylko maszerujący. Kierowcy uwięzionych przez tłum autobusów zmieniali oznakowanie na antyrządowe i proaborcyjne. W metrze, w knajpach, w bocznych ulicach wszędzie powiewały flagi.

Z samochodów dobiegało „Call On Me” w przeróbce Cypisa. Kierowcy wybijali rytm ośmiu gwiazdek na klaksonach. To było jak hasło i odzew – „i konfederację”.

Was też warszawska ulica może witać ośmioma gwiazdkami. Nie wiem jak kreatywne będą wasze transparenty („NIE ODDAMY PEREIRY”?), ale proponowałbym się z nimi nie obnosić po wyjściu za kordon pilnującej was policji.

Czeka was ciężkie osiem lat. Możecie sobie powtarzać „wiosna nasza”, ale bądźmy szczerzy, nie ma takiego realistycznego scenariusza.

My osiem lat temu też tak mówiliśmy. Pamiętacie te mrzonki? Że Unia nas uratuje, że Duda się postawi, że Gowin wyjdzie z koalicji, że „goniec na F5”.

Łatwo mi z Wami empatyzować, bo po prostu pamiętam, jak się sam czułem osiem, siedem, sześć (itd.) lat temu. Było ciężko, ale przetrwałem. Wy też dacie radę.

Z całego serca składam wam życzenia hartu ducha, żeby to przetrwać. Niech bóstwa, w które wierzycie (lub inne źródła, z których wywodzicie te uniwersalne wartości) dadzą wam siłę. To tylko osiem lat, szybko zleci.

Dobre wiadomości przychodzą kiedy się ich najmniej spodziewamy. Trzeba w nie wierzyć.

Moje doświadczenie życiowe starszego pana (TM) mówi mi, że jak się ma tę wiarę, to inne problemy same się rozwiązują. A jak się jej nie ma, najlepszy szampan traci smak.

Wszystkim PT osobom blogonautycznym, niezależnie od preferencji wyborczych, życzę by nie traciły wiary w możliwość nadejścia dobrych wiadomości, nawet na samym dnie najczarniejszej kiszki. Wesołych Świąt!

Zdekaszkietyzować media

W netfliksowej komedii „Death to 2020” Lisa Kudrow grała prawicową publicystkę, która w kółko powtarzała, że „KONSERWATYWNE GŁOSY SĄ UCISZANE”. Kadr pochodzi ze sceny, w której jej bohaterka dodaje „jak o tym mówiłam wielokrotnie w swoim podkaście, w podkastach Rogena i Petersona, u Tuckera Carlsona w Fox News, oraz w mojej bestsellerowej książce pod tym samym tytułem”.

To bodajże największy sukces globalnej prawicy ostatnich dekad. Udało im się kłamstwo wylansować na tyle skutecznie, że nabrało się na to parę osób po naszej stronie.

Powtórzył je m.in. Adam Leszczyński, historyk i publicysta, którego skądinąd bardzo cenię. Niniejsza blogonotka to rozszerzona odpowiedź na jego fejsbukowego posta w obronie dziwacznej propozycji Jacka Żakowskiego, by „oddać im jeden kanał”.

Zapowiadana przez demokratyczną koalicję czystka w mediach to według Leszczyńskiego „przepis na przegraną za cztery lata. Po której, bardzo możliwe, wrócą i zaorają nas całkowicie”. Jacka Dehnela, który z nim polemizował, Leszczyński straszył: „Przypomnę Ci to kiedyś, kiedy się zorientujesz, że nie będzie śladu lewicy w mediach publicznych!”.

Polemiści (poza Dehnelem był to także Jors Truli) przypominali Leszczyńskiemu przykłady obecności prawicy w mediach publicznych za rządów Platformy. Delikatnie zmodyfikował swoją tezę do „nie było oferty [dla konserwastytów], poza jednym Pospieszalskim (beznadziejny program, chyba specjalnie go z tego powodu trzymano)”.

Kolejne przykłady zmusiły go do przedefiniowania na „poza kilkoma”, co robiło się coraz bardziej nonsensowne (to ilu tych prawaków musi być, żeby Leszczyński ich w końcu uznał za „ofertę dla konserwastytów”?). Dyskusja jednak wygasła i zostaliśmy z tezą „w latach 2007-2015 konserwaqtywne głosy były uciszane w mediach publicznych”, z której Leszczyński ani się nie wycofał, ani nie próbował jej dalej bronić.

To niedobrze, bo historia pokazuje, że historia jest błyskawicznie zapominana. Dla generacji Z lata 2007-2015 to wspomnienia z dzieciństwa, więc można im wmówić wszystko na temat ówczesnej publicystyki telewizyjnej, której i tak dzieci raczej nie oglądają. A starcom wszystko się i tak zajączkuje.

Któryś z tych mechanizmów sprawił, że Adam Leszczyński naprawdę uwierzył w media publiczne bez prawicowych publicystów w latach 2007-2015. A po objęciu władzy przez PiS, nagle wyszli z katakumb.

No to przyjrzymy się konkretnym przykładom. Ponieważ to tylko blogonotka, risercz będzie się ograniczać tylko do biogramów z wikipedii.

Ktoś powiedział „risercz”? No to zacznijmy od Ziemkiewicza. Centralnym punktem jego publicystyki jest demaskowanie tzw. „salonu”, czyli ukrytego centrum decyzyjnego, które jednych lansuje, a drugich (zwłaszcza Ziemkiewicza) skazuje na zamilczenie.

Symbolem „salonu” są oczywiście media Agory. Ziemkiewicz skarżył się na bycie zamilczanym przez salon m.in. na antenie TOK FM, a także w wywiadach dla „Gazety Wyborczej” i portalu gazeta.pl.

Przede wszystkim jednak robił to w mediach publicznych. W TVP Ziemkiewicz zwalczał salon we własnym programie „Antysalon Ziemkiewicza” w latach 2008-2011, przedtem zaś miał również własny program „O co chodzi”. Potem zaś (cytując wiki) „Od 2011 do 2012 był gospodarzem cyklu przeprowadzanych dla TVP, nadawanych we wtorkowym paśmie wieczornym programu pierwszego tejże telewizji o nazwie Info Dziennik – Gość”.

Owszem, w 2013 odszedł do TV Republika. Jak zauważył pod jedną z poprzednich notek komcionauta Airborell, to był Rok Przejechanej Zakonnicy.

PiS zaczął prowadzić w sondażach, osoby o wyczulonym zmyśle szukania konfitur zaczęły więc wtedy się przenosić do nowopowstających prawicowych inicjatyw medialnych. Niemniej jednak, przez pierwsze 6 lat rządów Platformy konserwatywny widz mógł znaleźć Ziemkiewicza w dowolnej lodówce odbierającej media publiczne.

Symbolem pisowskiego serwilizmu są dziś bracia Karnowscy. Oto cytaty z ich biogramów.

Jacek: „Po reorganizacji w telewizji Puls [2008] został kierownikiem redakcji nadawanej w TVP2 Panoramy. W latach 2009–2010 był szefem Wiadomości TVP1”. Michał: „Od września 2006 do lutego 2009 oraz ponownie od lutego 2010 do września 2011 prowadził w Programie III Polskiego Radia Salon Polityczny”.

Platforma mogła rządzić Polską, ale PiS rządził wieloma kanałami mediów publicznych, zwłaszcza Trójką. Mam trochę znajomych byłych dziennikarzy Trójki, zmuszonych do odejścia z powodów politycznych – ich kłopoty nie zaczęły się w 2015, ale ładne parę lat wcześniej.

Opanowanie Trójki miało dla PiS kapitalne znaczenie. Trójki słuchali wtedy „normalsi”, niespecjalnie zainteresowani polityką, dla muzyki, literatury, aksamitnych głosów Nogasia, Manna, Sosnowskiego itd.

Propagandowy jad ukryty między „listą przebojów” a „zapraszamy do Trójki” docierał do centrum. Sam pamiętam znajomych z pokolenia „wychowanych na Trójce”, którzy właśnie pod wpływem bredni wysłuchanych w tej stacji zaczynali mieć „wątpliwości co do Smoleńska”.

Krajobrazu ówczesnych mediów publicznych nie da się zrozumieć z pominięciem mediów prywatnych. Wielu publicystów, którzy po 2015 wyszli z szafy i oficjalnie zadeklarowali się jako prawica, za rządów Platformy lansowało się w mediach formalnie apolitycznych, później zaś nawet zaliczanych do opozycyjnych – jak Onet, Newsweek, Fakt, Rzeczpospolita, Wprost czy TOK FM (za Ewy Wanat). To te wszystkie Warzechy, Zaremby, Gursztyny, Semki, Zdorty i Memchesy.

W efekcie gdy ich bracia w kaczyzmie zapraszali ich do mediów publicznych, nie występowali tam jako „prawicowi publicyści”, tylko jako obiektywni, apolityczni eksperci – co utwardzało w odbiorcach przekonanie, że konserwatyzm to nie jest jedna z opcji światopoglądowych, tylko Obiektywny Zdrowy Rozsądek.

Ten doskonale działający mechanizm PiS zniszczył z powodu własnej zachłanności. Ciężko pracowali nad odepchnięciem normalsów od „Trójki”, ale udało im się – Nogaś, Mann i Sosnowski zabrali swoich słuchaczy ze sobą.

Rozbudowując swoje media, zerwali maskaradę pt. „obiektywny komentator Onetu”. W próżni powstałej po wyssaniu Zdorto-Memchesów z mediów komercyjnych, pojawili się nawet pierwsi komentatorzy otwarcie lewicowi.

Oczywiście, już przedtem byli obecni w mediach, tylko że na takiej zasadzie jak ja. Jak się specjalizujesz w bulbulatorach, to pozwolą ci mówić o bulbulacji. Mnie do dzisiaj (!) media publiczne usiłują zaprosić, żebym powiedział coś o Lemie albo o Koperniku.

Prawicowi komentatorzy funkcjonowali przed 2015 na zasadzie amerykańskich „pundits”, jako uniwersalne autorytety od wszystkiego. Łukasz Warzecha nie specjalizuje się w niczym, co czyni go wyjątkowo cenionym ekspertem od klimatologii, wirusologii i urbanistyki. Ale cenionym tylko na prawicy, bo „normalsów” już też stracił.

PiS stracił przełożenie na centrum z własnej głupoty i zachłanności. Ich własne media są tak niepopularne, że sam prezes mówi, że „nie mają swoich mediów”, co jednak jest trochę nieuprzejme wobec Sakiewiczów, Lisickich i Karnowskich, którzy tak się starają.

To jest już jednak inny temat. Konkludując temat wypowiedzi Leszczyńskiego, zwróćmy uwagę na jego dwie fałszywe tezy.

Fałsz #1: Przed 2015 „nie było [w mediach publicznych] oferty [dla konserwatystów], poza jednym Pospieszalskim”. Powyższe fakty robią tej tezie kęsim-kęsim, basz-basz i ogólną mukę.

Fałsz #2: Lewica popierając wycięcie ich teraz z mediów, ryzykuje że sama będzie wycinaną (przestroga Leszczyńskiego dla Dehnela).

Otóż lewica nie może być wycięta BARDZIEJ. W latach 2015-2023 była wycinana tak samo jak w latach 2008-2015, a właściwie jak w latach 1989-2023. I pewnie nic się tu znacząco nie zmieni.

Dehnel nie ma się czego obawiać, bo ma sytuację mniej więcej taką jak ja. Jak napisze książkę o bulbulatorach, być może zaproszą go do dyskusji o bulbulacji – ale nie może liczyć na więcej. Nic mu się nie poprawi, nic mu się nie pogorszy.

Za to cokolwiek teraz zrobi nowa władza, czy ich wytnie, czy ich nie wytnie – oni i tak będą KŁAMAĆ, że byli wycinani. Powtarzanie w kółko, że „konserwatywne głosy są uciszane” to coś, w czym są znakomici, to im muszę przyznać.

Demonstracja w obronie pisowskiej kontroli nad TVP była na razie jedna i anemiczna. Nawet nie zajęli całego placu. Bez porównania do naszych protestów z lat 2015-2023, często zwoływanych spontanicznie, z dnia na dzień (a oni mieli dobry miesiąc na przygotowywanie tego niewypału).

Ich rozpoznawalne gwiazdy już i tak uciekają. Nowej władzy pozostanie więc wyrzucanie względnie anonimowych dyrektorów i członków (zarządu). Jakoś nie bardzo widzę te masowe demonstracje w obronie kaszkieciarzy z hipster prawicy.

Sienkiewicz już kiedyś wołał „idziemy po was” i nie doszedł. Mam nadzieję, że teraz zmyje tamtą hańbę.