Mobbing w rytmie kung fu

Kung Fu (1979), reż. Janusz Kijowski

Im jestem starszy, tym bardziej doceniam kino moralnego niepokoju. W młodości uważałem je za fenomen czysto PRL-owski, teraz widzę tam uniwersalne mechanizmy.

W tych filmach grała garstka aktorów, wcielających się w zestaw stereotypowych postaci. Byli to głównie stereotypowi inteligenci – Cynik, Idealista, Mater Dolorosa, Imprezowiczka. Klasa ludowa była na drugim planie, też sprowadzona do stereotypów: Cham, Ofiara, Sól Tej Ziemi.

Aktorzy zamieniali się rolami, czasem dekonstruując swoją kreację z poprzedniego filmu. Nie można było zakładać, że ktoś jest postacią pozytywną tylko dlatego, że gra ich Komorowska czy Zapasiewicz. Plot twist często polegał na tym, że rzekomy idealista okazywał się cynicznym manipulatorem.

Polecam „Kung Fu” Kijowskiego z 1979. Warszawski ściślak doceni kapitalne rozegranie schodów Politechniki!

Na początku czwórka studentów rozgrywa na tych schodach dramat – Idealista #1 (Olbrychski) uderzył docenta za molestowanie koleżanki, koleżanka (Teresa Sawicka) informuje że właśnie z Imprezowiczki zmienia się w Mater Dolorosa, Idealista #2 (Fronczewski) chce wystąpić w obronie kolegi a Cynik (Seweryn) proponuje strategię obrony, która może ocaliłaby Olbrychskiego, ale sankcjonując bezkarność obleśnego docenta.

Bohaterowie spotykają się po 10 latach. Z dialogów wynika, że wtedy w 1968 odrzucili propozycję Cynika. Ale oto historia zdaje się powtarzać. Idealista#2 pada ofiarą prowokacji sitwy, z którą zadarł – podsunęli mu Chama (Zdzisław Kuźniar), który swoim Chamstwem sprowokował pana inżyniera do rękoczynów, dając sitwie pretekst do dyscyplinarki.

Cynik znów ma plan jak uratować przyjaciół. Idealiści tym razem współpracują. Udaje się aż za dobrze.

Przyjaciele celebrują zwycięstwo na domówce. Uczestniczy w niej ich trener kung fu, więc w pijackim gwarze pojawia się tytułowy temat.

Cynik doznaje epifanii, że jego przyjaciele są być może bardziej cyniczni od niego – tylko są dość mądrzy by to ukrywać. Szczery cynik to przecież dupa nie cynik.

Paczka przyjaciół właśnie zmieniła się w sitwę. Gdy Seweryn o tym mówi, Mater Dolorosa, która znów stała się Imprezowiczką, dogaduje mu – „i dlatego nic ci w życiu nie wyszło”. Ugodzony w samą szczepionkę Seweryn woła „cała sala tańczy kung fu” i wdaje się w chaotyczny taniec (na skrinie)

Oglądany dzisiaj, ten film wydaje się proroczym ostrzeżeniem, że kiedy pokolenie 1968 dojdzie do władzy stanie się sitwą, może nawet gorszą od poprzednich. Wskazuje mechanizm – bohaterowie często mówią, że mają tak wielu wrogów, że muszą się wspierać choćby nie-wiadomo-co.

Ostatnim ciosem kung-fu tego pokolenia jawi mi się list boomerów w obronie zwolnionej za mobbing Marii Anny Potockiej. „Co z tego, że mobbowała, ale przecież Zasługi!”. Hu-ha!

Czy następne pokolenia są inne? W końcu wśród moich rówieśników (i młodszych) można wskazać podobne mechanizmy w rodzaju chwalenia sobie nawzajem książek.

Nie wiem czy ktoś to badał socjologicznie – i będę wdzięczny za polecajki lekturowe – ale chodzi mi po głowie pewne kryterium. WIEM, bo życie mnie parę razy stawiało przed taką próbą, że kiedy mój kolega okazuje się mobberem czy molestatorem nie bronię go, tylko zrywam koleżeństwo (i pewnie dlatego niczego w życiu nie osiągnąłem, kiai!).

Nawiązując do powiedzonka, że z „kimś można konie kraść” zaryzykowałbym, że każdy ma jakiś próg. Ten od przysłowiowych koni wybaczy koledze zabór mienia o znacznej wartości, ale przecież nie morderstwo.

Taki próg można skwantyfikować, na przykład od 0 do 5, gdzie zero to Robespierre, a pięć to mafia. Cztery to „kradzież koni”, trzy – lżejsze przestępstwa, dwa – wykroczenia.

Siebie oceniłbym na jedynkę. Przymknę oko na drobne grzeszki typu „victimless crime” – posiadanie grama na własny użytek, spiracenie serialu albo jazda rowerem z zero cztery. Ale z kryciem mobbingu proszę na mnie nie liczyć.

Sitwy mogą tworzyć tylko ludzie co najmniej trójkowi. Tacy co to gwałt komentują per „No cóż, kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech rzuci pierwszy kamień…”.

To oczywiście cytat z Ziemkiewicza, który ma obsesję na punkcie tropienia Układu, uber-mega-sitwy rządzącej Polską. Zaryzykowałbym tezę, że ludzie odruchowo zakładają, że inni mają równie wysoki próg. Czyli jak ktoś by krył kolegę, który „wykorzystał nietrzeźwą”, to inni też.

To ich skazuje na błędne diagnozy i prognozy. W tej sprawie nie mogą zrozumieć, że jedni dziennikarze „Wyborczej” demaskują mobberkę, inni jej bronią. Po każdym środowisku oczekują, że będzie monolitem. A gdy nie jest, wymyślają coraz bardziej wariackie teorie spiskowe, mające wyjaśnić – powiedzmy – „co chcą przykryć Palikotem” (pewnie te tysiące ofiar śmiertelnych powodzi?).

Co najważniejsze, nie rozumieją, że większość ludzi ma jakieś gusty i poglądy niezależnie od powiązań towarzyskich. Wydaje im się, że chwalimy Żulczyka i Tokarczuk, bo ich promuje sitwa – więc kiedy sami obejmą władzę, zaczną promować Wildsteina i Tomczyka i presto.

Próbowali przez osiem lat, nie wyszło. Jak buldog z dowcipu, pewnie do dziś nie rozumieją czemu. Ale zostawmy ich już.

Wydaje mi się, że te postawy są testowalne naukowo. Żyjących ludzi można by kwantyfikować na podstawie ankiety typu „co z tej listy uznałbyś za powód do zerwania koleżeństwa” – wycięcie filtra z diesla? handel mefedronem? gwałt ze szczególnym okrucieństwem? plagiat doktoratu? nielegalne wyścigi po mieście?

Postawy postaci historycznych można by z kolei kalibrować na podstawie środowiskowych kontrowersji typu Iredyński / Polański / Krollop / Maleszka. Przecież nigdy nie było tak, że wszyscy potępiali gwałt albo że wszyscy wybaczali współpracę z SB.

Wracając do tematyki pokoleniowej – mam intuicyjną hipotezę, że najwyższe średnie progi „wybaczalności koledze” przypadną rzeczywiście pokoleniu boomerów. Z memuarystyki i epistolografii wiemy, że w pokoleniu ich rodziców zrywano znajomości z powodów, które dziś mogą się wydawać niewarte tego (np. rozwód). Używano wtedy pojęcia „zachowania niehonorowego”, czyli niekoniecznie zabronionego formalno-prawnie, ale dyskwalifikującego towarzysko. Boomerzy unieważnili to pojęcie, częściowo słusznie widząc w nim nietolerancję.

Po latach jednak widać, że zakazy formalne i nieformalne są niezbędne by chronić najsłabszych. Jeśli „zabronimy zabraniać”, otrzymamy tyranię Bogatych, Sławnych, Zasłużonych, Ustosunkowanych i Kierujących. Damy im carte blanche na gwałt, mobbing, defraudację. Czyli wejdziemy w lata 80. na Zachodzie oraz lata 90. w Polsce.

Doświadczenia tych dekad sprawiły, że następne pokolenia, od mojego poczynając, znów zaczęły ten próg obniżać. To oczywiście tylko moja hipoteza, którą warto by zbadać – ale to by tłumaczyło czemu boomerzy boją się „cancel culture”. To po prostu powrót „zdolności honorowej” pod innym szyldem.

W moich oczach mobber czy molestator po prostu ją traci. Nie czekam na wyrok, bo wiem z doświadczenia, że w takich sprawach wyrok jest rzadkością. Ja nie jestem sądem, a zerwanie znajomości ze mną to nie jest kara (powiedziałbym raczej że wprost przeciwnie).

Nie upieram się przy skali 0-5, być może wynajduję tu Amerykę w konserwach i od dawna jest w użyciu jakaś fachowa, ale upieram się przy potrzebie gradacji. Zerojedynkowość to narzędzie sitwiarzy – jedni mówią, że układ kontroluje wszystko, a więc wszystkie konkursy są ustawione, wszystkie recenzje skłamane, wszystkie hierarchie fałszywe. A potem próbują je zastąpić własnymi, z góry obmyślonymi jako sitwa.

Drudzy z kolei niby bronią Wartości, ale de facto wychodzi im panświnizm. Mówią: zasługi Saville’a, Weinsteina, Gulbinowicza, Krollopa dla Filantropiji, Monarchii, Opozycji, Kultury, Dziedzictwa i Kościoła są tak ogromne, że nie ośmielaj się krytykować Wielkich, ty motłochu co to niczego nie osiągnął w życiu, bo nie było procesu, gdzie domniemanie niewinności, wszystko nieprawda, to się nigdy nie wydarzyło, a poza tym sama mu weszła do łóżka, to było tylko „daj ciumka”, rowerzysta wymusił pierwszeństwo, szef musi czasem podnieść głos, a zresztą wy też nie jesteście bez grzechu.

Potrzeba jakiejś gradacji by móc odpowiedzieć „no jasne że z grzechami, ale nie tego kalibru”. Inaczej wiecznie będziemy dostawać ciosy kung-fu od obu stron, unisono zabraniających nam powiedzieć, że mobberów trzeba zwalniać.

Teroz grane (202)


Dawno temu w odległej galaktyce u zarania bloga po raz pierwszy napisałem o legendarnym spacerze Davida Bowie po depresyjnych okolicach Dworca Gdańskiego, który zaowocował pozbawioną tekstu piosenką o strasznym miejscu o nazwie „Warszawa”. Piosenka trochę przypomina muzykę ludową, stąd popularna wówczas hipoteza, że Bowie przypadkiem kupił jakąś płytę i się zainspirował.

Ale jaką? Gdzie? To zależało od tego, dokąd skręcił po wyjściu z dworca – w stronę Żoliborza czy w stronę Śródmieścia. Dominowała ta pierwsza hipoteza (choć o ile dobrze pamiętam, kol. Marek Krukowski sugerował Śródmieście – gdzie stosunkowo blisko Bowie natrafiłby na ówczesny sklep muzyczny na dzisiejszego Andersa).

W stronę centrum zobaczyłby głównie pustkowia po ruinach getta, zajęte raczej zniechęcającą architekturą parkingowo-magazynowo-barakową. Nie było hotelu Ibis, biurowca Intraco, apartamentowców Inflancka.

W stronę Żoliborza linia pierwszych zabudowań była mniej więcej tam gdzie teraz. Bowie mógł nawet błędnie uznać, że to jest Śródmieście, którego sercem wydawałby mu się Plac Komuny Paryskiej. Tam był empik (dziś Rossman) oraz księgarnia Domu Książki (dziś kebab).

Dziś wiemy o tym dużo więcej – co się da ustalić, to ustalił mój kolega z „Polityki”, Bartek Chaciński. Wiadomo więc, że to utwór „Helokanie” i jedyna płyta, która go wówczas zawierała to „Śląsk. The Polish Song and Dance Ensemble vol. 2” (nr katalogowy Muza SX 0183) z roku 1964. To jej okładkę widzimy na jutubce.

Mam jednak wątpliwości. Z ustaleń Bartka wynika, że postój Bowiego trwał 42 minuty. Musiałby w obcym sobie mieście ruszyć sprintem, zgarnąć pierwszą z brzegu płytę i wrócić tuż przed odjazdem. Nierealne.

Bartek sugeruje taksówkę. Ale na postoju na dworcu stała wtedy kolejka pasażerów, a nie kolejka samochodów. Poza tym co miał powiedzieć kierowcy, zapewne nieznającemu angielskiego: „quick, to the nearest record store”? „Tego co szanowny pan zamawiał to ja nie mam, ale może być Lala albo Buba”.

Płyta sprzed 9 lat nie byłaby tak eksponowana, żeby mu się nawinęła jako „pierwsza z brzegu”. Raczej nie byłoby jej już w ogóle w sprzedaży – za komuny podobnie jak dzisiaj, poza evergreenami typu Lenin czy papież, niewiele było tytułów w ciągłej sprzedaży.

Moja hipoteza: niczego wtedy nie kupił. Nie ma przecież żadnych dowodów że cokolwiek.

Znacznie później w Berlinie albo Paryżu, gdzie przecież były polskie ośrodki kultury, ktoś jemu (albo on sam sobie) kupił w prezencie inne wydanie, jubileuszowe i szykowane jako „prezentowe”, „The Polish Song And Dance Ensemble 25 lat vol 9” (SX 1781). Nie ukrywam, że twierdzę tak przede wszystkim dlatego, że sam je mam.

Było szykowane na prezent (niechciane prezenty to skarb dzisiejszych kolekcjonerów winyli!), z kiczowatymi złocistymi zdobieniami, oraz bardzo dziwnym okolicznościowym tekstem. Wyobrażam sobie, że ktoś to mógł dać Bowiemu ze słowami „yo dawg, I heard you like Poland…”.

Poza powyższym mam taki argument, że jak przystało na wydanie „prezentowe”, jest tu okolicznościowy tekst, napisany po polsku przez Celestyna Kwietnia i przetłumaczony na angielski przez Ludwika Wiewiórkowskiego. Tekst w kilku momentach robi „łodafaka?” niewtajemniczonemu czytelnikowi.

Wyguglałem, że Celestyn Kwiecień był śląskim działaczem literackim, który sam pisywał niewiele. W dzieciństwie mogłem czytać jego książkę „Od papirusu do bibliobusu”.

Sam czasem pisuję coś okolicznościowego, więc jestem zdumiony tym co zrobił mój kolega po fachu. Nie wiadomo dlaczego dwukrotnie przywołuje Gustawa Morcinka, literata który wystąpił z wnioskiem o przemianowanie Katowic na Stalinogród, czym zasłużył sobie na wieczny dopisek „słusznie zapomnianego”.

Cały tekst jest utrzymany w klimacie dowcipno-agresywnym, który źle wygląda w zbyt dosłownym przekładzie. Wynika z niego, że zespół Śląsk zajmował się przez te 25 lat głównie wojną z Warszawą, W 1954 „hass (sic!) enruptured Warsaw”, a potem ponownie „took Warsaw by storm … the Varsoviens were dumbfounded”, i tak dalej.

Oficjalna nazwa to „The State Song and Dance Company”, ale nikt tak nie mówi – Kwiecień nie wiedzieć czemu zaczyna od tej ciekawostki (na okładce nazwa to The Polish Song and Dance Ensemble). Zaleca nazwę „The Sunny Republic”, wymyśloną przez Gustawa Morcinka.

Cóż u diabła z tym Morcinkiem, jak powiada stary Fredro? Sztabem bojowym Słonecznej Republiki jest „The Koszęcin Castle”. W finale autor wyraża „pewność” że „boys and girls from Koszęcin (…) will go on winning hearts and continents”.

Zgaduję, że Celestyn Kwiecień chciał sparodiować język ówczesnej propagandy. Dla mnie po latach to jest słabo czytelne, a co dopiero dla Anglika czytającego przekład. Jako kolega po fachu uważam to za błąd warsztatowy: tekst jubileuszowy powinien być o jubilacie, nie o autorze czy o Gustawie Morcinku.

Moja hipoteza wyjaśnia czemu choć inspiracją była płyta „Śląska”, Bowie nie zatytułował swojej piosenki, dajmy na to, Bytom albo Chorzów. To jedyne (!) miasto wymienione w tym tekście (w pewnym sensie jest Cieszyn, ale jako „mountain region of”, więc Bowie mógł pomyśleć że to pasmo górskie). Warszawa jest pięć razy, Stalinogród wcale.

Anglik po przeczytaniu tego tekstu mógł się spodziewać różnych rzeczy (mi się to kojarzy dystopijną zabawą a la Laibach, z totalitarną organizacją z siedzibą w Castle Koszęcin). No ale nie „Helokania”, które walnęło go od razu po odpaleniu płyty lub kasety (CX-310).

Moja hipoteza ma zasadniczą wadę, że według Discogs płyta wyszła w 1977, a Bowie musiał ją dostać w 1976. Mam na to jednak easy-peezy ripostę – wierzyć w daty na Discogsie, to jak wierzyć że Palikot zwróci pieniądze. Na samej płycie nie ma żadnej daty, a prezentowo-jubileuszowe wydania często są robione z wyprzedzeniem.

Ale mogło oczywiście też być tak, że ekspres Moskwa-Paryż miał nieplanowany dłuższy postój z powodów technicznych. Dziś to nie do sprawdzenia. Bowie mógł mieć ze dwie godziny do zabicia, co by wystarczyło na leniwy spacer i rozmowę ze sprzedawcą, który mu wyciągnął spod lady osobistą rekomendację, vol. 2…

Sen chataskrajnika


Konsekwentnie nie mogę o niczym innym myśleć, więc wbrew własnym deklaracjom, chciałbym jednak zaprosić do wróżenia z fusów o tym, Jak Się To Wszystko Skończy. Zaglądającym tu do nas z przyszłości przypominam, że jeszcze nawet nie wiemy, kto wygra wybory prezydenckie w USA – więc mamy potężny czynnik niepewności.

Zaglądający od dawna wiedzą zaś, że wróżę nie tyle z fusów, co z rosyjskiej blogosfery – którą śledzę z niezdrową obsesją. Uważam ją za cenne źródło informacji oczywiście nie w takim sensie, że wszyscy tam piszą świętą prawdę tylko w takim, że zdradzają tendencje, nastroje, walki frakcyjne itd.

Sprawa śmierci „Ernesta i Gudwina” (o której pisałem na substacku) żyje tam do dziś. Trochę to przypomina sprawy Murza, Berega czy Prigożyna.

Na początku jest dużo smrodu i oburzenia. Potem jednak co przytomniejsi zauważają, że oficjalna linia władz jest taka, że żadnej sprawy nie ma i nie było (jak u Gogola: „wdowa sama się wychłostała”) i się dostosowują. Niedostosowani lądują w pierdlu albo na cmentarzu.

Tutaj linia władz (oficjalnie sankcjonowana przez samego Sołowiowa) jest taka, że nie było żadnej śmierci operatorów dronów, bo w tej jednostce nigdy nie było takich etatu dla operatorów dronów. Ernesta, Gudwina i pozostałych wysłano zaś w bezpiecznej misji na tereny kontrolowane przez Rosję, więc zginęli z głupoty („sami się wychłostali”).

Sołowiow po swojemu opluwa blogerów „nieprzystosowanych”, z okrzykami typu „a kto tobie, zdrajco, w ogóle daje przepustkę na front?”. Ktoś oczywiście daje i można się domyślać, że to ktoś równie wysoko ustosunkowany jak Sołowiow, ale z innej mafii.

Ci „nieprzystosowani” kontrują, że rosyjskie jednostki pełne są fikcyjnych etatów. Niejaki „Healer” pisał niedawno, że teoretycznie rosyjska armia nie ma też wsparcia medycznego, istniejący medycy są (formalnie) na innych etatach.

A żołnierze wysłani po ciała Ernesta i Gudwina też zginęli, więc jednak ten teren nie jest pod rosyjską kontrolą. Oficjalna wersja jest kłamstwem, ale wygra, jak to w Rosji (nikt tam się nie odważa kwestionować, że Prigożyn i Utkin zginęli „w wypadku”).

Wśród wszystkich frakcji furorę ostatnio robi esej niejakiej Żanny Walewskiej „Śpij, strano ogromnaja”. Nawiązując do hiciora Aleksandrowa, esej ten opisuje strategię władz, ujawnioną jakoby przez Rusłana Puchowa.

Władze otóż podobno od razu miały sobie uświadomić, że „specjalna operacja” nie poszła zgodnie z planem i nie ma szans na sukces. Dla ochrony stabilności zaczęto więc propagandowo usypiać społeczeństwo tak, żeby wojna toczyła się dla niego w równoległej rzeczywistości.

Po trzech latach usypiania Rosjanie są bardziej zdemobilizowani niż w pierwszych dniach wojny. To dlatego w magazynach amunicję układa się na stosie, to dlatego mieszkańcy Sudży nawet nie próbowali stawać oporu.

Przeciętny Rosjanin nie wierzy, że wojna może go bezpośrednio dotknąć aż do ostatniej sekundy życia. A że strana jest agromnaja, to mieszkaniec Riazania ciągle może sobie myśleć, że co go obchodzi jakiś Twer, on jest poza zasięgiem – aż mu na łeb spadną „odłamki zestrzelonego ukraińskiego drona”. Ale wtedy to samo pomyśli mieszkaniec Kazania.

Esej Walewskiej wywołuje różne reakcje. Jedni, chyba zgodnie z intencjami autorki mówią: w takim razie my musimy wziąć mobilizację na siebie! Tu się często pojawiają kombatanckie wspomnienia typu „jacy byliśmy osamotnieni gdy w 2014 szliśmy z Girkinem na Donbas”.

Drudzy z kolei przyznają rację Puchowowi. Największym zagrożeniem dla Rosji jest destabilizacja. Niejaki Czadajew pisze, że wielka Rosja dwukrotnie upadała w 1917 i 1991 pod wpływem wewnętrznych sprzeczności i już teraz dwa razy było blisko (podczas „przegrupowań” jesienią 2022 oraz puczu Prigożyna w 2023). Trzeci wstrząs może ją dobić.

Przyq okazji poznałem kolejne rosyjskie słowo, którego można używać po polsku: „chataskrajnik”, czyli osoba mówiąca „moja chata z kraja”. Izwienitie, takie mamy społeczeństwo – mówi Czadajew (za Puchowem).

Wszystkie te frakcje są krytyczne wobec władzy, choć z rożnych pozycji. Putin rzadko jest krytykowany wprost, zwykle eufemistycznie mówi się o „władzy”, ale przybywa wyjątków – np. Saponkow ironizował, że Ukraińcy powinni kochać Putina, bo ten ich nie traktuje tak jak Netaniahu Arabów. A przecież wystarczyłby jeden Iskander w ulicę Bankową…

Część „opozycyjnych” blogerów zdaje się marzyć o zastąpieniu Putina kimś bardziej „w stylu Netaniahu”. Ja z kolei z nadzieją myślę o tym, o czym Czadajew pisze z obawą: że trzeci wstrząs będzie już tym ostatnim. Upadek caratu i upadek ZSRR też przecież zaczęły się od spisku twardogłowych.

Oczywiście, ja z kolei boję się tego, na co on ma nadzieję. Że w końcu Zachód się zmęczy wspomaganiem Ukrainy i sam zaśnie, zanim Rosja się obudzi.

Na razie jednak to oni mają więcej obaw. Powtarzają plotki, że Ukraina „coś” szykuje na jesień, coś w rodzaju kolejnego Kurska, coś co definitywnie obali „zaufanie do władzy”. Obie frakcje powtarzają tę frazę, choć jedni widzą to „coś” w Briansku, inni na Krymie, inni w Biełgorodzie.

Pozostaje jak zwykle mieć nadzieję na to, czego oni się boją i bać się tego, na co oni mają nadzieję. Oraz zadać sakramentalne pytanie, A Wy Jak Myślicie?

Idealnie sferyczna krowa

Jak już wykryli czujni komcionauci, wychodzi moja nowa książka. Jest to po prostu popularnonaukowa książka o chemii, nie ma żadnego twistu, że „tak naprawdę to kryminał o nauczycielu chemii”.

Nie wiem jak zachęcać do lektury. Chemia to najnudniejszy przedmiot w szkole, co do tego się z każdym zgodzę.
Czy dałoby się o niej mówić ciekawiej? Pewnie tak, choć im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym więcej mam pokory powstrzymującej mnie przed radykalnymi pomysłami wywrócenia wszystkiego do góry nogami.

Jeśli czegoś się nauczyłem przez te lata, to że podstawa programowa próbuje nauczyć zbyt wiele, przez co naucza zbyt mało. W oświacie często stykamy się z paradoksalnym „mniej to więcej” – jeśli np. ucząc o wojnie przywalimy ucznia datami i nazwiskami, to on może i zaliczy sprawdzian na stówkę, ale dalej nie będzie wiedział kto z kim o co walczył). W szkolnej chemii jest tego wyjątkowo dużo.

Przykład pars pro toto: orbitale. TEORETYCZNIE każdy maturzysta powinien umieć rozpisać konfigurację elektronową dowolnego atomu do wapnia.

Zostawmy na boku pytanie, ilu spośród PT Komcionautów faktycznie to potrafi. Ale warto zadać pytanie „po cholerę”. Ta wiedza się nie przyda w życiu nikomu, nawet zawodowemu chemikowi (poza kilkoma wąskimi specjalnościami).

Gdybym był osobą decyzyjną, dążyłbym raczej do zadbania o to, żeby każdy maturzysta wiedział, że są JAKIEŚ orbitale i skąd się biorą i dlaczego na każdym z nich jest miejsce akurat dla dokładnie dwóch elektronów. Szkoła próbuje przekazać zbyt wiele i w efekcie często nie przekazuje tego minimum.

Dydaktykiem czuję się jednak początkującym, w dodatku: z roku na rok coraz bardziej początkującym. Co roku tę samą lekcję staram się poprowadzić lepiej niż rok temu (i rumienię się na myśl o tym, jakie głupoty gadałem na początku). Ciągle się uczę jak uczyć. Nie zamierzam więc pouczać innych nauczycieli.

Czy umiem pisać, to inna sprawa. Tak w każdym razie zdają się uważać wydawcy, którzy zamawiają u mnie różne rzeczy. Np. popularnonaukową książkę o chemii (jak zwykle to nie był mój pomysł).

Reklamować ją wśród czytelników bloga jest mi wyjątkowo głupio, bo zakładam, że większość z Was uważała w szkole, więc to wszystko wiecie. A druga część się tym nie interesuje i nic tego nie zmieni. Obawiam się więc, że każdego z Was ta książka znudzi, acz z różnych powodów.

Sam najwięcej radości miałem pisząc część, która jest na samym końcu (żeby czytelnik nie odpadł w pierwszym rozdziale). Próbuję tam WYJAŚNIĆ o co chodzi w chemii kwantowej, czyli m.in. skąd się biorą te orbitale oraz w ogóle wiązania chemiczne, a więc cała chemia.

Żeby wytłumaczyć równanie Schroedingera, trzeba wytłumaczyć co to hamiltonian. A więc trzeba powiedzieć co to operator (i tu już wylatujemy poza matematykę szkoły średniej).

Jak mi to wyszło, oddam się osądowi PT Komcionautów. Przy czym starałem się tak pisać książkę, żeby dało się z niej zrobić audiobook (wyobrażając sobie młodego czytelnika, który usiłuje wyjść z zagrożenia pakując na siłowni w słuchawkach), w związku z tym wzorów matematycznych i chemicznych jest tu tyle, żeby lektor nie dostał czkawki.

Moje wywody o kwantach (i nie tylko!) zgodził się zilustrować sam Bartosz Minkiewicz. Słuchacze audiobooka więc tego nie docenią, ale czytelnicy papierowi będą mieć piękne ilustracje przedstawiające „model idealnie sferycznej krowy” a także „dyskretne i zdegenerowane widmo operatora”.

Starałem się te pojęcia WYJAŚNIĆ. Typowe popularnonaukowe teksty o kwantach często przywalają czytelnika ciekawostkami o kocie, kolapsie, nieoznaczoności itd., z czego nie układa się spójna wiedza – a co gorsza czasem zostaje pseudowiedza negatywna (gdzieś przez fandomowych znajomych znajomych natknąłem się na początkującego pisarza sf, który jest przekonany, że astrologia ma uzasadnienie kwantowe, bo panie dziejaszku fale grawitacyjne – usłyszał to na jutubie).

No to u mnie tego nie ma, ale czy mi się udało to WYTŁUMACZYĆ, jako się rzekło, nie wiem. Jest za to jeden sposób by sprawdzić…

Now Playing (201)

Znów chciałem się zwrócić do Młodych Osób Czytelniczych (jeśli są takowe) z prośbą o skomentowanie ejtisowego hiciora z punktu widzenia współczesnej wrażliwości. Zapraszam więc do zastosowania ideologii woke, relatywizmu moralnego, poprawności politycznej i naturalnie ewentualnego skancelowania mnie (emerytura coraz bliżej, czas zacząć myśleć o prawdziwym hajsie).

Wydaje mi się, że tematyka osób trans pojawia się w popkulturze na serio dopiero na początku lat 80. Przedtem mieliśmy dekady, albo i stulecia motywu „przebieranki uzasadnianej fabularnie dla efektu komiczno-erotycznego” („Some Like It Hot”, „Czy Lucyna to dziewczyna”, niejedna opera buffo), oraz sytuacje innuendo, gdy powszechnym podejrzeniom towarzyszą stanowcze zaprzeczenia (Amanda Lear).

Domyślam się – choć jak zwykle proszę o kalibrację – że ze współczesnego punktu widzenia oba podejścia są groźne. Pierwszy utrwala stereotypowe skojarzenie, że cała ta tematyka jest czymś zabawnym, krotochwilnym („well, nobody’s perfect!”), więc nie można tego równoważyć z prawdziwymi tragediami – że na przykład J.K. Rowling nie może pójść na publiczny basen (choć i tak nie chodzi, bo nie miesza się z plebsem). Drugi – że to coś złego, wstydliwego, upokarzającego.

Kilka lat temu pytałem o ocenę piosenki „3eme Sexe” francuskiej grupy Indochine z 1985. Konsensus komcionautów był raczej aprobujący.

No to teraz cofamy wehikuł czasu o kolejne 2 lata, bo w sklepie z używanymi winylami upolowalem „A Girl Called Johnny” Waterboysów z 1983. Wydaje mi się, że to pierwszy przykład podejścia serio w popkulturze.

Żeby uniknąć dyskusji o prawdziwym Szkocie, zdefiniuję pojęcia. Za szkołą frankfurcką popkulturę definiuję jako kulturę masowo powielaną przez przemysł kulturowy (a więc nie wyjeżdżać mi tu z Edem Woodem), zaś „serio” oznacza dla mnie, że ani śmichy-chichy, ani że to coś złego („Walk on the Wild Side” Lou Reeda opisuje bohaterów z sympatią, ale jednak jako narkomanów, przestępców i margines społeczny).

Mike Scott podchodzi więc serio, acz z współczesnego punktu widzenia nie wiadomo nawet w jakim kierunku ktoś tranzycjonował. „A girl called Johnny, who / changed her name when she / discovered her choice was to change / or to be changed”.

Ja to intepretowałem 40 lat temu tak, że bohaterka przyszła na świat jako Johnny, czyli jako metrykalny mężczyzna. W czasach, w których zaprzyjaźniła się z podmiotem lirycznym, była już dziewczyną i powszechnie używano wobec niej żeńskich zaimków.

W takim razie czy sam tytuł piosenki nie jest dednejmowaniem? A może dednejmowanie jest nim tylko wtedy, kiedy sama zainteresowana osoba tak decyduje? A może jednak w ogóle wszystko trzeba odczytać odwrotnie i z kolei to zaimki się nie zgadzają?

Pytam zupełnie serio. Chcę po prostu (a) lepiej zrozumieć piosenkę, która tak poza tym mi się podoba; (b) dowiedzieć się jak tę piosenkę odbierają milenialsi, a może i zetki (o ile bywają tu takowi).

Wikipedia niby dostarcza jakichś informacji, ale jak to bywa – mało użytecznych. „Speaking of the influence of Smith on the song, Scott told Colin Irwin of Melody Maker in 1983, „There’s a line about a girl called Johnny in one of her songs, called 'Redondo Beach’”

To nieprawda. W tej piosence występuje bezimienna dziewczyna (być może lesbijka). Johnny pojawia się w „Horses”, ale jest zdecydowanie cis-mężczyzną.

Wydaje mi się, że Mike Scott doszukał się na płycie z 1975 czegoś, czego tam tak naprawdę nie ma. Wtedy jeszcze było za wcześnie nawet na otwarte podejmowanie tematyki gejowskiej (że bohaterka „Redondo Beach” była być może lesbijką, to nigdy nie pada wprost, do tego potrzebna jest dodatkowa wiedza, przekazywana czasem przez Patti Smith na koncertach, że owa plaża słynęła ponoć jako miejsce intymnych spotkań dla mniejszości).

Choć piosenka jest melancholijna w wymowie, kończy się – być może – happy endem dla dziewczyny imieniem Johnny. Pewnego dnia po prostu wsiadła do pociągu i wyjechała bez pożegnania.

W mojej fantazji po prostu zaczęła nowe, lepsze życie w Londynie, albo i jeszcze dalej. A Wy Jak Myślicie?

W każdym razie, puenta jest mniej jednoznaczna niż „Walk On The Wild Side”, gdzie na końcu mamy wypadek samochodowy spowodowany pod wpływem. Fabularnie urocze, ale umacniające stereotyp, że osoby trans nie mogą – nie wiem – tak po prostu pracować w zawodzie i projektować układy scalone, albo cuś.

Samoje strasznoje

Są dekady, gdy nic się nie dzieje i są weekendy, w które wydarzają się całe dekady. Ja i tak o niczym innym nie mogę myśleć, niż o ukraińskiej inwazji na terytorium Rosji.

A że na razie nic nie wiadomo, będzie to notka z gatunku „a wy jak myślicie”. Zapraszam do burzy mózgów (panie Fielorybie, poczuje się pan jak waleń w wodzie!).

Z maniakalną obsesją śledzę Rosjan na Telegramie. Oczywiście to kłamcy i propagandyści, ale jednak są na miejscu i wrzucają filmiki.

„Nasze” media mają przedziwną skłonność do przesadnego pesymizmu. Ileż to razy już czytałem, że ukraiński front się załamał, a Ukraina już-już straciła Charków albo Czasiw Jar (bo Rosjanie zajęli ruiny kołchozu 20 km od tych miast).

Tak samo jest teraz. „Nasze media” do dzisiaj potrafią twierdzić, że Ukraińcy nie kontrolują Sudży.

O utracie miasta tymczasem jako pierwszy napisał milbloger Romanov, a milbloger Zapiski Veterana dziś zrugał „swoich”, którzy jeszcze się łudzą, że Sudża jeszcze nie całkiem upadła, że Ukraińcy kontrolują ją „na pół szyszki” (sic! – nie znam tego idiomu, ale można się domyślić z kontekstu). Przestańmy się oszukiwać i powiedzmy sobie szczerze, „Sudża k’sażaleniu nachoditsa pod kontroliem protiwnika”, apeluje Veteran.

Co jeszcze kontroluje Ukraina, to pytanie za tysiąc punktów. Kto to wie, ten o tym nie bloguje. Jesteśmy skazani na zgadywanki, że tu donoszą o walkach, a tam tylko przejechała grupa rangersów.

Aleksander Charczenko, który jest na miejscu, wczoraj opisał scenariusz, który nazywa – cytuję – „samoje strasznoje”. Ku mej radości pisze też, że to się właśnie dzieje.

Ukraińcy nie ograniczają się do jeżdżenia po wioskach i strzelania na postrach, jak źli kowboje w westernie. Coraz częściej „atakują na piechotę”. „I dla nas eta krajnie płochoj znak”: to znaczy, że się tu umacniają.

Zamyka się „okno wozmożnosti” do wyparcia ich szybkim manewrem, przez dwa dni Ukraińcy zdążą wybudować takie fortyfikacje, „kak i pod Advijewką”. No i tu dochodzimy do czegoś, co przynajmniej wiadomo na pewno: „samoje strasznoje” się wydarzyło, ergo: Ukraina na długie miesiące będzie kontrolować jakiś kawałek rosyjskiego terenu.

Jak duży? Gubernator powiedział dziś Putinowi, że „głubina 12 km, szyrina 40 km”. Niby nic, ale Deutsche Welle w dniu rozpoczęcia operacji wrzuciło nagłówek „Ukraine’s forces under huge pressure as Russia takes 200 km2 of territory in July”. Czyli kiedy Kali zająć w wekend 480 km2 to nic, ale kiedy Kalemu zająć 200 km2 w miesiąc, to mein Gott, alles verloren.

Można zatem założyć, że gdy już dojdzie do rozmów pokojowych, Ukraina nadal będzie kontrolować Sudżę i okolice. A to oznacza, że suflowana w różnych kontrolowanych przeciekach propozycja „zamrożenia konfliktu według obecnej linii frontu” robi się dla Putina nieatrakcyjna.

Akceptując „wariant koreański”, Putin byłby pierwszym od czasów Lenina rosyjskim przywódcą, który utracił kawałek terytorium. Będzie więc raczej szedł na wymianę.

Czy może odbić Sudżę siłą? Pewnie tak, ale nieprędko.

Putin unika słów „wojna” czy „inwazja”, bo formalnie deklarując stan wojny wzmacniałby generałów, którym nie ufa. Woli więc utrzymywać fikcję „operacji antyterrorystycznej”, żeby wszystko podlegało FSB.

To z kolei sprawia, że rosyjskie jednostki, pośpiesznie przerzucane do Kurska z innych odcinków frontu, na razie nie tworzą spójnej formacji. Rosjanie dużo piszą o braku łączności horyzontalnej (te jednostki nie wiedzą o sobie nawzajem) oraz wertykalnej (nie mają rozkazów).

Co więc widzę w kryształowej kuli? Kol. Fieloryb dziwił się, czemu analitycy mówią o „rozmowach pokojowych na wiosnę”. A to akurat oczywiste.

Ktokolwiek wygra wybory w USA, będzie zaprzysiężony 20 stycznia. Będzie też potrzebował trochę czasu na organizację gabinetu, więc Ameryka nie wejdzie do rokowań przed lutym.

Luty to będzie ostatnia okazja na zajęcie kilku wiosek rzutem na taśmę, nim frontu nie zamrozi rozmrożenie, czyli rasputica. Dlatego mi też naturalnym terminem na negocjacje wydawała się wiosna. Ich przebieg będzie zależał od tego, czy w marcu Sudża będzie pod kontrolą ukraińską.

Trzymam się tej Sudży, bo ona jest już na pewno. Notkę ogólnie pisałem konserwatywnie – jeśli gubernator Kurska mówi Putinowi o 480 km2, to raczej zaniża niż zawyża.

Ale co ja tam wiem. Zapraszam wszystkich do dzielenia się kryształowymi kulami, mapkami, transmisjami z frontu na żywo itd. Zamieszczona mapka pochodzi z fejsbuka Toma Coopera i służy wyłącznie ilustracji.

Sympatyczny faszysta

Że Włochy to najwspanialszy kierunek wakacyjny, to ustaliliśmy dawno. Nawet katastrofa klimatyczna tego nie zmienia, bo tam przecież mają góry. Można się tak wycwanić, żeby mieszkać blisko morza, ale paręset metrów nad jego poziomem – dość wysoko na wieczorny chłodny wiaterek.

Sami Włosi o włoskim raju potrafią mieć opinię bardziej krytyczną niż Polacy o Polsce. Uwielbiam książki fiction i non-fiction o „mrocznym obliczu Włoch”.

Polecam więc lekturę wakacyjną w postaci thrillerów o komisarzu Balistrerim, pióra Roberto Costantiniego. Będąc kiepskim krytykiem dostałem pierwszym tom jako gratisa lata temu, ale nie przeczytałem od razu. A jak już się zakochałem, to i tak już wygasła licencja, więc dodruku raczej nie będzie. Pozostaje polowanie na pojedyncze egzemplarze.

Nie wiem jakie poglądy Costantini ma naprawdę (nie przebił się na tyle, żeby go wywiadowali po angielsku). Jego bohater przynosi jednak ciekawą odmianę po galerii detektywów z thrillerów nordyckich, którzy zazwyczaj mają jedynie słuszne poglądy „na lewo od socjaldemokracji”.

Balistreri tymczasem jest na prawo od parlamentarnej prawicy. Lata 70., wspominane we Włoszech jako „lata ołowiu”, spędził w neofaszystowskiej bojówce Ordine Nuovo.

Wyrzuty sumienia sprawiły, że zaczął współpracować z tajnymi służbami. W nagrodę dostał posadę komisarza policji na sennym rzymskim przedmieściu.

Miała to być spokojna synekura, na której doczekałby do emerytury bez stresów. Jednak zabójstwo osiemnastoletniej dziewczyny pracującej dla Watykanu wytrąca go z tej rutyny i w komisarzu budzi się prawdziwy gliniarz.

Taki jest fabularny punkt wyjścia pierwszej części, „Jesteś złem”. Wygląda to pozornie na sztampę – detektyw-wypalony alkoholik? check; prześladuje go wspomnienie nierozwiązanej sprawy sprzed lat? check; ofiarą jest osiemnastoletnie dziewczątko? check.

Książki bronią się po pierwsze konstrukcją bohatera. A właściwie antybohatera. Nawet Harry Hole to przy nim anioł.

W idealistycznej młodości Balistreri był faszystą, w sile wieku jest nihilistycznym pijakiem i dziwkarzem, na starość jest zrzędą, bo doskwiera mu przestrzelone kolano.

Większość to jego pierwszoosobowa narracja, ale czasem wszechwiedzący narrator pozwala spojrzeć na niego okiem kogoś innego. Ten ktoś zazwyczaj widzi w nim aroganckiego dupka.

Balistreri zresztą też go w sobie widzi. Znaczna część narracji to jego rozpamiętywanie błędów z przeszłości – te „nierozwiązane sprawy” brały się z jego lenistwa, pijaństwa lub erotomanii.

Przyjemność lektury nie bierze się więc tu z tego, że obserwujemy pracę „szarych komórek” Herculesa Poirot. Śledztwa Balistreriego polegają na tym, że najpierw wszystko spieprzył, a potem jakiś deus ex machina podrzucił mu nowe informacje.

Mamy za to wspaniały obyczajowy portret Włoch rozciągnięty na całe życie Balistreriego, od lat 50. po współczesność. Taka „Genialna przyjaciółka”, ale jako thriller noir.

W drugim tomie dochodzi jednak jeszcze coś, o czym nie czytałem nigdy – portret włoskiej społeczności w Libii sprzed Kadafiego. Wywodzi się z niej Costantini, podobnie jak jego bohater.

To stąd ten faszyzm. Dziadek Balistreriego zaufał Mussoliniemu i przyjechał do Libii, żeby urządzić od zera na pustyni platację oliwną. Balistreri dosłownie wyssał więc faszyzm z mlekiem matki.

Z jego punktu widzenia włoska I Republika to państwo zbudowane na zdradzie. Włoscy politycy i sycylijscy mafiozi pomogli aliantom dokonać inwazji na własny kraj, za co wynagrodzono ich bezkarnością.

Ta zdrada założycielska legła u podstaw „Tangentopolis”, państwa rządzonego przez „obywateli poza wszelkim podejrzeniem”. Balistreri dobrze ich zna, bo o ile po kądzieli pochodzi z faszystów, to po mieczu z sycylijskich chadeków. Nie wiadomo którzy gorsi.

To spotkanie dwóch światów pozwala Costantiniemu na pokazywanie Włoch z kilku punktów widzenia. Wiemy jak na I Republikę patrzą faszyści, ale wiemy też, jak swoich racji bronią skorumpowane elity.

Mają mocne argumenty. Twierdzą, że dzięki nim udało się Włochy wyciągnąć z biedy – miliony zamieszkały w domach komunalnych i pokupowały fiaciki. A że ktoś sobie przy okazji coś zachachmęcił, czyż nie było warto?

Nie z Balistrerim takie numery. Jako gliniarz dobrze wie, że mafia to nie tylko łapówki. Za „nietykalnymi” ciągną się także gwałty, morderstwa, narkotyki, porwania, zmuszanie do nierządu.

„True crime” miesza się tu z fikcją. Ta pierwsza sprawa – zaginięcie pracownicy Watykanu – przypomina prawdziwą zagadkę Emanueli Orlandi.

Potem mamy inne, też wzorowane na aferach I Republiki. Dla polskiego czytelnika szokujące jest to, że wśród nich jest pranie pieniędzy CIA przekazywanych na wsparcie „Solidarności” przez kościelne organizacje „dobroczynne”.

Dla nas to jednoznacznie pozytywne, dlatego u nas do dziś panuje tu zmowa milczenia. Dla Balistreriego jednak nie ma niewinnej przestępczości.

Gdy mafia pomaga ci w zbożnej misji zwalczania faszyzmu czy komunizmu, kiedyś trzeba się będzie odwdzięczyć. Niestety niekoniecznie w pieniądzach – może na przykład chodzić o zatuszowanie sprawy morderstwa.

„No co ja poradzę, dottore, że mój chrześniak ma takie nietypowe potrzeby. Pan to powinien zrozumieć, a jeśli nie, to mam w tej paczce zdjęcia, które odświeżą pamięć…”

Watykan to nie tylko znane turystom miasto-państwo, ale także szereg eksterytorialnych posesji rozrzuconych po całym Rzymie. Gdy śledztwo doprowadzi detektywa do jednej z nich, jest bezradny – nie może wejść do takiego budynku nawet jeśli świadkowie widzieli, że ofiara tam weszła, ale nikt nie widział jak wyszła…

Kolejne zaskoczenie dla polskiego czytelnika to hipoteza, że Kadafiego do władzy wynieśli nie Ruscy, tylko właśnie włoska mafia. Za mało o tym wiem, żeby mieć własne zdanie (według książki, król Idris chciał oddać atrakcyjne złoże ropy Amerykanom, sycylijscy chadecy woleli więc go wymienić na swoją marionetkę – która urwała im się ze sznurków).

W każdym razie, jeśli za coś w ogóle lubimy tego gliniarza-faszystę to za samobójczą odwagę, z którą zabiera się za „ludzi poza wszelkim podejrzeniem”. W jednej z książek na przykład prowokuje mafię, by go spróbowała zabić – bo wtedy źli ludzie wyjdą z cienia i śledztwo ruszy z miejsca.

Ogólnie więc polecam, nie tylko italianofilom.

Duchologiczny lejek

To była miłość od pierwszej strony. Zbiór opowiadań Piotra Kofty „Lejek” podbił moje serce na samym początku – opowiadaniem „Krowa na szczycie pagórka”, które zaczyna się od wspomnienia premiery fikcyjnego magazynu literackiego „Flaki” z 1991.

Takiego magazynu oczywiście nie było, nie było więc też jego premiery. Ale mógł być, a ona też mogła być. Kofta gromadzi tu najrozmaitsze ekscesy faktycznie towarzyszące wówczas podobnym imprezom, jako to spirytus „Royal” rozcieńczany kranówką albo jakieś zioło, garściami rozdawane przez jego hodowcę. Tak by(wa)ło!

Nie lubię wylansowanego przez Olgę Drendę określenia „duchologia”, ale pasuje do tych opowiadań. Według samej Drendy to „rzeczywistość nawiedzana przez historię” oraz „opowiadanie o przełomie lat 80. i 90. przez pryzmat przedmiotów i obyczajów”.

Opowiadania pisane są z perspektywy współczesnej, ale przedmioty i obyczaje z okresu transformacji przewijają się w nich co chwila. Cały ten tomik to przede wszystkim nawiązanie do tego, co wówczas było modne w polskiej fantastyce (ale dopóki Sapkowski nie przyszedł i nie nakrył wszystkich kapeluszem).

Kilka opowiadań trzyma się konwencji lansowanej wtedy przez Parowskiego „fantastyki religijnej”. Jedno z nich, „Dwie wersje tej historii” mogłoby spokojnie wyjść z klawiatury Marka S. Huberatha.

Inne, „Poniżej słów” przypomina późną fantastykę socjologiczną (i mogłoby się ukazać 40 lat temu w „Młodym Techniku”). Każde opowiadanie z tego tomiku można przypisać do jakiegoś gatunku, przed czym się jednak powstrzymam, bo w paru przypadkach byłby to spojler. Nawiązania są tak silne, że nie mogłem się powstrzymać przed klasyfikacjami typu „wczesny Dukaj” / „późny Szostak”.

Za każdym razem są to gatunki modne 30-40 lat temu, w większości zapomniane. Czy ktoś dzisiaj jeszcze uprawia fantastykę religijną?

Kofta nie tyle poddaje te gatunki pastiszowi, co nawiązuje do nich już z bagażem doświadczeń 50-latka, co to sam niejedną książkę recenzował. Najlepiej to widać na przykładzie bodajże najlepszego w tomiku utworu, „Piszę opowiadanie o Bułgarach”.

Jego bohater wspomina, jak 30 lat temu, zakuwając na studiach do egzaminu o historii Słowian, wpadł na pomysł opowieści o Bułgarze, który w XVII wieku wyrusza do Rzymu, gdzie chce spotkać papieża. Gdyby taki utwór wtedy naprawdę powstał, odwróciłby losy polskiej popkultury – autora kuszono by sutymi zaliczkami, żeby tylko dopisał kolejne tomy, a w netfliksowej superprodukcji Henry Cavill mruczałby po bułgarsku „hmmm…”.

Bohater dumał o swoim pomyśle przez dalsze 30. lat, od czasu do czasu wędrując przez te same krainy, spotykając prawdziwych Bułgarów – i im więcej o tym wszystkim wiedział, tym bardziej mu się to wydawało beznadziejnie słabe. Prapoczątki utworu zmarły więc śmiercią duchologiczną – pogrzebane na dyskietkach, których dziś nie ma na czym odczytać.

Krytycy piszący o tym tomiku często wyciągają cytaty z opowiadań pisanych w pierwszej osobie, jakby to były cytaty z Kofty o Kofcie. To ryzykowne, ich narrator jest przecież konsekwentnie bezimienny, przeżywa też przygody, których prawdziwy Kofta nie mógłby przeżyć (czasem literalnie).

Bohater tych opowiadań (zakładając, że to jest ta sama osoba) przez 30 lat pracował jako tłumacz i „dziennikarz z działu kultury”. Niby łączy go to z Koftą, ale skoro skądinąd ma on tak przepotężny sex appeal, że napotkane kobiety natychmiast zaczynają z nim flirtować powiedziałbym raczej, że to też duchologiczny hołd dla ówczesnej fantastyki – w czasach dolnego Ziemkiewicza i Lewandowskiego łupanego była to popularna konstrukcja fabularna.

Tomik ten oceniam więc przede wszystkim jako hołd dla popkultury sprzed 30-40 lat, ale napisanej porządnie. Taki jakby remake w 4K i dolby surround.

Duchologicznych hołdów jest tu więcej. Bohater opowiadania o Bułgarach wspomina na przykład machinalnie, że kupił 40 lat temu „w Domu Książki w Wyszkowie” „trzykrotnie przecenioną” płytę z bułgarskimi chórami cerkiewnymi.

Prawdopodobnie chodzi o „Le Mystere des Voix Bulgares”, kompilację nagrań z Radia Sofia, która wywarła potężny wpływ na muzykę lat 80. i 90. zwłaszcza gdy Peter Murphy z „Bauhausu” podarował kasetę z „trzecią lub czwartą kopią” tej płyty Ivo Watts-Russellowi z wytwórni 4AD, który usiłował odtworzyć bułgarskie brzmienie projektami takimi jak „This Mortal Coil”.

Płyta inspirowała także soundtracki „Ghost In The Shell” i „Xeny Wojowniczej Księżniczki”. Słowem, kto żył w tamtych czasach, ten usłyszał coś inspirowanego nagraniami z Radia Sofia, nawet jeśli o tym nie wiedział.

Takich duchologicznych smaczków jest tu więcej. Sam Kofta, gdy go o to zapytałem, zarzeka się, że wyszło mu to niechcący – i ja w to nawet wierzę, po prostu chłonął wtedy popkulturę tak jak się ją chłonie w młodości, nie zastanawiając się jeszcze nad tym za bardzo, ale zapamiętując każdą stronę, każdy dźwięk, każdy kadr.

To znakomita lektura dla każdego, kto wtedy czytał fantastykę. Albo oglądał „Xenę”. Albo słuchał Cocteau Twins. Czyli dla większości PT blogobywalców.

Piwot Armenii


Postanowiłem wznowić substack – a przy okazji wrócić do tej tematyki na blogu. Wolałbym pisać notkę z okazji zburzenia mostu krymskiego ale trudno – luźnym pretekstem będzie wyjście Armenii z CSTO.

Publiczna deklaracja premiera Paszyniana, że jego kraj wyjdzie z CSTO „gdy to uzna za stosowne”, wzbudziła wściekłość w Rosji. Ilustruję skrinem z Mardana, który w długim rancie pomstował na Paszyniana, Armenię oraz samą formułę „gdy to uzna za stosowne”.

Na wypadek gdybym poruszał ten temat na substacku, chciałbym crowdsourcowo crowdzapytać crowdkomcionautów. Jak myślicie, po co rosyjskiej propagandzie takie monologi?

Bo to oczywiście nie tylko Mardan, to przede wszystkim scream king Sołowiew oraz różne występujące u niego przepite oblechy. Gdy patrzę na Gurulowa czy Kulikowa, często mam wrażenie, że oni nie są już nawet „wczorajsi”, tylko jak najbardziej dzisiejsi – z trudem trzymają pion, mają kłopot ze zbudowaniem zdania, w kółko powtarzają ten sam slogan („Zachód chce nas ubić i ograbić!”, Kulikow w ostatnim programie).

Kto jest odbiorcą takiej propagandy? Jeśli my na Zachodzie, to nie działa.
Łatwo mnie przestraszyć, ale groźne miny Sołowiewa czy Mardana raczej poprawiają mi humor. Przecież Rosja przez nich wygląda słabo.

Snują fantazje o tym, jak Rosja wymierzy karę Paszynianowi albo nam (często grożą Polsce), ale to przecież brzmi jak monolog pijaka w knajpie, co to krzyczy, że „ja was wszystkich!”, ale nie ma siły stać. To raczej komiczne niż groźne.

Na domowym rynku to też chyba nie działa. Gdyby był Iwanem Iwanowiczem, nie czułbym się od tego mocarstwowo. Zastanawiałbym się raczej, że skoro Armenia to takie nic, a Ukraina to jeszcze mniej, no to dlaczego jeszcze nasza flaga nie łopocze nad ruinami ich stolic?

Telegramowi blogerzy (którzy oczywiście zwykle mają oficerów prowadzących i nawet tego nie ukrywają) otwarcie już z tego kpią. Kolejny alkotwit Miedwiediewa, grożącego Zachodowi nieokreślonymi, ale straszliwymi konsekwencjami za nowe sankcje, spotkał się ze złośliwymi uwagami, że nadal czekamy na ten obiecany Armagedon za atakowanie celów na Krymie.

Po co to Putinowi? Moja jedyna hipoteza jest taka, że na tle swoich ludzi wypada na mniejsze zło.

Jest trzeźwy, mówi składnie. Na forum w Petersburgu na fantazje jakiegoś meszuge o wojnie atomowej odpowiedział „róbcie to beze mnie”, wywołując falę oklasków. Jakby jego poddany zaserwował mu łatwą piłkę.

Gdybym więc był Iwanem Iwanowiczem, to w razie kolejnej ruchawki a la Prigożin (a raczej jakieś jednak będą), mimo wszystko bym popierał lojalistów. Bo inni pretendenci są albo jeszcze gorsi, albo martwi.

Ale to tylko moja hipoteza, nie upieram się i jestem ciekaw waszych. Ja się nie znam na propagandzie.

Co do innych spraw, zachowuję umiarkowany optymizm. Nie będziemy mieć Crimean Beach Party ‘24, ale ruscy też nie. Na razie ewakuują rodziny wojskowego personelu z Krymu, wakacyjnego sezonu w 2024 tam chyba nie będzie.

Za każdym razem gdy Zachód wyjmie głowę z dupy (nie umiem tego ująć uprzejmiej) i zniesie z Ukrainy kolejne bzdurne ograniczenie typu „nie wolno razić celów na terenie Rosji”, sytuacja na froncie się odwraca. Jaka szkoda, że Ukraina nie dostała wszystkiego o co prosiła razem z carte blanche już 2 lat temu. Byłoby już po wojnie.

Gdy zaś zachodnia głowa opuści stosowną kiszkę w sprawie sankcji i je wreszcie zaostrzy – rosyjska gospodarka wpada w panikę. Na szczęście znów zaostrzono, choć to jak zwykle too little, too late.

W każdym razie, mamy kolejne dowody, że sankcje działają. Ale tak jak z ATACMS-ami, trzeba im na to pozwolić.

Armenia to niby nic, jak twierdzi Mardan, ale jej piwot oznacza dla Rosji utratę całego Zakaukazia. „Mirotworców” nie chce tam już nikt.

Ich bezsilność to z kolei sygnał dla satrapów w ostatnich *stanach. Skoro Armenia się nie boi inwazji to oznacza także, że rosyjskie wsparcie nie daje pewności utrzymania stołka dyktatora w Azji Środkowej. Więc on też musi piwotować w stronę szukania wsparcia gdzie indziej, choćby w Chinach.

Rozpad imperium nie będzie ładny, w Rosji to będzie oznaczało powrót do chaosu lat 90. No ale sami się w to wpakowali. Dla nas najważniejsze jest to, żeby Zachód pozwalał Ukrainie na jak najwięcej, a Rosji na jak najmniej.

Spisek Sorosa

Pod jedną z niedawnych notek objawił się wyznawca wiary w spisek Sorosa. Niestety nie był w stanie poważnie na ten temat dyskutować, więc wyleciał.

Z jednej strony wiem, że tego typu ludzie zawsze tak mają – jak ktoś umie myśleć logicznie, to nie wierzy w takie spiski. Z drugiej… tak bym chciał poczytać taką teorię, ale solidnie uargumentowaną!

Lubię dobre teorie spiskowe z popkultury, bo po prostu lepiej się ogląda „Z Archiwum X” niż jakiegoś szarlatana na Jutubie. Potraktujmy to więc jako ćwiczenie literackie – może ktoś wymyśli jakieś sensowne uzasadnienie teorii o potężnym Sorosu.

Na ile dobrze rozumiem jej zwolenników, wygląda ona mniej więcej tak. George Soros ze względu na swoje ogromne fundusze, dyktuje wyniki wyborów, mówi mediom co mają pisać, a także zmusza naukowców do akceptowania fałszywych teorii, na przykład o antropogenicznym globalnym ociepleniu, dobrodziejstwie szczepionek albo że to nie jest takie proste z tymi dwiema płciami.

Zatem wszyscy kłamią, ale jeden Joe Rogen, Alex Jones albo Łukasz Warzecha bezkompromisowo mówi jak jest. Czy coś przekręciłem?

Nie wierzę w ten spisek ze strasznie banalnego powodu. Jako trochę dziennikarz, a trochę nauczyciel musiałbym się jakoś zetknąć z jego przejawami.

W obu tych swoich wcieleniach przecież prezentuję stanowisko bazujące na naukowym konsensusie. Ba, robię to także jako bloger albo fejsbukonauta. Generalnie zawsze jestem gotowy do wyjaśniania co właściwie nauka mówi o płci, o ile rozmowa przebiega merytorycznie i kulturalnie.

Czy tylko ja jeden nie dostaję za to przelewów od Sorosa? A może je dostaję i ukrywam swoje bogactwo?

Szanująca się teoria spiskowa powinna oczywiście uwzględnić taką wersję. No dobrze, załóżmy że jestem w rzeczywistości bardzo bogaty.

Ale wtedy przecież nie pracowałbym w szkole – jakąś bym kupił albo założył. Nie jeździłbym Subaru, tylko czymś z górnej półki – co najmniej Audi.

Jeśli zaś prawdziwy jest ten pierwszy wariant, że jestem jak ten chłopak w memie „you guys are getting paid?”. Jestem jedynym frajerem, który to wszystko głosi za darmo. Reszta robi to po to, żeby dostać grant albo posadę w „Wyborczej”.

Upraszczając, połowa mojego bąbelka to dziennikarze, połowa to ludzie nauki. WIEM ile płaci Oko, Krypol albo Newsweek. WIEM ile zarabia profesor i ile może „wziąć z grantu”. To są przecież typowe tematy rozmów towarzyskich.

Czasami to są pieniądze trochę większe od pensji nauczyciela, czasem mniejsze, ale ogólnie krąży to plus minus wokół przeciętnego wynagrodzenia. Ani do mediów, ani do nauki po prostu nie idzie się dla pieniędzy.

I znowu, gdyby było inaczej, jakoś byśmy to obserwowali. Ferrari fizyka kłamiącego o globalnym ociepleniu mijałoby się na ulicy Pasteura z Lamborghini biologa kłamiącego, że szczepionki mRNA są bezpieczne.

Oczywiście, nie ma takiego zjawiska – i chyba musi to widzieć nawet ten, kto wierzy spisek Sorosa. Musi też widzieć odwrotne zjawisko: że właśnie ci niepokorni, niezależni, niepoprawni tłuką naprawdę gruby szmalec.

Jeśli coś tu się opłaca, to właśnie zaprzeczanie nauce. To właśnie powtarzając „nie ma żadnego ocieplenia, a poza tym nie spowodował go człowiek”, można się dorobić Ferrari.

Jak, u licha, wyznawcy sorosowej teorii spiskowej to sobie tłumaczą? Jeśli nie pieniędzmi, to czym Soros motywuje: zabijając nieposłusznych? Ale to też byśmy przecież obserwowali? Gdzie te prześladowania jutuberów odważnie i bezkompromisowo twierdzących, że „są tylko dwie płcie”?

Jednym z wyjaśnień może być to, że wielu (a może większość?) ludzi ma bąbelki towarzysko-rodzinne odwrotne do mojego. Nie znają ani jednego dziennikarza ani naukowca, więc mogą uwierzyć, że ci ludzie się sprzedali Sorosowi za granty.

Kolega Fieloryb niedawno w komciach wyraził przekonanie, że zdobywanie wykształcenia wiąże się ze wzrostem wynagrodzenia. W moim bąbelku takie słowa to śmiech na sali.

Dla nauczyciela to typowe, że robi jakiś kurs dla własnej satysfakcji – bo albo w ogóle nie wpłynie to na zarobki, albo w najlepszym wypadku będzie to symboliczny dodatek rzędu stówy. W świecie akademii często zdarza się paradoksalna sytuacja, w której formalny awans oznacza finansową degradację (np. w scenariuszu: zyskał dyplom, stracił stypendium).

Większość z nas ma świadomość, że moglibyśmy zarobić więcej, robiąc co innego. Ja na przykład powinienem pisać biografie sportowców, a nie naukowców i pisarzy. Każdy nauczyciel może więcej zarobić na korepetycjach niż w szkole – itd.

Kolejność jest więc odwrotna. NAJPIERW komuś światopoglądowo odpowiadają ideały społeczeństwa otwartego i/lub naukowego poznawania świata, więc ląduje w mediach sympatyzujących z Sorosem.

Albo: interesuje go biologia płci. Chce zrozumieć, jak przebiega zmiana płci wśród kręgowców, więc dostaje grant na badanie na rybach.

To nie ten grant go motywuje, motywuje go ciekawość. Grant oznacza na przykład wynagrodzenie w wyskości 1800 PLN miesięcznie brutto (nie wymyśliłem tej sumy). Więcej można zarobić kłamiąc na jutubie, że zmiana płci nie występuje w przyrodzie.

W moim bąbelku to wszystko oczywiste oczywistości, przepraszam więc tych, którzy się wynudzili przy lekturze. Ale czytają mnie chyba także ludzie spoza mediów i oświaty…?