Esprit de Mons

Jak mawiał Lenin, są miesiące bez jednej blogonotki i są tygodnie codziennego szitpostingu. Więc bez zbędnych, zapraszam obecnych tu wielbicieli podkastów do podkastu Instytutu Narutowicza z gościnnym udziałem moim oraz Krzysztofa Iszkowskiego.

Instytut założyli pisowcy jako Instytut Dmowskiego. Za chwilę minister Braun przemianuje go na Instytut Eligiusza Niewiadomskiego. Jesteśmy w tym maleńkim okienku, w którym w Instytucie możliwe są rozmowy dwóch osób różniących się zdaniem – potem jeśli będą robić podkasty, to takie na zasadzie „rozmowy Ziemkiewicza z Lisickim”.

Co do mnie, to oczywiście nie przełamałem swojej niechęci do podkastów, ale jak wiecie – nie jestem w takiej pozycji zawodowej, żeby móc przesadnie grymasić. Zapraszają, to idę (oczywiście nie dotyczy to Tamtej Strony).

Na własnej skórze jednak wyraźnie odczułem, za co tych podkastów nie lubię. Czynność opisywana internetowym żartem „checks notes” jest w nich niemożliwa, każdy rozmówca jest skazany na to, co zapamiętał. A memoria, jak wiadomo, fragilizuje.

Ta notka to takie postscriptum, albo raczej esprit d’escalier. Jak już wróciłem z nagrania, sprawdziłen parę rzeczy, do których w rozmowie nawiązuję na zasadzie „no było takie coś, nie pamiętam szczegółów”.

Jedna to drobiazg: relacje, w których Karol Marks był opisywany jako czarujący rozmówca. Jak wynika z rozmowy, Iszkowski celowo wypełnił swoją książkę małostkową złośliwością, bo Marks też był taki małostkowy i złośliwy, co (rzekomo) odnotowują wszyscy, którzy się z nim zetknęli.

W rozmowie argumentowałem, że to nieprawda. To kołowe dowodzenie: Iszkowski złośliwie skupił się na relacjach, które to potwierdzają, pomijając inne.

Ta relacja, o której konkretnie myślałem, to nie była ta od „anonimowego szpiega” (o której wspomniał Iszkowski, upierając się jakby to była jakaś jedna jedyna). Nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska autora, teraz sprawdziłem że to niejaki Henry Hyndman, który jeśli w ogóle czymkolwiek się zapisał w historii, to właśnie swoją relacją z Marksem (i o Marksie).

Co moim zdaniem jednak świadczy o tym, że podejście Iszkowskiego (inspirowane Kołakowskim) jest błędne. Jeśli Marks rzeczywiście niczego wartościowego nie stworzył, to dlaczego Iszkowski nie napisał o Hyndmanie właśnie? Jak się skupiamy na wadach i porażkach Marksa, gubimy z oczu jego osiągnięcia. W blogonotce porównywałem to do pisania o muzyku rockowym z pominięciem jego płyt, za to z mnóstwem ciekawostek typu „ćpał, chlał, i się nie mył”.

Ważniejszy jest dla mnie drugi detal, o którym zapomniałem. Że teraz ja sobie pozwolę na małostkowość: Krzysztof Iszkowski dużo zawdzięcza belgijskiemu prawu pracy (o tym jest w jego oficjalnym CV!). Tego prawa pracy nie przyniósł mu Pan Bóg ani Święty Milton, tylko belgijscy socjaliści wywalczyli je na barykadach.

No i oczywiście jak to w podkaście – pamiętałem że była taka masakra, i że ma jakieś francuskie określenie, no ale nie mogłem sobie przypomnieć przy mikrofonie. No to jako musztarda po obiedzie: „fusillade de Mons”, „strzelanina w Mons”, rok 1893. Według tante Wiki, od 13 do 20 ofiar śmiertelnych i cholera wie ile rannych, bo to nie są czasy w których zaraz po masakrze przyjeżdżało pogotowie.

Nigdy nie wolno nam zapominać, że te wszystkie uprzyjemniające nam życie drobiazgi, jak płatny urlop, powszechne prawo wyborcze czy ośmiogodzinny dzień pracy, przodkowie wywalczyli ginąc na barykadach i szafotach. I to nie jest metafora, tylko po prostu w obronie dywidend Reakcja się nie cofnie przed niczym.

I teraz „skup się, do metalu”. Ówczesna Belgijska Partia Pracy, matka obecnej belgijskiej socjaldemokracji, została założona przez ludzi tak głęboko czujących się uczniami Marksa, że na zjazd założycielski symbolicznie wybrali brukselską kawiarnię, w której Marks napisał „Manifest Komunistyczny”.

W przypadku niemal każdej zachodniej partii socjaldemokratycznej (asekuracyjne „niemal” dodałem dlatego, że nie jestem pewien czy czytałem o nich wszystkich; na pewno o wielu) można poprowadzić prostą genealogię. Że oto założyciele, Jean Ouvrier i Hans Arbeiter, przeczytali „Kapitał” i powiedzieli „załóżmy partię pracy”. Albo poszli na odczyt kogoś, kto przyjechał z Niemiec zainspirowany Marksem (jak założyciel szwedzkiej socjaldemokracji August Palm).

Jak ktoś ma łoś-łoś fiksum dyrdum meszugene kopf a la Kołakowski i Marks mu się kojarzy wyłącznie z komunizmem, to oczywiście może napisać taką książkę, ale po co. Książek „Komunizm był be” napisano już od grzmota, czy ma sens powiększanie tego stosu?

Znacznie ciekawszy wydaje mi się temat kontynuacji myśli Marksa na Zachodzie. Jak od pięknego literacko, ale momentami niesłychanie naiwnego „Manifestu komunistycznego” przeszła w powagę „Kapitału”, a potem przez barykady takie jak ta w Mons i ruch oporu przeciw Hitlerowi, przeszła w końcu do Unii Europejskiej. Najbardziej udanej próby stworzenia raju na Ziemi w historii ludzkości (zwłaszcza gdy przyjmujemy punkt widzenia przeciętnego człowieka, a nie księżniczki czy faraona).

No ale takiej książki na polskim rynku nie ma wcale (nie przegapiłbym!), a nie wiem czy wyszła gdziekolwiek. Ech.

PS. Jeśli ktoś w komciach mi chce nawrzucać na zasadzie „nie nadajesz się do podkastów!”, to proszę bez krępacji. Właściwie z góry się zgadzam. Na usprawiedliwienie mam, jak już pisałem, ogólną pozycję niepozwalającą na grymaszenie + świadomość że to krótkie okienko między Dmowskim a Niewiadomskim, za chwilę się zamknie.

Po raz trzeci

Il Duce otwiera fabrykę Mirafiori 15 maja 1939 (domena publiczna)

Przed wyborami straszyłem faszyzmem. Co myślę po wyborach? To samo, że jest to realne zagrożenie i w tej notce to teraz doprecyzuję, ale zapewne niektórym naturalne się wydaje pytanie: skoro tak myślę, to czemu nie uciekam?

Szczerze: czuję się za stary na zaczynanie życia od nowa. Niezależnie kto rządzi, i tak nie mam żadnych aspiracji poza dopełznięciem do emerytury. Sukcesu już i tak nie osiągnę, najwyżej przy sprzyjających wiatrach napiszę jeszcze ze dwie-trzy niszowe książki dla osób o bardzo specyficznych zainteresowaniach.

Historia totalitaryzmów – poza masowymi grobami – jest też na szczęście pełna starszych panów, którym reżim pozwolił wegetować gdzieś na marginesie w zamian za niewychylanie się („nicht hinauslehnen, nie wysowywatsa”). To jest teraz moje „gdzie siebie widzisz za 5 lat”.

W dyskusjach o faszyzmie widziałem pewne pomieszanie pojęć, stąd moja potrzeba doprecyzowania. Zrobię na wstępie zastrzeżenie literaturowe, że będę się tu posługiwać swoim rozumieniem pojęć i procesów historycznych zbudowanym na postawie książek Ryszki, Baszkiewicza i Borejszy, z domieszkami Hannah Arendt i Tima Snydera.

To są autorzy co najmniej tak starzy jak ja. To trochę zaleta, bo rozumiejący „tamte czasy”, ale trochę wada, bo nie umiemy (ja też nie) docierać do młodzieży, która ich nie pamięta. Widzę teraz i w Polsce i w Ameryce wśród młodych lewicowców postawy typu „następne wybory nasze”, bo po prostu sobie nie wyobrażają wyborów w atmosferze terroru. Ten terror w Ameryce już jest, a „polish MAGA” go skopiuje.

Więc tak na marginesie: jeśli ktoś zna jakiegoś „Poppera millenialsów”, jeśli są jakieś ciekawe nowe teorie faszyzmu – dajcie znać w komciach. Oczywiście, będę też wdzięczny za merytoryczną krytykę mojego rozumienia tych autorów, jakieś „you know nothing of my work!” od ducha Hannah Arendt.

W tymże duchu, zacznę od rewolucji francuskiej. Jako rzecze rzeczona, pojęcie „rewolucji” jako zmiany ustroju istniało już od renesansu, ale do 1789 oznaczało COFNIĘCIE ZMIAN (dosłownie: obrót). Na początku chodziło tylko o przywrócenie Stanów Generalnych, nie zwoływanych od 1614, a skończyło się rewolucją w rewolucyjnie nowym znaczeniu.

To wytworzyło w całej Europie Reakcję przez duże R – zbiorczy prąd zmierzający do cofnięcia historii przed 1789. Tak jak wiele lat później Hitler powiedział zeznając w sądzie, chodziło o „rewolucję przeciwko Rewolucji”.

W 1815 wydawało się, że to możliwe. Na straży Reakcji stanęły trzy mocarstwa, które szczególną miłością darzyli ówcześni Polacy – Rosja, Austria i Prusy, połączone Świętym Przymierzem. Przez następne 100 lat to Przymierze się stopniowo rozsypywało, ale przez kawał XIX stulecia było Potęgą.

Reakcja bazowała na prostym przywróceniu dawnych feudalnych przywilejów – żeby Pan Hrabia mógł sobie spokojnie pokojówki wydupczyć a chłopów wychłostać (lub w zależności od preferencji, odwrotnie), i żaden sąd nie miał mu prawa przeszkodzić. Te feudalne przywileje kłuły w oczy ludzi „nowych pieniędzy”, rosnącą w siłę burżuazję, która do 1848 wspierała Rewolucję jednoznacznie, a i potem często zawierała z nią taktyczne sojusze w rodzaju koalicji liberalno-socjalistycznych.

Pierwsza Reakcja była skazana na historyczną porażkę, bo parcia na rzecz rozszerzania praw wyborczych z różnych powodów nie udawało się powstrzymać. A im więcej ludzi ma prawo głosu, tym trudniej się przebić z hasłem „więcej przywilejów dla arystokracji”. Pierwsza wojna światowa dobiła ją definitywnie.

Klasyczna Reakcja (rosyjscy biali, DNVP) próbowała się początkowo odrodzić, ponosząc same porażki. Pierwszy faszyzm był nowym pomysłem na rozszerzenie reakcjonizmu o sojusz z częścią burżuazji – ludźmi „nowych pieniędzy”, którzy chcieli żyć jak dawni markizowie, którzy z kolei nie mieli już wiele do stracenia.

Literatura i film zostawiły nam mnóstwo malowniczych portretów narodzin tego sojuszu, że wspomnę małżeńsko-majątkowe intrygi w tle wielkich dziewiętnastowiecznych powieści. Netflix niedawno przypomniał nam „Lamparta”, kolejną historię o tym jak pieniądze Sedarów połączą się ze starożytnym tytułem Salinów – prefigurując faszyzm. Który był właśnie tym: fantastyczną okazją biznesową dla rodziny Agnellich (założycieli Fabbrica Italiana Automobili di Torino) pod rządami króla Wiktora Emanuela, sprawowanymi przez Il Duce i jego zięcia, hrabiego Ciano.

Kluczowym elementem nowej formuły było dopuszczenie do koryta burżuazji, żeby zobaczyła że faszyzm może jej zaoferować więcej od liberalizmu. Cóż – zobaczyła, poparła i zwyciężyła.

Faszyzm w roku 1938 wydawał się formułą równie wiecznotrwałą, jak klasyczna reakcja w roku 1815. Poniekąd słusznie: kraje faszystowskie, którym udało się nie wkręcić w drugą światówkę, przetrwały do naszych czasów (już byłem na świecie gdy upadały).

Tu pauza definicyjna. W duchu autorów przywoływanych w inwokacji, za kluczowy element uważam reakcjonizm. Zatem zaliczam Franco i Salazara, a także Metaxasa (czyli że był jeden faszyzm „proaliancki”), natomiast NIE zaliczam sanacji i republik bałtyckich: w każdych z tych państw były jakieś siły faszystowskie, ale w 1939 były za słabe, bo po prostu Salinowskich wygonili, a Sedarowscy się nie zdążyli aż tak dorobić.

Rok 1945 przyniósł wielką klęskę Reakcji i historyczne zwycięstwo Rewolucji. Przez piękną krótką chwilę zimnowojenny spór toczył się o to, w którym ustroju lepiej się żyje klasie robotniczej. Doprowadziło to zachodnią lewicę do straszliwego historycznego błędu. Uwierzyła, że dawnej Reakcji już nie ma, a Gianni Agnelli, wnuk/syn faszystów, Bourbonów i Sabaudów, sponsor Juventusu (y otros, y otros), tak po prostu pogodził się z demokracją i nie będzie kombinować jak tu poskromić związkowców, no bo po prostu na niczym mu tak nie zależy, jak na dobrostanie włoskiej klasy robotniczej.

Na wszelki wypadek zaznaczam, że opisuję ten akurat ród nie dlatego, że jest jakiś najgorszy, tylko wprost przeciwnie, bo jest typowy. Po prostu lepiej takie procesy ilustrować na konkretnych przykładach – oczywiście może być też Porsche-Piech, Krupp albo Henkel.

W europejskim kapitalizmie do dziś mamy trochę takich malowniczych dynastii, w których drzewach genealogicznych konary Wokulskich splatają się z pędami Łęckich. W każdej z nich pytanie „a co właściwie dziadek robił podczas Holokaustu” należy do najgorszych faux pas (choć czasem mają przynajmniej jednego Raoula Wallenberga jako listek figowy).

Z historycznego punktu widzenia, ci ludzie nigdy nie zrezygnowali ze swojego podstawowego marzenia: odzyskać przywileje. Jak dziadek, być ponad prawem. A jak już nie mogą wychłostać pracowników, to niech ich chociaż policja spałuje za strajkowanie.

Tym razem trzecia formuła nadeszła z USA, gdzie pojawiły się kolejne dynastie „nowych pieniędzy”, w porównaniu z którymi to Wallenbergowie są „starzy”. Fundowały liczne think tanki, z których jeden – Heritage Foundation – stoi, UWAGA!, i za neoliberalnym programem Reagana, i za neofaszystowskim programem Trumpa (Project 2025).

Dlatego mylił się srodze komcionauta, który w tasiemcowej dyskusji pod poprzednią notką przeciwstawiał neoliberalizm neofaszyzmowi. They’re the same picture: chodzi o przywileje dla nowych dynastii. Główna różnica polega na tym, że stare dynastie już się nie liczą w nowym rozdaniu – Murdochowie nie odczuwają już potrzeby żenienia się z Saxe-Coburgami. Po cholerę im to, to już nie jest XX wiek.

Zasadniczy cel jest jednak z grubsza ten sam: odkręcić prawa kobiet i prawa pracownicze, przywrócić rasizm, nie płacić podatków, dawać rządowe zamówienia z pominięciem wkurzającej biurokracji procedur przetargowych. Głównym wrogiem dla nich jest powszechne prawo do głosu i ogólnie prawo do tego, żeby jakaś aktoreczka niszczyła karierę tak zasłużonej osoby jak Harvey Weinstein jakimiś wydumanymi oskarżeniami.

W ostatniej Polityce pisałem o Curtisie Yarvinie i NRx, ale neofaszyzm („alt-right”) ma różne oblicza. Z poprzednim było tak samo, w typowym scenariuszu mieliśmy ze dwie partie faszystowskie, z których jedna wchłaniała drugą (mniej lub bardziej pokojowo). Bywało i tak, że władzę obejmował Tradycyjny Konserwatysta, postrzegany przez partie demokratyczne jako „Mąż Opatrznościowy, jedyny który może zatrzymać tych prawdziwych faszystów”, który przekazywał im władzę, albo do nich dołączał (Hindenburg, Horthy, Antonescu).

Kluczowe do faszyzacji są dwa elementy: monopolizacja mediów, umacniająca w społeczeństwie wrażenie, że „przecież wszyscy tak myślą” oraz fizyczna przemoc zastraszająca tych, którzy jednak „tak nie myślą”. Oba te elementy są już w Stanach, a „polish MAGA” to za chwilę skopiuje.

Historycznie pierwszą reakcję zniszczyła pierwsza światówka, a drugą druga. Nie wiem czy teraz uda się zatrzymać trzecią bez równie ponurych wydarzeń.

Najsmutniejsze dla mnie jest to, że wpadamy w podobne koleiny. Kiedy upadają te republiki weimarskie, nikt ich nie żałuje. Na początku wszystkich cieszy „koniec duopolu” i nikt nie ma świadomości, że to były ostatnie wolne wybory na następne 53 lata (Rumunia: 1937-1990).

My już też wpadliśmy w te koleiny. Nawet antyfaszyści sarkają, że mają dość rządu powtarzającego, że nic nie może, bo prezydent wszystko wetuje. No to będziecie mieć robaczki taki, któremu rząd będzie tak ochoczo wszystko podpisywać, aż was „kukle zaswędzą”, cytując klasyka.

Now Playing (206)

Więc tak zupełnie z innej beczki, żeby odpocząć itd., wrócę do cyklu muzycznego. Na stare lata zachowuję się często jakbym był bohaterem opowiadania sf próbującego przewidzieć rok 2025 w roku 1985. Częstym motywem wtedy było to, że gdy bohater ma w przyszłości korzystać z rozrywek z przyszłości – to sięga po klasykę (a nie po coś ze „swoich” czasów).

Więc na nocnym stoliku ma „Niezwyciężonego” Lema, na holodecku odgrywa sceny z westernu albo kryminału noir, a jak słucha czegoś z Planetarnego Repozytorium Zasobów Cyfrowych, jest to Frank Sinatra. Ja w każdym razie jestem ostatnio bohaterem opowiadania typu „Wsiadł do samochodu. Ten go jak zwykle rozpoznał i przywitał komunikatem Witaj, WO, po czym przez łączność bezprzewodową rozpoznał komunikator w jego kieszeni i dokonał znakomitego wyboru. Na centralnym wyświetlaczu pojawiła się charakterystyczna okładka płyty Fear of Music Talking Heads, a z rozmieszczonych przestrzennie głośników zaczęły dobiegać dźwięki, które choćby i za 500 lat wszyscy będą rozpoznawać jako mistrzostwo produkcji Briana Eno”.

No tak to mniej więcej wyglądało. „Fear of Music” to płyta tak dobra, że aż trudno mi się tu dostosować do charakterystycznej dla tego cyklu konwencji trzymania się piosenek. Przecież zacząłem to właśnie w szczytowej fazie zachłyśnięcia się cyfrową muzyką (o ja cie nie mogę, cała płytoteka w kieszeni!) i nie myślałem, że kiedykolwiek wrócę do słuchania albumów z winyla.

No ale fakt jest faktem, winyli do samochodu nie zabiorę (tak, wiem że kiedyś były takie konstrukcje – ale z tego co się orientuję, wyłącznie na single i w dodatku z niszczącą płyty wkładką piezoelektryczną, więc tak czy siak bym nie chciał). Z wielkim trudem wybiorę więc piosenkę być może najbardziej rozpoznawalną z tej płyty, bo powtórzonej na znakomitym koncercie „Stop Making Sense” (wrzuciłem tą wersję, choć notka jest o studyjnej).

Pełny tytuł to „Life During Wartime (This Ain’t No Party… This Ain’t No Disco… This Ain’t No Foolin’ Around)”. Oczywiście jako nastolatek byłem zachwycony przesłaniem „no disco”, nie umiałem wtedy bowiem zauważyć, że ta pozornie czysto postpunkowa płyta pełna jest muzycznych nawiązań do nurtów, które post factum nazwano „disco” (w połowie lat 70. nie było takiego nurtu, pionierzy disco uważali siebie za muzyków rockowych, funkowych albo soulowych).

Podmiot liryczny prowadzi życie, o którym czytaliśmy wtedy w pierwszych zachodnich thrillerach Forsytha i MacLeana (a jak dzisiaj wiemy, wzorowane na prawdziwym ojcu zachodniego terroryzmu: Iliczu Ramirezie Sanchezie). Ma „trzy paszporty” i tak często zmienia wygląd, że już sam nie pamięta jak wygląda naprawdę.

Czy to naprawdę monolog terrorysty, czy jakiegoś wariata, który o tym fantazjuje? Przepraszam: osoby w kryzysie. Teksty piosenek z tej płyty często brzmią jak monologi osób w rozmaitych kryzysach, na które natykamy się w miejskim zgiełku. Jeden uważa, że zwierzęta spiskują by nas wszystkich wykończyć, drugi chce sobie wybrać miasto do mieszkania i wymienia przedziwne argumenty („Memphis, miasto Elvisa i starożytnych Greków”).

Moje ukochane piosenki postpunkowe i nowofalowe z końca lat 70. nader często snuły apokaliptyczne wizje i tak jest w przypadku „Fear of Music”. Takim ogólnym morałem z wszystkich tych piosenek jest że nadchodzi „Koniec Świata”.

Ta do mnie wtedy z jednej strony przemawiała, ale z drugiej – jako mieszkaniec PRL – nie mogłem się powstrzymać przed pewną zazdrością. Twórcy tych piosenek nadal korzystali z różnych dobrodziejstw gnijącego państwa dobrobytu, co się przebija do tekstów: mieszkali w mieszkaniach komunalnych, mieli sprawne metro, dzięki zasiłkom i stypendiom mieli czas na dopieszczanie debiutanckiej płyty.

W następnej dekadzie nastąpi paradoksalna zamiana. Sade, Bronski Beat, Soft Cell, Culture Club itd. będą mieszkać w squatach albo sublokatorskich pokojach bez szans na stypendia i zasiłki, co też się będzie przebijało do ich tekstów. Ale jednocześnie właśnie ich muzyka zrobi się łagodniejsza, bardziej jednoznacznie taneczna, ponownie dyskotekowa (choć nadal bez używania brzydkiego słowa na „d”).

Wygląda więc na to, że tą apokalipsą, którą straszono pod koniec lat 70. był po prostu neoliberalizm. Punkrockowców wykończył nie Ilicz Ramirez Sanchez tylko Margaret Hilda Thatcher. I w ten sposób „Fear of Music” robi się jeszcze straszniejszy.

Trza.

Warszawa gdyby rządził w niej Trzaskowski (fot. domena publiczna)

Jakaś część czytelników blogaska zastanawia się nad wyborem mniejszego zła w drugiej turze. Te wątpliwości wydają mi się wynikiem dwóch błędów – niedocenianiem rozmiarów Zła w postaci Nawrockiego, i przecenianiem go w przypadku Trzaskowskiego.

Zacznę od Większego Zła. Część z Was może mówić „PiS już rządził i w sumie nie było tak źle”.

Że to nie będzie taki PiS jak przedtem – daje nam przykład Trump, z którego światowa prawica czerpie inspiracje. Za pierwszej kadencji mimo wszystko nie posuwał się do masowych deportacji, grożenia inwazją Kanadzie czy Grenlandii, wstrzymywania pomocy dla Ukrainy. W sprawach zdrowotnych słuchał się fachowców, nie antyszczepionkowych wariatów. Respektował autonomię uczelni i przynajmniej literę prawa.

W Polsce trzecie rządy PiS będą wyglądać podobnie. Jeśli myślicie, że macie jakąś bezpieczną niszę, w której będziecie nie do ruszenia – to się zdziwicie tak jak Amerykanie, którzy nie chcieli głosować na Harris, „bo nic nie zrobiła by powstrzymać ludobójstwo w Gazie”.

Czujesz się bezpiecznie, bo pracujesz na wyższej uczelni? Nowy PiS rozwali Uniwersytet Warszawski, tak jak Trump niszczy Harvarda. Pracujesz w międzynarodowym korpo? Wycofają się z Polski, rządzonej przez niepohamowanych populistów. Pracujesz w kulturze, w mediach w samorządzie miejskim, w NGO? Dopadną cię i tam, rozpędzą samorząd i wprowadzą władzę komisaryczną, zakażą działalności nieposłusznych NGO’sów, będą robili najazdy na redakcje, teatry i domy kultury aż wymuszą na nich Selbstgleichschaltung.

Duda był jaki był, ale hamował co skrajniejsze pomysły swojego obozu. Nowy PiS możemy sobie częściowo wyobrażać na podstawie tych ustaw, które jednak im wetował. A był to na przykład Lex Czarnek, czyli ustawa dająca kuratoriom (w praktyce: ministrowi) możliwość ręcznego mianowania dyrekcji szkół, także prywatnych. Wtedy już nigdzie nie ukryjesz dziecka przed obowiązkową mszą za żołnierzy wyklętych.

Myślisz, że jeśli jesteś zamożnym gejem jak Krystian Legierski, to cię to wszystko nie obchodzi? Każdego mogą jakoś załatwić, jego na przykład mogą skreślić z listy adwokatów. Mi mogą odebrać uprawnienia nauczycielskie. Władza może dużo, Amerykanie codziennie teraz to odkrywają.

A co do Trzaskowskiego jako mniejszego zła? Zacznę od tego, że Warszawa jest ogólnie przyjemnym miastem. Jeśli ktoś mieszka poza nią i wyobraża ją sobie na podstawie mediów społecznościowych, być może ma jakąś wizję w stylu Sin City, ale nic bardziej błędnego.

Oczywiście mnie to też wkurza, że wszystko powstaje zbyt wolno i za mało. Chciałbym więcej metra i tramwajów, więcej ścieżek rowerowych, więcej nowych parków – ale już i tak jest całkiem fajnie w porównaniu z tym, co było za rządów PiS.

Kto Warszawę zna tylko z mediów, ten z pewnością słyszał o całkowicie nikomu niepotrzebnej kładce pieszo-rowerowej. Jest bardzo bezużyteczna, bo panuje na niej taki tłum, że nie da się szybko przejechać rowerem.

Oczywiście, kto NAPRAWDĘ jeździ rowerem po Warszawie ten wie, że na bulwarach i tak nie da się szybko jeździć. Niby jest wyznaczona trasa, ale wszędzie są znaki i napisy na chodniku „ZWOLNIJ, UWAŻAJ NA PIESZYCH”. Nawet więc gdyby zbudować obok specjalną kładkę tylko dla rowerzystów bijących rekordy, to i tak wpadną w ten nadwiślański tłum.

O tych niepotrzebnych kładkach, tramwajach i liniach metra słyszymy zazwyczaj od tak zwanych „aktywistów”, co do których mam wątpliwości, czy oni w ogóle poruszają się po Warszawie. Najlepiej świadczy o nich to, że walczą teraz ze skrzynkami z instalacją elektryczną, których podobno jest za dużo i to szpeci krajobraz miejski. Miasto, w którym są takie problemy to miasto bez problemów (w latach 90. człowiek nie liczył skrzynek, tylko wypatrywał zagrożeń).

Trzaskowskiego krytykuje się za to, że nie ma swoich poglądów tylko usiłuje się dogadać z każdym. To prawda i ja też wolałbym wyraziście lewicowego prezydenta, ale prezydent centrowy, co to i na piwo z prawakiem, i na kombuczę z lewakiem, to jeszcze nie jest takie znowu największe zło. To nie jest druga tura Chirac-Le Pen, którą kiedyś mieli Francuzi.

Nawrocki nie będzie się chciał z nami dogadywać, drodzy lewacy. On reprezentuje siłę polityczną, która nasze miejsce widzi w obozach. Jeżeli ktoś uważa że przesadzam, to proszę spojrzeć na USA, gdzie Trump już mówi o formalnym „zawieszeniu habeas corpus”, a i bez tego już teraz habeas corpus jest fikcją, skoro każdego mogą uznać za nielegalnego imigranta i tym samym pozbawić prawa do procesu (a więc m.in. do możliwości udowodnienia, że się nie jest nielegalnym imigrantem). Ale Kamala Harris była za mało wyrazista…

Na na na, na na na

Chciałbym jeszcze zdążyć przed ciszą wyborczą, więc po raz ostatni już wyrażę poparcie dla Adriana (na na na, na na na) oraz być może nie po raz ostatni przeproszę za ten swój niemądry apel, żeby nie kandydował. Wszystko poszło inaczej niż się spodziewałem, zamiast kłótni wyszła synergia, lewicy (jako całości) tylko przyrosło.

Jak każdy publicysta, który palnął głupotę, będę się jednak upierać, że w jednej sprawie miałem rację. W grudniu, gdy pisałem ten apel, media były pełne polityków lewicowych, którzy szlochali że ich oszukano. Apelowałem wtedy, żeby to jak najszybciej przepracować, bo nawet sympatycy nie chcą słuchać takich rzeczy.

No i stał się cud, z polską szlachtą polski lud, w kampanii nie było już słychać takich animozji. Może na tajemniczej „leftawce” (do dziś nie wiem co to i gdzie to!) były jakieś kłótnie między zandbergistami a biejatystami, ale nie widziałem ich w mojej części internetu. A przecież teoretycznie podział przebiega dokładnie przez moją banieczkę.

Rozumiem racje tych, którzy chcą chronić koalicję 15 października jako mniejsze zło – podzielam je na tyle, żeby tak głosować w drugiej turze. Ale są też racje tych, którzy nie chcą się już więcej wstydzić za rząd (a zwłaszcza za tzw. „lewicowych” ministrów w rządzie). Zwolennikom obu racji udało się do ostatniego tygodnia „pięknie różnić”, bez awantur i wypominek.

„Gazeta Wyborcza” uraczyła nas kolejną antylewicową śmierdziuchą, tradycyjnie serwowaną przed każdymi wyborami – tym razem pióra kolegi Gruszczyńskiego. Pod pięknym tytułem „Mówią o nim: idealista, który zdradził. Kim jest Adrian Zandberg?”, autor usiłował do czegoś się przychrzanić, ale bardzo charakterystyczne jest to, czego w tym tekście nie ma – napaści Biejat na Zandberga (albo odwrotnie).

Najmocniejsze co Gruszczyńskiemu się udało znaleźć, to wypowiedzi anonimowych „współpracowników Czarzastego” i nieanonimowego ministra Szejny. Że zacytuję ciocię Wiki: „W związku z kontrowersjami po medialnych doniesieniach o nadużywaniu alkoholu oraz nieprawidłowościach przy rozliczaniu tzw. kilometrówek i prowadzonym postępowaniem prokuratorskim, 26 marca 2025 został wysłany na urlop wypoczynkowy, którego długość — jak podkreśla MSZ — uzależniona jest od wyjaśnienia sprawy”.

Takich „współpracowników Czarzastego” i tak trzeba się pozbyć z lewicy, bo są betonową kotwicą, a nie lokomotywą. Na szczęście wspólną listę lewicową w 2027 układać będą biejatyści z zandbergistami, oczywiście uwzględniając wielkodusznie kilka miejsc na liście dla zwolenników Senyszyn (proporcjonalnie do jej wyniku).

Odwieczne pytanie „jak można budować lewicę bez lewicowych mediów” chyba ląduje już na śmietniku historii, razem ze sweterkami Czarzastego (pamiętajmy: według nowych zasad segregacji, już nie do zmieszanych tylko do PSZOK!). Media tracą na znaczeniu, można działać wbrew nim wszystkim.

Jajako nieważny mały człowieczek mogę sobie pozwolić na wybredność, że nie rozmawiam z tymi i tamtymi, ale Zandberg pewnie jednak nie. Musi się pojawiać u tych wszystkich Stanowskich, do których ja bym za żadną kasę – ale wygląda na to, że radzi sobie z tym całkiem dobrze.

Jak widać, spoglądam w przyszłość z pewnym optymizmem. Mam nadzieję, że z wyborów w 2027 wyłoni się centrolewicowa koalicja, którą tworzyć będą jakieś post-libki (Koalicja Jeszcze Bardziej Obywatelska, która wchłonie resztówkę po Hołowni?) razem z jeszcze nowszą lewicą.

Wszystko tu zależy jednak od tylu czarnych łabędzi, że nie da się nic prognozować. Może Polacy jednak okażą się tak głupi, że wybiorą kumpla gangsterów? Albo podczas debaty w TVP (której oczywiście jak zwykle nie zamierzam oglądać) jednak Biejat z Zandbergiem się o coś pokłócą? A może jednak Putin najedzie na Suwałki?

Któż to wie. Ja w każdym razie jak zwykle zamierzam głosować zgodnie z ideologią wokizmu, łołkizmu i lolkizmu, co czego i Państwa namawiam.

Alleluja!

Wielkanoc to święto optymizmu. Zatem w imieniu Międzynarodowej Federacji Pesymizmu, Czarnowidztwa i Niedasizmu serdecznie pozdrawiam optymistów radosnym alleluja, mieliście rację! Przynajmniej w sprawie startu Zandberga.

Wygląda na to, że scenariusz, którego obawiałem się najbardziej – miażdżąca przewaga o rząd wielkości notowań Biejat na Zandbergiem (typu 5% do 0,1%), jest już nierealny. Ostatecznie oczywiście jak zawsze w polskiej polityce wszystko zależy od przeoryszy zakonu SS Pregnantek Na Pasach, ale siostrzyczki zazwyczaj skupiają się na kandydatach z podium.

To oznacza, że mój główny argument uległ całkowitemu unieważnieniu. Bałem się, że to wyeliminuje Razem z układania wspólnej listy lewicy w wyborach 2027, tymczasem wygląda na to, że pozycja Razem ulegnie wzmocnieniu.

W wyborach z 2023 Razem występował w roli ubogiego krewnego, który wnosi swój skromny procencik i dzięki temu Udzielni Władcy Wszechświata, Biedroń i Czarzasty pozwalają mu zasiąść przy pańskim stole. Teraz Zandberg będzie z tym kimś, kto będzie wtedy kierować staro-nową Lewicą rozmawiać jak równy z równym, zaś rola jednoprocentowego ubogiego krewnego przypadnie SLD-nostalgikom z Senyszyn.

Perspektyw wyborów z 2027 wydaje mi się teraz najważniejsza – pamiętając oczywiście, że to nie musi być 2027. Jeśli wygra Nowogrodzki, będzie przecież dążyć do jak najszybszych przedterminowych.

Pamiętając o tym, że poprzednio nie miałem racji i że cieszę się, że w Razem mnie nie posłuchano (hura! hura!), ale znów mam kolejny postulat. Mam nadzieję, że taka wspólna lista powstanie. Mam nadzieję, że powtórzony będzie pakt senacki.

Przypominam, że nie chodzi o tego nieszczęsnego d’Hondta, o którym uwielbiają perorować publicyści nierozumiejący matematyki. Małe okręgi wyborcze sprawiają, że efektywny próg potrafi w nich przekraczać dziesięć procent co teoretycznie oznacza, że partia może przekroczyć 5% w skali ogólnopolskiej – ale dostać 0% mandatów.

Hipotetyczny osobny start Razem i Nowej Lewicy byłby więc katastrofą, nawet gdyby obie listy dostały po 6%. Za to wspólna lista zgarniająca te 12% mogłaby zyskać więcej posłów niż dzisiaj. I to znacznie więcej, bo w 2023 widać nieliniowy skok właśnie w tej okolicy: Nowej Lewicy jej 8,61% dało 26 mandatów, a Hołowni jego 14,4% aż 65. To dlatego, że Hołownia dostawał mandaty w tych okręgach, w których realny próg krążył w okolicach 10% – a lewica nie.

To, co napisałem powyżej, wydaje mi się bardzo logiczne i matematycznie niepodważalne. Ale tak było też z moimi obawami przed „katastrofą 0,1%”, więc już się przy niczym nie upieram.

Źródłem mojego błędu było przecenianie roli zaplecza medialnego. Myślałem, że skoro Zandberg będzie miał tym razem przeciwko sobie już nie tylko tradycyjne media, dzielące się na prawicowe papiesko i prawicowe balcersko, ale nawet maleńkie media lewicujące, jak Oko Polityczne FM, to już naprawdę nie wyjdzie z procenta.

Okazuje się, że brak zaplecza medialnego nie jest aż tak dużym problemem. To dobra wiadomość, bo pewnie tego zaplecza Razem nie będzie mieć także i w 2027 (jak zwykle tu czy tam znajdzie się jakiś pojedynczy sympatyzujący felietonista czy bloger, ale nikt decyzyjny). A że znaczenie tradycyjnych mediów nie przestanie spadać, to i problem braku zaplecza będzie coraz mniejszy. Alleluja!

Rozumiem powody, dla których polityk na tym etapie nie powinien jeszcze deklarować w drugiej turze poparcia dla nikogo poza sobą samym, ale nie jestem politykiem, jestem nieważnym kolesiem bez znaczenia, co daje mi ten luksus, że mogę mówić jak jest. Albo jak mi się wydaje, że jest.

W czasach trumpizmu prawica zrobiła się już otwarcie faszystowska. Oni oczywiście mówią, że bronią wolności słowa („nie może być tak, że ktoś idzie do więzienia za grożenie komuś śmiercią na twitterze”!), ale w rzeczywistości w USA zaczynają prześladować uniwersytety za mówienie prawdy. Nauka to teraz „lewackie przygłupy z Harvardu”, a obowiązuje łysenkizm z jutuba. Oni są już w fazie deportowania ludzi bez procesu do obozu koncentracyjnego (na razie jednego, no ale nie od razu Auschwitz zbudowano).

To samo chcą nam tutaj urządzić w Polsce pisiory w czapeczkach MAGA. To nie będzie już taki PiS jak kiedyś, z grubsza trzymający się przynajmniej pozorów praworządności. Różnica będzie jak między rządami Karola II a rządami Antonescu w Rumunii (by nie używać w kółko tej chemii z Niemiec). Potrzebujemy lewicy jako większego dobra, ale na razie potrzebujemy też „libków” u władzy jako mniejszego zła. Lepiej być lewicą w parlamencie niż w obozie koncentracyjnym. Droga do faszyzmu jest wybrukowana ludźmi mówiącymi „oj już nie przesadzaj”.

Trup w Longines Lounge

Goggins i Rockwell – mat. promocyjne MAX

Jak wiadomo, od 200 lat popkultura jest robiona głównie dla średniej klasy średniej. Prapradziadkiem całego popu są teatry nastawione na masowego mieszczańskiego widza (a nie tylko działające w ramach arystokratycznego dworu).

Siedząc pośrodku hierarchii, MMC ma na jej punkcie centralnego pyerdolca. Marzymy o awansie do UMC (albo zgoła do wyższej), boimy się spadku do LMC (albo zgoła do niższej). Część z nas leczy się wyparciem, przez wmawianie sobie, że żadnych klas w ogóle nie ma, były najwyżej w czasach Marksa, a zresztą je zmyślił – w odmętach fejsbuka do dziś widuję komcionautów z serii „a co to w ogóle jest klasa średnia”.

Seriale telewizyjne też robione są głównie dla MMC, bo dziś to MMC głównie płaci abonamenty za te wszystkie Netflixy, a kiedyś to MMC głównie kupowało proszki do prania premium, więc się opłacało robić „opery mydlane”, a znowuż w Europie, gdzie seriale początkowo były niekomercyjne, to i tak w praktyce robiono je pod gust średniego szczebla menedżmentu w jakimś BBC. Więc jak nie obrócić, biodra z tyłu.

W Europie ten menedżment średniego szczebla często zamawiał niekomercyjne (ale czasem bardzo popularne) widowiska z serii „Z Życia Klasy Niższej”. Amerykańska telewizja od razu jednak poszła w aspiracyjne seriale o elitach.

Jestem dostatecznie stary, żeby się na niektóre załapać, oraz dostatecznie młody, żeby pamiętać to aspiracyjne uczucie. Jak oglądałem „Murphy Brown” jako Początkujący Dziennikarz, czułem dumę, że robię w tej samej branży i marzyłem, że kiedyś dorównam statusem. No jasne że też mnie to teraz śmieszy (aspiracyjnych seriali o nauczycielach niestety nie robią – marzę o spinoffie „Dojrzewania” pt „Mister Malik”).

Seriale anty-elitarne są zjawiskiem relatywnie nowym. Dobrze to ilustruje kombo „The Good Wife” / „The Good Fight”. Zaczęło się to jako w miarę konwencjonalna aspiracyjna opowieść o „prawnikach z prestiżowej kancelarii” (2009), wyewoluowało w satyrę na prestiżowe kancelarie.

Ta przemiana nastąpiła w latach 2015-2017, kiedy Ludzie Tacy Jak Ja zaczęli żartować o „zepsutej symulacji”. Świat się zaczął rozsypywać jak u Philipa Dicka, nie tylko moje marzenia pożeglowały ku bezkresnym oceanom przez rury kanalizacyjne.

„Biały lotos” jest flagowym przykładem fali popkultury antyestabliszmentowej. Średnia klasa średnia ogląda go dla kompensacji utraconych marzeń – patrzymy na elity i myślimy: co za ćwoki! co za chamy! co za głupki! co za szuje! Jak dobrze że nie siedzimy z nimi w tym Longines Lounge (jednocześnie oczywiście sycąc swoje oczy widokiem luksusów, na które nigdy nie będzie nas stać).

Pokochałem pierwotną formułę „Białego lotosu” i nadal podobał mi się trzeci sezon, w którym ta formuła uległa ewolucji. Początkowo wszystko było proste, że jeśli ktoś jest z elit, to jest Zły, Tępy i Ograniczony. W miarę symptyczny był tylko personel, który tych chamów obsługiwał. W trzecim się to komplikuje w sposób, który będę usiłował opisać bezspojlerowo.

Jak zwykle, na początku mamy Trupa W Luksusowym Hotelu. Potem mamy przeskok „TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ” i śledzimy losy grupy longinesiarzy, którzy właśnie przybyli do hotelu i zastanawiamy się, Kto Zginie.

Zakończenie w trzecim sezonie jest Trochę Inne Niż Przedtem, nieco inna jest też dynamika postaci. Do hotelu przybywa pięcioosobowa rodzina Człowieka Sukcesu (przecudowspaniały Jason Isaacs), Trzy Przyjaciółki Z Młodości oraz dziwna para, Mrukliwy Typ (Walton Goggins z „Fallouta”) i Słodziutka Blondynka (Aimee Lou Wood z „Sex Edukacji”).

W podwójnej roli gościo-pracownika pojawia się Belinda, masażystka z pierwszego i drugiego sezonu, w ramach Erazmusa dla chłopów pańszczyźnianych. A jak ona, to pojawi się także tajemniczy Greg, który tym razem nazywa się Gary. W roli specjalnej pojawia się Sam Rockwell i jak zwykle kradnie show.

Inaczej niż w poprzednich sezonach, bliżej śledzimy tu perypetie pracowników hotelu. Wzruszający romans Gaitoka i Mook to love story w klasie ludowej (parkingowy i masażystka).

Z Trzech Przyjaciółek jedna jest ewidentnie MMC – jej marzenie o byciu prawniczką w prestiżowej kancelarii skończyło się jak moje o mediach. Druga moim zdaniem UDAJE sukces, ale to tak jak moi znajomi, którzy kompulsywnie chodzą na te wszystkie gale Srand Sress, żeby tam sobie robić selfiki i czuć się przez jeden wieczór częścią lepszego świata.

Mniej tu mamy więc „satyry na bogoli”, a więcej studiów charakteru. Część postaci w ciągu tego tygodnia pokaże nam się niespodziewanie z lepszej lub gorszej strony – nie chcę niczego spojlować z jednym wyjątkiem.

Przy całej mojej juniorofobii muszę przyznać, że Patrick Schwarzenegger świetnie gra najstarszego syna i desygnowanego następcę tronu Człowieka Sukcesu. Zapatrzonego w tatę „high T alpha male”, który pije jakieś proteinowe szejki na porost mięśni (?), jest wcieleniem wszystkich bredni manosfery, i jako taki OCZYWIŚCIE jest odpychający dla kobiet. Ale gdzieś tam pod koniec zaczyna okazywać normalne uczucia i w siódmym odcinku jest już prawie sympatyczny.

Część postaci ewoluuje w odwrotnym kierunku: wydawały się miłe, a potem nagle paskudne. KMWTW. Czynnikiem tych przemian zazwyczaj są pieniądze, ale tak ogólniej rzecz biorąc – hierarchia. Moim zdaniem, pozytywna przemiana młodego maczo wzięła się z tego, że na jachcie Grega zrozumiał, że jako UMC i tak nie jest częścią PRAWDZIWEJ klasy wyższej. Mogą go najwyżej czasem zaprosić do jacht albo do wspólnej, mehemm, zabawy. Ale jego „stać na ten hotel” w sensie rachunku, a ich „stać na ten hotel” w sensie ewentualnego kupienia go. „We’re not the same”, cytując znanego memeska.

Każda z tych postaci jest znakomicie zagrana, więc oglądałem to z przyjemnością, jako pokaz pokazowego aktorstwa na tle pięknego tła. Muszę jednak przyznać, że sama formuła „antyelitarnej popkultury” zaczyna mnie nużyć.
Nie myślałem że kiedykolwiek to powiem, ale mam wrażenie, że ten cynizm, pesymizm i zgorzknienie nas paraliżują. Musimy zacząć szukać pozytywnych wzorców.

Mam wrażenie, że zgorzkniała prawniczka Laurie (Carrie Coon) została nam podsunięta jako krzywe zwierciadło MMC i jej/naszych frustracji. Zapatrzeni w własne pępki, rozpamiętujący utracone szanse, robimy się ślepi na coraz bardziej realne zagrożenia wokół nas. Potrzebujemy nowych przywódców, a to jednak oznacza chwilową przynajmniej rezygnację z naszej tradycyjnej firerofobii.

A Wy Jak Myślicie?

That Andrew Tate shite

Źródło - materiały promocyjne Netflix (adres w treści)

Serial „Adolescence” jest obecnie „the talk of the town” we wszystkich moich bąbelkach. Rzekłbym nawet „talk of pokój nauczycielski”. Zatem pogadajmy i na blogasku.

Na wstępie uprzedzam, że jeśli ktoś jeszcze nie oglądał, powinien się zamknąć w jakiejś komorze izolacyjnej i natychmiast nadrobić, bez znajomości spojlerów. To jednak jest kryminał i jesteśmy trzymani w czymś rodzaju niepewności „kto zabił”. Właściwie do samego końca.

W notce spojlery BĘDĄ, bo nie da się bez nich o tym rozmawiać. Powiedzmy więc od razu, że zabił jak zwykle kamerdyner i jedziemy z tematem.

Serial powinien solidnie przetrzepać każdego, ale dodatkowo każdego rodzica i każdego nauczyciela. Każdego kto styka się z nastolatkami, gdyż albowiem jego przewybitność w dużym stopniu bazuje na kilku genialnych rolach, przede wszystkim głównego bohatera (Owen Cooper). Plagą polskich seriali od lat są „studenci aktorstwa grający licealistów”, tutaj mamy trochę kreacji osób w wieku 13-15 lat – i wygląda na to, że aktorzy też mają tyle.

Są niesamowici. Jak wiadomo, serial był kręcony w przedziwny sposób – każdy odcinek to godzinne ujęcie. A kiedyś nawet robiłem wywiad z Chrisem Columbusem, który mówił że sekretem pracy z dziećmi jest szybki montaż, bo nawet całkowicie pozbawiony talentu dzieciak potrafi mieć właściwą minę przez sekundę.

Tutaj natomiast genialnie gra nie tylko Owen Cooper, ale na przykład drugoplanowa Fatima Boyang w długim ujęciu wybucha płaczem i widać łzy. A to są wszystko debiutanci! I potrafią nie patrzeć na kamerę, nie potknąć się o dekorację, nie kichnąć.

Dzięki temu zapominamy że to fikcja. Serial nie daje nam sekundy na zastanawianie się „łejdeminet, to przecież nie ma sensu”.

A przecież nie ma. Za najwybitniejszy odcinek powszechnie uważany jest trzeci (na skrinie). Jeśli ktoś przyznaje statuetki za „najlepszy odcinek serialu dramatycznego”, ten jest pewniakiem, inne seriale nie mają szans.

Jak może wiecie, od lat fascynują mnie popkulturowe stereotypy, kiedyś prowadziłem nawet o nich seminarium na SWPS, głównie dla studentów psychologii. Dużo uwagi z tej okazji poświęcałem stereotypom dotyczącym psychologii – a ta w popkulturze zazwyczaj pokazywana jest tak, jakby dowolna rozmowa z psychologiem musiała być freudowskim poszukiwaniem wyparć i zaprzeczeń („…not onli ze riwer in Idżipt!”), a ich odnalezienie objawiać się musiało freakoutem – że pacjent płacze, krzyczy, demoluje gabinet.

To jest bardzo malownicze, no bo najpierw mamy leniwy small talk o pogodzie, korkach na obwodnicy i szansach Red Soxów w tegorocznej kolejce ligowej. A kwadrans potem psycholog w poszarpanym krawacie mówi do sekretarki „pani Simpson, proszę odwołać wszystkie wizyty do końca dnia”.

Oglądaliśmy to tysiąc razy, ale zawsze chętnie obejrzymy po raz tysiąc pierwszy. No i tym właśnie jest epizod 3 „Adolescence”, kolejnym psycho-freakoutem.

Ten stereotyp jest społecznie szkodliwy. Cholera wie ilu ludzi nie poszło na terapię, bo się bało jej popkulturowego stereotypu.

W tym odcinku psycholożka (Erin Doherty) ma po prostu dokonać ewaluacji oskarżonego by sprawdzić, czy rozumie zarzuty. Taka procedura występuje także w Polsce i zazwyczaj polega po prostu na zadaniu serii standardowych pytań.

Serialowa psycholożka nie wiadomo po cholerę buduje z chłopcem jakąś relację, trochę tereapeutyczną, trochę uwodzicielską. Gdyby to był realny świat, powiedziałbym, że to z jej strony nieetyczne i nieprofesjonalne (dorosłemu łatwo doprowadzić trzynastolatka do wybuchu, ale tym bardziej powinien unikać), ale oczywiście ma to konkretną rolę dramaturgiczną: mamy zobaczyć psychoanalizę manosfery (a przy tym, jak wynika z materiałów promocyjnych Netflixa, dać nam „coś w stylu sztuki Davida Mameta”).

Wielu dorosłych do dziś nie zna tego pojęcia, choć serial powinien to wreszcie zmienić. Samo słowo w nim chyba nie pada, zamiast tego jest synekdocha „that Andrew Tate shite”. Ja to słowo poznałem u siebie na blogu. Pytałem w rozmowie czy „that shite” ma jakiś jeden rzeczownik dla uproszczenia, uprzejma Osoba Komcionautyczna odpowiedziała.

Manosfera to zespół poglądów odwołujących się do lęków i frustracji nastolatków takich jak w tym serialu. Odczuwamy je od stuleci, popkultura pokazała to na bazylion sposobów, z „Sekretnym dziennikiem Adriana Mole’a” na czele.

Współczesny dorosły ma skłonność to bagatelizować, no bo „wszyscy przez to przeszliśmy”. Ale za naszych czasów nie było Internetu, który żerując na tych lękach, podsuwa nastoletnim chłopcom proste wyjaśnienia.

To wszystko przez feminizm, który sprawił, że kobiety zapomniały o swojej uległej naturze. Skoro mogą wybierać, to wybierają tylko najprzystojniejszych i najbogatszych, a więc nie ciebie, Janku Kowalski. Ale my tu mamy dla ciebie fora, w których możesz się z kolegami nakręcać w nienawiści do kobiet, a także cudowne pigułki, od których urosną ci mięśnie, oraz za jedyne 9999 dolarów kurs „jak się stać grecką literką”.

Rzetelne porady, jakich można udzielić nastolatkowi przerażonego myślą, że na zawsze pozostanie prawiczkiem, są do odnalezienia za darmo od lat. Kolega MRW sprowadza to do dosadnego „myj dupę”, w nieco bardziej rozwiniętej formie znajdziemy kompletny poradnik w starych książkach Siesickiej czy Ożogowskiej, a nawet w komiksach o Tytusie.

Manosfera buduje w chłopcach niebezpieczną iluzję, że zamiast tego wszystkiego mogą się nauczyć sztuki takiego przemawiania do kobiet, żeby te na władcze „zrób mi kanapkę!” pytały tylko „z winiary czy kieleckim”. Serialowy chłopiec próbuje stosować te porady wobec psycholożki – z tragikomicznym skutkiem, no bo ona zawsze jest krok przed nim.

No ale co zrobić? Pomysły typu „zakazać smartfonów” są może i urocze, ale niemożliwe do wprowadzenia w życie. Polska szkoła wymaga od ucznia zainstalowania aplikacji mobywatel (bo już nie ma fizycznych legitymacji), blika (inaczej nie da się już „wpłacić na wycieczkę”), teamsów i librusa. Przybywa miast, w których bez smartfona nie da się korzystać z komunikacji publicznej ani zaparkować. I za każdym razem towarzyszą temu entuzjastyczne fanfary, że hura, cyfryzacja postępuje.

Na „zakaz smarfonów” mogą sobie pozwolić najbogatsi, których dzieci szofer wiezie do szkoły o zaporowym czesnym. Podobnie jest z pomysłem „blokada rodzicielska” – ten wymaga wysokiego poziomu kompetencji od opiekunów, więc o ile ten pierwszy jest dla klasy wyższej, ten drugi dla średniej. Ale co z dziećmi z klasy ludowej? „Tate shite” forever?
Podoba mi się to, że ten serial nie udziela łatwych odpowiedzi. Zawiodła szkoła, zawiedli rodzice – można tak powiedzieć, ale przecież widać, że jedni i drudzy się starali.

Moja propozycja jest ta sama co zwykle. Korporacje prowadzące serwisy takie jak Instagram czy Youtube, nagradzają swoim informatykom za takie udoskonalanie algorytmów, żeby serwis jak najsilniej uzależniał. Wiemy o tym dzięki sygnalistom takim jak Guillaume Chaslot.

Pod tym względem jest więc trochę jak pół wieku temu z papierosami, gdy firmy Big Tobacco zatrudniały naukowców takich jak Jeffrey Wigand – płacąc im za takie modyfikowanie składu tytoniu, żeby jeszcze silniej uzależniał. Równocześnie kłamiąc, że nic im nie wiadomo o uzależniającym działaniu nikotyny – tak jak dzisiaj Big Tech kłamie, że ich algorytmy są niewinne i transparentne.

Nie da się nastolatków stuprocentowo skutecznie uchronić przed papierosem czy alkoholem – ale wszyscy się zgadzamy, że za ich sprzedaż nieletnim powinno się surowo karać, aż do odebrania koncesji włącznie. Podobnie należy traktować firmy internetowe: za narażanie młodzieży na szkodliwe treści należy im nakładać surowe kary, aż do zakazu działania w UE włącznie.

Jak oni te treści mają usuwać – to już zostawmy im. Zatrudniają speców od ich promowania, to mogą tym samym specom powierzyć algorytmiczne wykrywanie i ukrywanie przed nieletnimi „Andrew Tate shite”. Nie chodzi mi o całkowity zakaz – niech to sobie dalej będzie dostępne dla „consenting adults”, jak pornografia czy najostrzejsze horrory.

W tej chwili najbogatsze firmy świata zatrudniają najmądrzejszych informatyków żeby ci zamieniali chłopców w potwory poprzez wywoływanie w nich uzależnienia. To ma poziom etyczny handlowania fentanylem pod szkołą.

W tej chwili przeciętny chłopiec – as we speak – nie musi tych treści szukać aktywnie. To nie jest tak, że oni wpisują „Andrew Tate shite” do wyszukiwarki. Po prostu klikają w to, co im się wyświetliło w rekomendacjach.

W zeszłym roku przeprowadzono eksperyment, w którym na dziewiczych telefonach zakładano fikcyjne konta „nastoletnich chłopców”. Symulowano tę chłopięcość przez wpisywanie „hot girls” albo „gym tips”. „Andrew Tate shite” przychodził po pół godzinie, jak pierogi ruskie – nikt nie zamawiał, same przyszły.

Jeśli więc mamy zatrzymać manosferę, to najpierw spróbujmy zatrzymać jej aktywną promocję. Na razie dosłownie tolerujemy pod naszymi szkołami dealerów z Big Tech, z programami promocyjnymi „trzeci zastrzyk gratis” – a władze nie tylko nic z tym nie robią, ale jeszcze się ekscytują, że o ja cię kręcę, przyjechał do Polski cyberoligarcha i przywiózł perkal i paciorki.

Czyraki pijaka

„Zatrzymując się na chwilę przy studiach Marksa, warto zaznaczyć, że w powszechnej świadomości jego myśl raczej nie kojarzy się z Georgiem Wilhelmem Friedrichem Heglem”, powiedziała Sylwia Góra w wywiadzie z Krzysztofem Iszkowskim promującym jego książkę „Idol. Życie doczesne i pośmiertne Karola Marksa”.

Jako doświadczony wywiadowca widzę, że to tak zwane „softball question”, ale i tak poraziło mnie niczym rachunek za prąd. Przecież to jakby powiedzieć „w powszechnej świadomości Chuck Berry nie kojarzy się z rokendrolem”.

Nie znam się na „powszechnej świadomości”, może faktycznie tak jest. Jeżeli więc ktoś naprawdę tak mało wie o Marksie, że nie kojarzy go z Heglem („ja cię nie mogę, całe życie myślałem że to neokantysta”!), książka Iszkowskiego będzie dla niego źródłem wielu ciekawostek, podanych w zgrabnej formie. Istotnie, czyta się wartko jak kryminał (jak zapewnia nas blurb).

Ktoś, kto już przedtem coś czytał o Marksie, będzie raczej rozczarowany. Większość ciekawostek już znamy, zwłaszcza tych w których Iszkowski się szczególnie lubuje – że nieślubne dziecko, że czyraki, że pijak, że awanturnik. To tak, jakby napisać książkę o Chucku Berrym, że kobieciarz i narkoman. Który tak poza tym nagrał jakąś piosenkę czy dwie, no ale dość już o tym, skupmy się na jego dolegliwościach dermatologicznych.

Trochę wyolbrzymiam, ale tylko trochę. Gdy Iszkowski pisze o dziełach Marksa, wyszukiwanie cytatów, które się źle zestarzały oraz michałków z serii „kogo jak obraził” ma dla niego prymat przed zwykłym streszczeniem.

O „Kapitale” dowiadujemy się głównie, że „klasyk historii myśli ekonomicznej Mark Blaug” poddał go „miażdżącej krytyce jako dzieło źle skonstruowane, o nadmiernej liczbie powtórzeń i pełne specyficznej terminologii”. O czym ten cały „Kapitał” w ogóle jest, tego Iszkowski nie pisze. Jakby nie interesowało go to nawet na zasadzie zwykłej ciekawości – wystarcza mu „miażdżąca krytyka” innych autorów.

O Marksie dowiemy się więc z „Idola” tyle, że był to niesympatyczny abnegat, który nie osiągnął intelektualnie niczego co zniosło próbę czasu. Niech będzie, ale w takim razie czemu o nim dzisiaj pisze się książki?

Jeśli ktoś chce zrozumieć fenomen Marksa, to z rzeczy wydanych po polsku najlepszy pozostaje „Karol Marks. Życie i środowisko” Isaiah Berlina. Jestem oczywiście stronniczy, bo przyłożyłem do tego wydania swoje 3 grosze, ale z kolei o tyle bezstronny, że nie mam z tego tantiem (tej książki nie ma już zresztą w legalnym obiegu). Jako streszczenie „Kapitału” tradycyjnie David Harvey.

Berlin był filozofem liberalnym, więc nie pisał o Marksie z pozycji wyznawcy. Potrafił jednak rzetelnie przedstawić jego myśl, żeby wskazać gdzie widzi słabe punkty, ale wskazywał też mocne. Jego książka nikogo nie „nawróci” na marksizm, ale nieźle wyjaśnia podstawowe pojęcia.

Iszkowski unika wskazywania mocnych punktów z przedziwnym zapamiętaniem. Marks i Engels u niego nie mogą mieć racji nawet gdy ewidentnie ją mają. Na przykład „Anty-Duhring” ostrzega przed mieszaniem rasizmu z socjalizmem przez tytułowego bohatera.

Iszkowski o antysemityzm Duhringa obwinia… Engelsa. Pisze: „Engels pozbawił go zwolenników w kręgach postępowych, znalazł nowych wśród konserwatystów i niechlubnie przeszedł do historii jako czołowy antysemita i inspirator nazizmu”. To przypomina popularną na prawicy antylogikę oskarżania Michnika o polski antysemityzm („ciągle ostrzegał i w końcu wykrakał”).

Głównym źródłem Iszkowskiego są „Główne nurty marksizmu” Kołakowskiego. Od innych autorów czasem się dystansuje, ale nigdy od Kołakowskiego. Cytuje go bez komentarza, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie pada na kolana przed Autorytetem i przedstawia go jako „biegłego w egzegezie Marksowskiej myśli”. Dziwne że tylko raz.

Kołakowski nie był bezstronnym autorem. Nie pisał „by zrozumieć fenomen”, tylko żeby odpokutować błędy młodości i uzasadnić swój pivot na konserwatyzm. Właściwszym tytułem jego książki byłyby „Główne źródła leninizmu”, bo Marks go interesował tylko jako inspirator krwawego Włodzimierza. „Nurty” do tego nie pasujące są u Kołakowskiego w najlepszym wypadku potraktowane powierzchownie, a w najgorszym – paszkwilancko.

Jeśli ktoś na podstawie Kołakowskiego będzie próbował zrozumieć skąd się wzięła socjaldemokracja, zostanie z mnóstwem zagadek. Dowie się oczywiście, że zwolennicy Marksa współzakładali SPD i ta partia najpierw przyjęła program gotajski, który się Marksowi bardzo nie podobał, a potem uwzględniła jego krytykę w programie erfurckim, który zyskał już coś w rodzaju niechętnej aprobaty.

No ale co potem? Socjaldemokracja znika bez wyjaśnienia jak bohater źle zmontowanego filmu. Kołakowski traci zainteresowanie, bo już może pisać o bolszewikach. A więc jeśli pisze o Kautskym, to że Lenin go krytykował. U Iszkowskiego jest trochę lepiej, ale podobnie: bezpośrednio po rozdziale „Gotha” następuje rozdział „Zwrot rosyjski”. Odtąd zachodni socjaldemokraci są głównie przypisem do historii ZSRR.

Piszę „zachodni”, ale Iszkowski (za Kołakowskim) dostrzega niemal wyłącznie niemieckich. Szwecja? Nie ma takiego kraju – jest Kampucza, Kampucza-Zdrój. To jakby w książce o Chucku Berrym nie wspominać o Lennonie!

Tymczasem gdyby Iszkowski został dłużej przy Zachodzie, mógłby opowiedzieć inną historię, o której polska literatura zasadniczo milczy – moim zdaniem ciekawszą. W 1881 w Malmo pojawia się August Palm, chwilowo jedyny socjaldemokrata w Szwecji – co się zmieni 6 listopada, gdy wygłosi pierwsze przemówienie, od którego socjaldemokratów zacznie przybywać.

Nie byłoby szwedzkiej socjaldemokracji bez Palma, Palma bez SPD, SPD bez Marksa. Model nordycki niewątpliwie jest więc formą „życia pośmiertnego Marksa”, której Iszkowski niestety nawet nie próbuje opisać.

To nie jest zarzut, bo każdy autor musi zdecydować że o tym pisze a o tamtym nie. Socjaldemokracja go nie interesuje, woli tradycyjne „jezu komunis”. OK, jego prawo, no ale moim prawem jest smutne westchnienie.

Ubolewam nie tylko dlatego, że uważam model nordycki za Najfajniejszy Ustrój Ever, ale w historii „od Palma do Palmego” widziałbym szansę na wnioski relewantne dla współczesności. Na ile jeszcze sposobów można potępiać komunizm? Czy da się o tym napisać coś świeżego?

Nasi praprzodkowie 140 lat temu stali przed takimi problemami jak my – też mieli przeciwko sobie wszystkie media (dzielące się jak zwykle na konserwatywne i liberalne). Palm w pierwszym przemówieniu wspominał o ogłupiających proletariat opowieściach „jak zostać milionerem”. Z tym borykamy się dziś, z Leninem nie.

Socjaldemokraci traktowali filozofię Marksa „bardziej jako tezy do dyskusji niż dogmat” – pisze Iszkowski. I znów: to prawda, ale przecież dotyczy to wszystkich świeckich i cywilnych organizacji. Może w zakonie czcicieli Kołakowskiego panuje zakaz kwestionowania Autorytetu, ale czy to jeszcze organizacja świecka?

Historia filozofii i nauki generalnie polega na ciągłym modyfikowaniu. Z teorii atomowej Daltona nie zostało prawie nic, ale przecież żaden chemik nie odbierze mu laurów. Dlatego jałowe poznawczo wydają mi się książki z serii „cytaty ze znanych ludzi, które się źle zestarzały”. Tak możemy nawet Kopernika przedstawić jako „jurnego trutnia” (jak Iszkowski opisuje Marksa). Pytanie „co osiągnął” wydaje mi się ciekawsze niż „gdzie się mylił” albo „ile miał kochanek, a ile czyraków”.

Iszkowski pod koniec rozważa alternatywne historie „wszechświata bez Marksa”. Wychodzą mu same dobre rzeczy – mądrzejszy liberalizm, komunizm łagodniejszy bo religijny (z niejasnych przyczyn Iszkowski zdaje się wierzyć, że religia łagodzi obyczaje).

Tylko że to jest wszechświat, w którym historia niemieckiej socjaldemokracji kończy się ze śmiercią Lassalle’a. Żeby Bebel i Liebknecht mieli zakładać SPD bez Marksa, to mi urywa haki do zawieszania niewiary (bez Marksa ten drugi by nie wrócił z emigracji, a ten pierwszy po samolikwidacji ADAV robiłby karierę bezpartyjnego państwowca).

Szybciej rozkwita za to narodowy socjalizm, bo nie ma komu zwalczać Duhringa. Są związki zawodowe, ale na zasadzie branżowego egoizmu (nie ma teoretycznych podstaw do „solidarności ludzi pracy”, więc nie pojawi się np. „system gandawski”). Nie wiem czy w takim świecie istniałby Polska, ale życie między narodowo-socjalistycznymi Niemcami a totalitarno-religijną Rosją wyglądałoby nieciekawie.

Wszechświat bez tego „jurnego trutnia” byłby więc gorszym miejscem. Chociaż – niech będzie – miał trudny charakter, nie dbał o higienę i spóźniał się z dedlajnami.

FOTO: Branting monumentet w centrum Sztolkholmu, alegoryczna wizja premiera Brantinga prowadzącego ludzi pracy w pochodzie pierwszomajowym. August Palm pierwszy z naszej prawej. (c) Jors Truli

Now Playing (205)

Słucham ostatnio dużo ponurej muzyki z ponurych czasów mojej ponurej młodości, znajduję w niej bowiem specyficzną paradoksalną pociechę. Przypomina mi, że przecież żyłem w czasach, w których świat wyglądał jeszcze gorzej – a przecież wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu jakoś to się jednak dobrze ułożyło.

Lata 80. były ostatnią dekadą zimnej wojny, czego wtedy oczywiście nie wiedzieliśmy. Myśleliśmy, że to się skończy albo wojną atomową – albo wieczną stagnacją stopniowo rozsypującego się komunizmu. Czyli albo „Mała apokalipsa”, albo duża.

Ówczesna fantastyka przedstawiała niemal wyłącznie pesymistyczne wizje przyszłości. Albo nuklearna apokalipsa, albo cyberpunkowa dystopia, albo ich połączenie („V for Vendetta”!). Przy wszystkich swoich wadach, świat w roku 2025 wygląda dużo lepiej niż tego mogliśmy oczekiwać w roku 1985.

W latach 90. przyszła fala optymizmu, podszytego jednak podejrzliwością bodajże najlepiej pokazanej w „Matrixie”. Popkultura z lat 90. z kolei pełna jest przesłania typu „na razie jest nieźle, ale to zaraz jebnie” („Fight Club”, „X-Files”, lotniskowe thrillery).

Piosenka zespołu New Model Army, którą sobie właśnie puszczam, jest raczej na czasie: „Here comes the war / Put out the lights on the age of reason”. Wyszła już na początku lat 90., jako ostatnie podrygi ejtisowej ostrygi.

Maksisingiel, który sobie zanabyłem, jest nieśmiganą nówką sztuką. Niechciany prezent albo niesprzedana nadwyżka magazynowa, takie płyty lubię oczywiście najbardziej. Zawiera plakat ze schematem działania bomby atomowej, co bardzo by mi się podobało gdybym miał tę płytę te 30+ lat temu, ale nie bardzo mnie było wtedy stać na takie fanaberie.

Punkowy maksisingiel to zdrada punkowych ideałów. To przecież dwie-trzy piosenki w cenie niewiele niższej od ceny całej płyty. Etos punkowy to raczej odwrotna sytucja – trzy płyty w cenie jednej, jak „Sandinista”.

Kto te 30 lat temu kupował maksisingle, ten i tak raczej wybrałby coś z oferty powiedzmy Technotronic. Ale jako się rzekło, nastrój mam teraz bardziej na punka i postpunka. Tak, to jest wyraz mojej bezradności – tak dużo teraz zależy od Ameryki, którą rządzą szaleńcy. Parafrazując początek tej piosenki: „Before you finished reading this blogpost, Trump changed his mind another 394 times”.