Kolekcjonując mniej lub bardziej taneczne płyty z lat 70., 80. i 90. (kiedyś chyba poświęcę osobną notkę, czemu te dekady uważam za szczególnie interesującą – odrzucając naturalnie trywialną odpowiedź, że to czasy sprzed zdziadzienia), nie da się pomijąć słonia w pokoju, jaką są narodziny hiphopu. Bo nawet ktoś Wychowany Na Trójce w rockowej ortodoksji musi zauważyć stopniowe wplatanie rapowych nawijek przez muzyków takich jak choćby Debbie Harry.
Kupiłem sobie ostatnio singla uważanego za Pierwszą Oficjalną Płytę hiphopową – „Rapper’s Delight” Sugarhill Gang. Był to, zdaje się, zespół jednego przeboju, ale jakże istotnego!
Zdaje się, że samo słowo „hiphop” zawdzięczamy właśnie tej piosence. Przedtem i potem sam ten styl muzyki nazywano przecież „rapem”, co zdradza choćby sam tytuł.
Zaszło tu chyba zjawisko przypominające uboczne skutki zamiłowania wczesnych bitelsów do powtarzania „yeah, yeah”. W efekcie w wielu językach (na pewno w polskim, francuskim i hiszpańskim) zaczęto cały nurt europejskiego rocka nazywać „ye-ye”.
Pierwsza rapowa piosenka opowiada po prostu o czynności rapowania. Rap jest zdumiewająco autotematyczny – rock chyba nie miał tak wielu piosenek treści „Śpiewam piosenkę rockową”, natomiast raperzy często rapują, że rapują (a także że w tym rapowaniu odnoszą wielkie sukcesy, przynoszące im fortunę oraz powodzenie wśród płci pięknej).
Jakiś czas temu mieliśmy tu dyskusje o prapoczątkach rapowania w Polsce. Pół żartem pół serio sugerowałem wtedy, że ur-hiphopem być może jest „Śpiewać każdy może” w wykonaniu Jerzego Stuhra.
Napisany przez Jonasza Koftę tekst przypomina trochę tekst „Rapper’s Delight”. „Stoję przy mikrofonie /
niech mnie który przegoni”, „będą klaskać panienki / będę teraz bogaty”. No przecież wystarczy dodać „skibidibop skubiduja jou madafaka” i mamy rapa (za piątaka).
Zbieżność jest zapewne przypadkowa, bo występ Stuhra to przecież 1977. Pierwsi raperzy już zaczynali występować, ale wtedy jeszcze wyłącznie na żywo.
Co nawiasem mówiąc, nie wyklucza scenariusza, w którym Stanisław Syrewicz (kompozytor „Śpiewać każdy może”) trafił na taki występ podczas jednej ze swoich zamorskich podróży. W latach 70. już przecież stał jedną nogą na Zachodzie.
W taką stronę bym pojechał pisząc Powieść O Współczesnej Polsce, ale realistycznie zapewne wyjaśnienie jest prostsze. Piosenka była kulminacją pranku w stylu wczesnych „Spotkań z balladą”.
Stuhr, wtedy jeszcze relatywnie mało znany poza Krakowem, przez cały dzień kręcił się po scenie udając kogoś z obsługi, wkręcając niewtajemniczonych. Prowadził rzekome „próby mikrofonu”, będące tak naprawdę wstępem do właściwego występu.
Tak jak hiphopowa didżejka wyewolowała ze miksowania płyt w dyskotece, tak sztuka „bycia emsi” wyłoniła się z rymowanek, okraszanych rozmaitymi „gałza jałza”, którymi także poza rapem swoje występy okraszają wodzireje, prezenterzy i komentatorzy sportowi. Jak zauważył ten sam Jerzy Stuhr, „olbrzymia możliwości skala kryje się w prostych słowach ‘la la’”).
Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej niesamowite w „Rapper’s Delight” jest to, że tam NIE MA didżeja. Wprawdzie sekcja rytmiczna jest zapożyczona z piosenki „Good Times” zespołu Chic, ale jest zagrana na żywo. „Raper’s Delight” to produkt wspólnego występu obu zespołów, zaaranżowanego zresztą przez wspomnianą Debbie Harry.
Tak naprawdę jednak kupiłem tę płytę z powodu sympatii do hiciora sprzed dwóch dekad – „Asereje”. Pozornie bezsensowny tekst opowiada o facecie imieniem Diego, któremu zaprzyjaźniony didżej właśnie puścił jego ulubioną piosenkę – której tytułu chyba nie zna, co mu nie przeszkadza rzucić się do radosnego tanu, podczas którego radośnie śpiewa:
„Asereje ja de je de jebe tu de jebere sebiunouva majabi an de bugui an de buididipi”. Czyli: „I said-a hip, hop, the hippie, the hippie / to the hip hip hop-a you don’t stop the rock / It to the bang-bang boogie, say up jump the boogie / to the rhythm of the boogie, the beat”.
@Stuhr
Tam jest też zaczątek dissa (jeszcze nie disrespektowanie imienne, ale prawie):
„różne sceny brygady już nie dadzą mi rady”.
W rocku podmiot liryczny zwycięża raczej przeciwności losu niż kolegów po fachu („I’ve had my share of sand kicked in my face but I’ve come through and I need to go on and on and on and on… We are the champions – my friends, and we’ll keep on fighting till the end”), ewentualnie własne słabości i cienie („pewnego dnia zrozumiałem, że ja nie umiem nic. Słuchaj mnie tam! Pokonałem się sam, oto wyśnił się wielki mój sen”).
„Asereje” źle mi się kojarzy odkąd Las Ketchup przyjęły propozycję występu na koncercie „Murem za polskim mundurem” w Mińsku Mazowieckim w ramach wybielania reputacji pushbacków.
Uff, nowa notka, o mniej poważnych sprawach, pozwolę się odlurknąć bo mialem niedawno podobną dyskusje w wąskim gronie znajomych.
Może mam boomerskie gusta, ale co i rusz przypomina mi się utwòr napisany z perspektywy rockowego twórcy. 'Sultans of Swing’, 'Walk of Life’ czy 'Money for Nothing’ to wypowiedź zarówno z punktu widzenia muzyków jak i ich bezpośrednich obserwatorów.
Zawsze były deklaracje 'I Love Rock’n’roll’ czy wręcz całe albumy o 'cierpieniach młodego Wagnera’, patrz niejaki Różowy Flojd.
To czego rock nie lubi, a hip hop ma w nadmiarze, to bezpośredniość. Poza okazjonalnym 'Heeeeello, Myciska Niżne, tell me how ya doing!’ na koncertach, w samej treści utworu b. czesto brak podkreślania 'ja to ja, rapuję, bo każdy może’.
Pełno za to aluzji i podmiotów zastępczych. A to jakiś mistyczny chłopak co grał na gitarze jak mało kto (Johny B. Goode oraz Ziggy Stardust), czy wspominanie dnia kiedy umarła muzyka.
Wypisz, wymaluj Tim Minchin w 'Rock’n’roll Nerd’: 'He has nothing interesting to say / So he writes about himself / But he doesn’t want to seem self-obsessed / So he writes in third person’
@Czerwony Ordowik
„To czego rock nie lubi, a hip hop ma w nadmiarze, to bezpośredniość. Poza okazjonalnym 'Heeeeello, Myciska Niżne, tell me how ya doing!’ na koncertach, w samej treści utworu b. czesto brak podkreślania 'ja to ja, rapuję, bo każdy może’.”
Pominąłeś całego punk rocka i tzw. rocka alternatywnego.
Dwa słowa: Bernard Edwards. Chic miało kilka hitów dzięki jego bujającemu basowi i dlatego Sugarhill też było skazane na sukces, bo to po prostu działa, nóżka sama chodzi. A Rapper’s Delight zainicjowało tradycję jumania całych fraz/riffów i nakładania na to rapsów. Jedyny hit MC Hammera to przecież Superfreak Ricka Jamesa, Puff Daddy/Diddy/Doody, czy jak on tam się teraz nazywa, został głównie zapamiętany z tego numeru z motywem z Every Breath You Take, Vanilla Ice wypłynął na Under Pressure i pewnie znajdzie się jeszcze kilka takich przykładów, gdzie mamy główny motyw zawinięty verbatim, nuta w nutę. Ofc to też dopiero początek samplowania, więc potem pojawiło się trochę bardziej kreatywnie poucinanych rzeczy, a gdzieś na końcu tej drogi są też, tak lubiane niegdyś przez WO, mashupy.
@autotematyczność w rocku
O ile rock rzeczywiści może się krygował i pisał w 3 osobie to w (heavy) metalu już tego wstydu nie było: We are Motörhead, Iron Maiden’s gonna get you, oraz: Manowar, Manowar livin on the road, when we’re in town, speakers explode…
Wszystko testosteronowe machismo i „we don’t attract wimps, cuz we’re too loud.”
@eloy
Pominąłeś całego punk rocka i tzw. rocka alternatywnego.
To ja trochę rozwinę:
Tekst do Out of Step Minor Threat jest cały napisany w 1 os. i jest deklaracją tego że bycie straight edge jest lepsze niż cokolwiek innego („ja ci nic nie mówie jak masz żyć, ale ja robie tak, co nie?”). Nazi Punks Fuck Off DK też jest o tym co to znaczy być true punkiem. No i cała scena HC punk w Kalifornii była o tym że każdy może założyć band, to potem zainspirowało 80s/90s alternatywny rock typu Dinosaur Jr, czy Butthole Surfers a kulminacją tego był grunge. Punk to w zasadzie druga strona tej monety „jesteśmy najlepsi”, czyli „jesteśmy najgorsi, ty też możesz wyjść na scenę”. Jak to piękinie ujęli Idles: link to youtu.be
@eloy
Napisalem, że boomerski gust.
Z różnych rzeczy, które sluchałem nawet najbardziej britpop szugejz indie band śpiewający 'leżę na szezlongu w przeciągu’ nie miał konstrukcji utworu w stylu podchodzimy do mikrofonu po kolei i przedstawiamy się z imienia/ksywki a potem 'kilka słów o sobie’ od każdego. Vide 'Scenario’ grupy A Tribe Called Quest. Czy nawet 'Three MC’s and One DJ’ Beastie Boys. To jest bezpośredniość na poziomie podawania swojego postkodu. Co ma sens jak się prześledzi historię hip hopu z jego archaicznymi 'bloc parties’ czyli po prostu zorganizowaniem imprezy dla swoich z pobliskich klatek na osiedlu.
Chętnie zapoznam się z kontrprzykładami, aż tak zaskorupiały w swoich poglądach nie jestem.
Rock to konstrukt literacki (nawet kiedy facet niby się zwierza: „Well, since my baby left me
Well, I found a new place to dwell.”, to zaraz kreuje jakiś fikcyjny byt: „Well, it’s down at the end of Lonely Street at Heartbreak Hotel”), natomiast hip-hop to blogowanie.
Jak z Orlińskim: ten od Lema i Kopernika to kulturalny jegomość, a ten z ekskursji to i odpyskuje, i giwerą się pochwali (znaczy, plonkownicą).
Przepraszam za kolejny wpis pod rząd.
Pisząc 'bloc party’ miałem oczywiście na myśli 'block parties’. Bloc Party to brytyjski zespóľ z bardzo ciekawym gitarowym graniem.
Czynnikiem najbardziej różniącym hip hop od rocka jest podejście do podmiotu lirycznego. Twórca = dzieło. 'Tak, jak najbardziej, na ulicy wołają na mnie Scyzoryk i o tym jest tu mowa’
Dlatego też Eminem tak się oburzał, że go źle interpretują. 'Te moje homofobiczne i przemocowe teksty to tylko taka moja persona. Czego nie rozumiecie?’ Nie rozumieli, bo sporo rapu nie ma żadnej bariery pomiędzy autorem a przekazem.
@autotematyczność w punkrocku
Mój ulubiony przykład, wręcz manifest. The Adverts, wiosna 1977.
I wonder what we’ll play for you tonight
Something heavy or something light
Something to set your soul alight
I wonder how we’ll answer when you say:
„We don’t like you – go away”
„Come back when you’ve learned to play”
I wonder what we’ll do when things go wrong
When we’re half-way through our favourite song
We look up and the audience has gone
Will we feel a little bit obscure?
Think „we’re not needed here”
„we must be new wave – they’ll like us next year”
The wonders don’t care – we don’t give a damn
@czo
„Może mam boomerskie gusta, ale co i rusz przypomina mi się utwòr napisany z perspektywy rockowego twórcy. 'Sultans of Swing’, 'Walk of Life’ czy 'Money for Nothing’ to wypowiedź zarówno z punktu widzenia muzyków jak i ich bezpośrednich obserwatorów.” Oczywiście, to są piosenki o muzyce, ale nie autotematyczne (i dążą do wniosków uniwersalnych, wychodzących poza rocka).
No przecież żaden nie jest z perspektywy rockowego twórcy. Bohater „Sultans…” wchodzi do klubu JAZZOWEGO, który podupada, bo młodzież woli chodzić do klubów grających rocka. Bohater „Walk of Life” jest buskerem, który gra stare przeboje w metrze. Bohater „Money for Nothing” to fizyczny w sklepie AGD.
@ergonauta
Czy coś jest konstruktem literackim czy blogowaniem nie zależy od gatunku ale decyzji czy świadomości twórcy. Może być autentyczny blogowy punk, może wystudiowany i wystylizowany hip-hop. Może być na odwrót, albo jeszcze inaczej.
@Czerwony Ordowik
Ciekawa uwaga na temat przedstawiania się wokalistx. Jedyny polski, jako-tako rockowy przykład, który przychodzi mi do głowy, to Staszewski.
@autotematyczność w punkrocku
Podpowiadam „trzy akordy, darcie mordy”.
@WO
Tak, mój błąd, przepraszam. Jakoś tak mi wyskoczyły te piosenki z pamięci jako metafory 'jak to jest być wykonawcą’.
@kor
Staszewski, który oprócz rocka w Kulcie nagrał też kilka rapowych płyt jak Oddalenie, czy wręcz rapcore/crossoverowych jak KNŻ.
W 92 roku oprócz debiutu Liroya wyszło np to:
link to youtu.be
więc jak dla mnie Kazik to raper i rockman w jednym, nawet jeśli to nie jest koszerny rap w dresie spod bloku.
@Havermeyer
Dlatego napisałem 'jako-tako’ rockowym.
Apropo, tu piękny przykład hip-hopowego konstruktu literackiego w jego wykonaniu:
link to youtube.com
@kor
Ale też od decyzji czy świadomości twórcy (oraz od rozmaitych tegoż twórcy fabrycznych ustawień) zależy gatunek, który wybiera.
Oczywiście, że są wyjątki, wystudiowane hip-hopy, ale one często potwierdzają regułę. Czasem przewrotnie, jak pokazuje wzmiankowany wyżej przykład Eminema, który chciał wykreować personę. Wszystkie „na odwrót, albo jeszcze inaczej” wchodzą w grę, ale jako zjawiska peryferyjne.
Gdzieś po drodze między rockiem a rapem jest punk. Który powstał m.in. jako reakcja na przesadną literackość rocka (teatrum Genesis, mętne filozofowania Yesów, mistycyzmy Zeppelinów, moralitety Floydów). Są tacy, którzy wykreowanych jako literacki podmiot Sex Pistols nie traktują jako punkowców.
@ergonauta
„Gdzieś po drodze między rockiem a rapem jest punk.”
A gdzie tam. Punk to późny etap tego, co na początku zwało się greaserami, czyli muzyka wkurzonej i wyalienowanej białej i białawej miejskiej biedoty. Rap powstał w innych kręgach, skierowany był do innych odbiorców, odwoływał się do zupełnie innej stylistyki.
@Havermeyer
„Staszewski, który oprócz rocka w Kulcie nagrał też kilka rapowych płyt jak Oddalenie, czy wręcz rapcore/crossoverowych jak KNŻ.”
Technicznie można to tak ująć, w praktyce Kazik żadnym raperem nie był, znał się na rapie raczej słabo i wyszło mu po prostu to co zwykle grał, czyli pogranicze rocka i punka w rapowej aranżacji. Na tej zasadzie to i „Glanki i Pacyfki” Andrusa można wrzucać do punka. Formalnie tak, ale jednak z drugiej strony..
@kmat
„Rap powstał w innych kręgach, skierowany był do innych odbiorców, odwoływał się do zupełnie innej stylistyki.”
Tak się mówi, a jednak choćby przywołana tu Debbie Harry była świadkiem/uczestnikiem trzech muzycznych rewolucji: rapu, disco i punka. Można by z tego zrobić dowcip w formacie: raperka, punkrockerka i piosenkarka disco wchodzą do baru, a barman na to „to co zwykle, Debbie?”. No i od połowy lat 80. kolaboracje punkowców z raperami to już codzienność, że wspomnę o Big Audio Dynamite czy też Lydon/Bambata.
@havermeyer
„O ile rock rzeczywiści może się krygował i pisał w 3 osobie to w (heavy) metalu już tego wstydu nie było: We are Motörhead, Iron Maiden’s gonna get you, oraz: Manowar, Manowar livin on the road, when we’re in town, speakers explode…”
To nie jest jednak autotematyczność w sensie „śpiewania o śpiewaniu”. To już raczej w tej piosence od Tyrystora (nie znałem). Podobnie nie załapują się Twoje przykłady ze „śpiewaniem o byciu straight edge”.
Rock ma interesującą (dla mnie) tendencję do odsuwania narracji. Były tu już przykłady piosenek, w którym Mark Knopfler się zastanawia nad losem innego muzyka (ale nie siebie), albo Roger Waters fantazjuje o kimś podobnym do siebie, kto ma halucynacje o koncercie rockowym jako faszystowskim parteitagu. Skoro już pojawił się Motorhead to zauważę „We Are The Road Crew” – piosenka de facto o Lemmym, ale formalnie o towarzyszącej mu ekipie.
Osobne oczywiście pytanie to na ile Snoop Dogg jest tym original gangsta, a na ile to jest (jak twierdzi pewien mój znajomy, który słucha rapu dużo więcej ode mnie) „crossdressing & role playng”.
@wo
A jak z „Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy”?
@kmat
Kazik żadnym raperem nie był
Toteż dałem disklejmer że nie jest to koszer rap spod znaku joł. Jako 90sowy nastolat pamiętam ten wybuch polskiego HH i nieufność z jaką kindermetale tacy jak ja podchodzili do tego gatunku, który szybko skleił się z dresiarzami od których można było oberwać za długie włosy i gdzieś w tym całym bałaganie pojawił sie ten Staszewski, który wprowadził dysonans poznawczy że te całe rapsy to nie musi być dres i piwo pod blokiem. Potem jeszcze się pojawiły mody na crossovery, soundtrack z Judgment Night, gdzie sierściuchy się spptkały legitnymi raperami, no i był też Bodycount, który był zawsze punktem porozumienia z bracią spod znaku gaci z krokiem w kolanach.
Jako scyzoryk (tak na mnie na szczęście już nie wołają po 20+ latach w k.u.k mieście Krakau) miałem też wgląd w demówki Liroya i WYP3 zanim stały się ogólnopolskimi hitami, bo Kielce to małe miasto jednak i ktoś tam mieszkał obok kogoś, więc przegrywało się kasety kumplom z podwórka. I trochę też dawało to do myślenia, że jacyś kumple kumpli robili te rapsy i to leciało w tv, a jakiejś prężnej sceny dla sierściuchów nie było, tu klimat bardziej jak Jelgava 94. Więc scena hh się stworzyła z niczego, a gitary były drogie i trzeba było umieć grać, no i w ten sposób ten hh gdzieś tam też krążył równolegle i po kryjomu się słuchało Kalibra 44 w swojej bluzie z Sepulturą.
@kmat
„Rap powstał w innych kręgach”.
Trochę jakbym powiedział, że między Bachem a Chopinem jest Mozart, a ty na to, że przecież Bach to prowincjonalny Lipsk, klawesyn, protestantyzm, Mozart to koncerty na klarnet dla wiedeńskiej publiki, a Chopin oberków po wsiach słuchał i mu fortepian na bruk zrzucili. 🙂
@WO
„na ile Snoop Dogg jest tym original gangsta”
Wiadomo, że nie tym mówimy. Ten gość (nie chce mi się sprawdzać, kto), który śpiewa „będę brał cię w aucie” to przecież prywatnie może być seksualny abstynent i zapalony cyklista bez prawka jazdy.
@wo
To nie jest jednak autotematyczność w sensie „śpiewania o śpiewaniu”.
Tak tak, zgoda, ja bardziej piłem do tych rapsów o byciu najlepszym raperem i chciałem zaznaczyć że o ile w rocku nie wypadało tak się przechwalać otwartym tekstem, o tyle hejwi metal lubił flexnąć bicepsem.
Wszystkie moje przyklady nie są „śpiewaniem o śpiewaniu” per se, ale maja ten komponent „jesteśmy tró, a nie żadne pozery”, który znajduję też w HH i do którego mi się sprowadza to całe rapowanie o rapowaniu, może i zbytnia to synteza.
@autotematyczność w rocku
Mnie przychodzi do głowy kawałek zespołu Godsmack o tym, jak to zaczynali od zera i grania koncertów dla pustych sal, ale los się odmienił i teraz występują przed tłumami:
„Time to rewind
Back to 1995 when we were nothing
Walking through the streets of Boston no one listening
No one caring about the empty rooms we played
Until they all showed up one for one day
Then we turned our stage and everything changed
(…)
Under lights now
Playing to the masses everything feels right
Taking state by state by country over night
Living in a shelter and every fight
Seeing millions of people Rage
When we take our stage, everybody scream”
@ausir
ostatnio rozważam obchodzenie canceli przez słuchanie coverów, spróbuj link to youtube.com
#autotematyczność w rocku
nie będę wklejał tekstu bo mądry nie jest ale „hit the lights” przychodzi na myśl dość natychmiast. Choć oczywiście dalekie to od rapowego „na imię mi stefan i mam największego”
@havermayer
„Więc scena hh się stworzyła z niczego, a gitary były drogie i trzeba było umieć grać”
Nie wiem jak sobie wyobrażasz produkcję muzyki samplowanej w 94 roku, ale mogę zapewnić – w polskich warunkach najpewniej się nie dało. Maks możliwości to było Atari, PC-ety od zawsze potrzebowały dodatkowej (drogiej) karty dźwiękowej. Może jak gdzieś w Polsce żył jakiś pół-profesjonalny producent, to miał sampler Akai s1000/s1100, którym dało sterować się po MIDI z Atari.
Okej, można powiedzieć – chłopaki nagrywały sobie rap w lokalnym studio do bitów z amerykańskich singli. I tak to najpewniej wyglądało zupełnie na starcie, ale znów – dostęp do amerykańskich singli z rapem najpewniej był niezwykle trudny. Dlatego zresztą Warszawa tak szybko wyskoczyła przed stawkę – po prostu miała sklepy, w której różni pasjonaci importowali muzykę i ciuchy ze Stanów.
Akai MPC 2000, sztandarowy automat perkusyjny/sampler kosztował w Polsce w 98-99 roku jakieś 10 tysięcy złotych (!). Jak na ironię, takie MPC2000 nie ma znowu aż tak dużych możliwości i trzeba było je jakoś rozbudować (albo analogowo, o mikser i jakiś multiefekt, albo o kartę efektów).
Zdecydowanie łatwiej było zorganizować gitarę i tranzystorowy wzmak do grania z kolegami.
@sugarhill gang
Sprawa jest jeszcze o tyle ciekawa, że to zawsze ten kawałek to koronny argument w dyskusji pomiędzy hip-hopowymi smutasami od kypynytril i wesołkami od imprez – otóż ci drudzy zawsze wspominają Sugarhill gang i że hip-hop powstał bezpośrendio z imprez z dj-ami. Wszelkie smutasowanie i zamulone numery o życiu na Bronxie są tak naprawdę rozwinięciem pomysłu na hip-hop, a nie jego punktem wyjścia.
@havermeyer
„Więc scena hh się stworzyła z niczego, a gitary były drogie i trzeba było umieć grać”
Nie jestem pewien na ile mówisz o prawdziwych narodzinach HH (na legendarnym Bronksie), a na ile o jego lokalnej wersji w latach 90. W każdym razie, to ewolowało. Na etapie Afrika Bambata jeszcze nie masz komercyjnie dostępnych samplerów albo są tak drogie, że i tak niedostępne. Pierwotny hiphop to turntablism – i gramofony nadające się do tego były i są drogie jak gitary.
W pierwszej połowie lat 90. typowy komputer, jaki ktoś mógł mieć w domu to albo Atari ST/Amiga – z dźwiękiem ośmiobitowym, a więc nadającym się w praktyce wyłacznie do gier. Albo pecet, ale od niego profesjonalna karta dźwiękowa wtedy jest droga jak gitara. W praktyce ten komputer więc pracuje wyłącznie jako sekwencer, sterujący profesjonalnym samplerem przez MIDI.
Około roku 1995 zestaw do uprawiania hiphopu (dwa gramofony, mikser, sampler, sekwencer) nadal kosztuje z grubsza tyle co zestaw do grania rocka (perkusja, czwórka, szóstka). Oczywiście na dalszą metę hiphop wygrywa tym, że prawie wszystkie jego składniki tanieją – z wyjątkiem gramofonów, które szybko udaje się jednak wyeliminować.
Mi tu mogą własne doświadczenia mieszać. Nastolatkiem byłem w latach 90-tych w dość głębokiej Galicji. Tam żadnego mieszania się punków i raperów nie było. W ogóle raperów za bardzo nie było. Z jednej strony rock, zwykle w wersji doom black death metal (gdzie Metallica była generalnie obiektem dowcipów), albo w wersji punk, ale raczej ortodoksyjnej, z drugiej disco, szczególnie polo. Te światy się praktycznie nie przenikały. O jakichś miksach z rapem nikt nie za bardzo słyszał, ani się interesował, generalnie w rockowym światku rap uchodził za zmutowane disco i budził odrazę.
Swoją drogą pytanie, na ile te crossovery to były głównonurtowe zjawiska, a na ile peryferyjne efemery jak ten Rapowy eksperyment Kazika.
@Rockmani śpiewający o sobie
Kazik łączył gatunki (na ile dobrze to inna dyskusja) i faktycznie miejscami rapował, to nie był rock ze śpiewaniem o sobie. Ale z polskiej sceny chociażby T.Love ma kilka takich kawałków. Chociażby „T.Love” w którym śpiewają o tym, jak to wszyscy chcą śpiewać w T.Love, a refren to powtarzana wielokrotnie nazwa zespołu. Albo „To nie jest miłość” gdzie rzucają niby losowymi imionami (czy w ogóle słowami) a w pewnym momencie pada „POLAK MAJCHRZAK JANKA NIE MA PERKOZ NAZIM MUNDEK CELINA”
Nie umiem z pamięci podać przykładu dla rocka zachodniego. Szybkie guglanie pokazało mi parę tytułów, ale nie znam tych piosenek za bardzo i nie mogę tego zweryfikować (to znaczy mógłbym przesłuchać i przeanalizować, ale nie mam w tej chwili energii na taki risercz). Podam może przykład jeśli ktoś chciałby to sprawdzić: „My name is Prince” Prince’a. Ale nie upieram się.
Inna sprawa, że na zachodzie rap i rock potrafiły spokojnie kolaborować. WO wspomniał już o Debbie Harry, ja przypomnę chociaż Aerosmith i Run DMC, którzy stworzyli cały kawałek łączący oba gatunki.
@Polski rap/hip-hop
Jeśli nie uznajemy Stuhra – chociaż można argumentować za, to jest przecież nawijka z minimalną melodią – to spokojnie łapałby się Franek Kimono.
@Rap i hip-hop
Przyznaję się, że ja przez długi czas sądziłem, że to są dwa osobne – chociaż spokrewnione gatunki. Niby wiedziałem że rap to nawijka, ale rap był bardziej muzykalny, to były dla mnie deklamacje wygłaszane przy jakiejś muzyce. Hip-hop zaś postrzegałem jako rap minimalistyczny, gdzie muzyki może nie być wcale, ewentualnie jakiś bit. Wiem że się myliłem w tym względzie, muzycznie to jedno i to samo – aczkolwiek internet twierdzi, że hip-hop to coś szerszego, kulturowego, wychodzącego poza muzykę. Malowanie grafitti to też subkultura hip-hopu.
W moim mózgu to jednak funkcjonuje jako osobne gatunki i o ile rap bywa ok to jedyny hip-hop jakiego mogę słuchać to francuski (np. Manau) bo tam znowu wraca melodia i muzyka. I to jak wraca!
@pm
„W polskich warunkach się nie dało”
Jasne, nagrywanie podkładów w 94 to nie było coś ogólnodostępnego, ale przewaga rapsów nad graniem gitarowym była taka, że nawijać na wolnym można sobie do beatu wyklepywanego na kolanach nawet. W „Jestem Bogiem” są takie sceny jak chłopaczki pod klatką kopcą szlugi i nawijają sobie po kolei swoje teksty i tak to mniej więcej wyglądało. Rapsy robiły się coraz popularniejsze, więc pojawiali się szpece od robienia podkładów za hajs, nawet chyba na Amidze z trackerem i samplerem. Mi udało się zdobyć sampler do Amigi w 2 poł 90s jakoś, ale zaraz potem zwinął mi go kuzyn na wieczne nieoddanie, a parę lat później można już było ogarnąć jakiegoś PC z klonem sound blastera 16 i nagle scena wybuchła „nielegalami”, bo gdzieś po 2000 mnóstwo dzieciaków miało już kompy z wypalarką cd i nagrywało swoje rymy na mikrofon od kompa do podkładów z poszatkowanych mp3, a potem wypalała to na CD.
Tu jest całkiem fajnie zrobiony dokument o kieleckim hh:
link to youtu.be
Wynika z niego że zaczęło się od break dance i dalej poszło organicznie, cały pakiet z dj, mc, skreczami i co tam jeszcze. niestety nie mam czasu tego ogladać całego, ale pewnie gdzieś tam, lub w komentarzach pod da się wyłuskać jakieś info o tym jak to właściwie wyglądało od strony technicznej.
@havermayer
#Homerecodringowerapiery
„ogarnąć jakiegoś PC z klonem sound blastera 16”
To też nie takie proste. Wszystkie „użytkowe” karty dźwiękowe oznaczały się dość dużą latencją, szczególnie przy nagrywaniu. Przy odtwarzaniu muzyki czy dźwiękach z gierek nikomu 30 milisekund nie robi różnicy, przy nagrywaniu muzyki to jest zbyt duża obsuwa, by dało się ją zignorować.
Zostawały więc entry-level karty dźwiękowe do zastosowań profesjonalnych – ale tutaj cena od razu robiła się dwa razy większa. Pamiętam, że u mnie na podwórku z przyległościami królowała ESI Maya. A niektóre karty wymagały całego zestawu przejściówek, bo jednak wpinanie dużych jacków w tył komputera średnio się sprawdzało.
Tak czy inaczej – rok 2000 a rok 1994 (albo nawet 1992) to są w ogóle dwa różne światy. W 1992 sampler z sekwencerem to było urządzenie w cenie używanego małego fiata, w 2000 roku samplować mógł domowy komputer.
@kmat
Tam żadnego mieszania się punków i raperów nie było.
Bo generalnie nie było, ale w Kielcach, gdzie jednak ten hip-hop wszedł dosyć mocno były jakieś punkty styczne i jakoś się to mieszało na obrzeżach, bo byli jacys kuzyni czy kumple z osiedla od piaskownicy. No i sam „Scyzoryk” zaczyna się przeciez od gitarowego riffu ;). Ale faktem jest że wśród włochatej młodzierzy w glanach „raperzysta” było najgorszą obelgą.
@wo
Mówiłem raczej o moim first hand experience w 90s. Jako metal trzymałem się z dala od hiphopowych imprez, ale miałem znajomych którzy w to weszli i w sumie to chyba ich spróbuję wypytać jak to ogarniali. Przypuszczam że może nas zaskoczyć info w stylu: zgrywaliśmy sobie podkłady na dwukasetowym jamniku, full analog i potem to szło na gigu z kaseciaka wpiętego w stół. Coś mi się mgliście przypomina że były instrumentalne składanki do tańczenia breka, więc pewnie po prostu rapowali do tego na początku.
@kmat
„O jakichś miksach z rapem nikt nie za bardzo słyszał”
A u mnie się światy zaczynały przenikać powoli w okolicach jakiegoś 95 roku (tzn. nie z Baćkowicami i okolicami akurat), przynajmniej w sensie „odbiorczym”, już zjawiska crossover dawno przyciągały uwagę, też wspomniany wyżej soundtrack do Judgment Night itp. I w sumie rzekłbym, że bardziej za sprawą MTV czy uprzedniego strumienia piratów z amerykańskimi nagraniami niż Kazimierza Staszewskiego. Zanim weszły te świecące hologramy, które mój kolega z zespołu ostentacyjnie odrywał, to swoje zdążyły zrobić wszelkie TACTy, Takty i Taki z wykrzyknikiem, jak również inne Elbo i podobne cuda.
Jestem praktycznie krajanem Havermeyera, choć nie wychowywałem się w mieście wojewódzkim. Mieliśmy w ogólniaku względny luz i na przerwach możliwość puszczania naszych fascynacji z głośniczka (był taki kantorek do puszczania muzy na przerwach) – i tam takie rzeczy jak Cypress, House of Pain, Public Enemy czy nawet jakiś Arrested Development zdarzały się chodzić między Nirvaną, AIC, Pearl Jamem, Toolem, Pro-Pain, Helmet, Panterą innym metalem czy noise rockiem oraz HC, punkiem czy dość nawiedzoną już wówczas Armią. HC i straight-edge był na fali, ale też powoli skaterskie ciuchy, tenże sport itp. Ludzie sobie słuchali, co im wchodziło i nikt się nie nastawiał tak antagonistycznie jak subkultury ejtisowe, przynajmniej nie w gronie LO. Może tylko mieliśmy tzw. bekę z disco-relaksu na poniedziałkowym wuefie i nie potrafiliśmy docenić eklektyzmu w klipie do utworu Nadzieja zespołu Skaner. To na pewno. Subterranean homesick walrus i te sprawy.
Metal spod znaku death czy black też miał zwolenników, ale nie było raczej ortodoksji – na pewno nie takiej (jak kiedyś w osobówce na Przystanek Woodstock, 97 albo 98), że idzie se kolo w bluzie Paradise Lost, a drugi do niego – o, k…, Paradise Lost, p….ne disco-polo (wiem, wiem, bo popowy album).
Rozumiem, że gdzie indziej mogło być inaczej oraz że własne grono znajomych to też jakiś wycinek (w sumie najwięcej znałem miłośników HC, grunge’u czy noise rocka wciąż), ale to czasami może być rok, dwa przesunięcia. Księga Tajemnicza przecież wyszła w 1996. Ciekawostka jednak: Liroy był u nas trochę obciachowy ;).
A, no i przecież, że za sprawą RATM sporo. Kompletnie zapomniałem o jednym z najważniejszych.
@pm
To też nie takie proste. Wszystkie „użytkowe” karty dźwiękowe oznaczały się dość dużą latencją, szczególnie przy nagrywaniu.
No tak, racja, trochę mi się chyba timeline rozjechał, moje doświadczenia z home recordingiem zaczynaja sie po 95 od A500 z trackerem (chyba tak się nazywał ten program do składania sampli ze sobą) i samplera na którego skrupulatnie odkladalem kaskę i kupiłem go u zmierzchu ery Amigi. Pamiętam że kombinowaliśmy jak podłączyć do niego adapter żeby nagrywać scratche na jakiejś płycie Ireny Santor czy innego Mazowsza. Chyba średnio to wyszło, no i nigdy z kuzynem nie dotarliśmy chyba do fazy eksportowania naszych produkcji, ale zdaje się że eksport to było po prostu RCA wpięte przez jakąś przejściówkę do kaseciaka Kasprzaka. No i te sample z racji potężnych możliwości A500 z RAMem rozszerzonym do 1mb to były jakies sekundy skompresowane w koszmarnej jakości. Koło 2000 to już było dużo prostsze.
Tak że jeśli mówimy o nagrywaniu muzyki to w 90s było z tym ciężko, fakt, natomiast mając jakiekolwiek podklady na kasecie, albo cokolwiek do wybijania rytmu można było ćwiczyć sztukę nawijki. A jak się okazało że można na tym wypłynąć to po 95 rapowali już wszyscy, łącznie z Panem Japą. 😉
@Martin
Bo Liroy był obciachowy, ale dopiero w liceum. W 95 byłem jeszcze w późnej podstawówce, w wieku w którym robiło na człowieku wrażenie jak ktoś mówił brzydko do mikrofonu. Za to w liceum wspaniale się bawiliśmy przy tym dissie na Liroya co to chyba Nagły Atak Spawacza nagrał. No i jeszcze lepiej bawiliśmy się przy polovirusie, który szydził ze wszystkiego po równo.
@havermeyer
” Pamiętam że kombinowaliśmy jak podłączyć do niego adapter żeby nagrywać scratche na jakiejś płycie Ireny Santor czy innego Mazowsza.”
Skreczowanie na zwykłym adapterze szybko skończy się urwaniem paska klinowego, jeśli nie uszkodzeniem igły i/lub płyty. Poza tym efekt i tak będzie słaby, bo nawet na moim totalnie amatorskim poziomie wyczuwa się kolosalną różnicę między napędem paskowym a bezpośrednim.
@wo
Skreczowanie na zwykłym adapterze szybko skończy się urwaniem paska klinowego.
I tu pada pytanie co to był za adapter. Wydaje mi się że to był jakiś technics, którego kuzyn wyciągnął z komisu i chyba miał bezpośredni napęd o ole mnie pamięć po prawie 30 latach nie zawodzi. Większym problemem był chyba brak preampa, żeby sygnał był wystarczająco głośny dla samplera, chyba coś kombinowaliśmy z wzmacniaczem od Kasprzaka, ale wyjście z niego było na jakiś Din i nie ogarnęliśmy przejściówki, a potem temat się rozmył, bo jakoś rok później skończyła się era Amigi.
Dobry wieczór, zdelurkuję się, po wieloletnim czytaniu.
@Havermeyer
” No i sam „Scyzoryk” zaczyna się przeciez od gitarowego riffu ;).”
Riffu nagranego przez Litzę, albo Skawińskiego, nie pamiętam dokładnie, a obaj Liroyowi coś tam nagrali na tej płycie.
Pierwsza demówka/płyta Kalibra była robiona na Amidze. Ale Amiga to tez był rarytas, przynajmniej u mnie na prowincji.
Jakoże handlowałem na giełdzie komputerowej w pierwszej połowie 90’s: pirackie klony soundblastera były powszechnie dostępne i tanie już za czasu gdy głównym procesorem był i386 a co dopiero później. Z tym że pewnie było tak jak ktoś napisał, że one się nie nadawały do tworzenia. Na pewno można było do nich podłączać klawisze typu Korg czy Roland bo znam kolesia który tak działał – coś tam na tym kompie nagrywał i z powrotem. Nie wiem co i jak, nie znam się. Potem typ zrobił studia z inżynierii dźwięku.
A co do dostępności: nie wzieliście pod uwagę że second handowych gitar na początku 990s było na rynku pod dostatkiem. Czasem za grosze, co z tego że brzmiały koszmarnie. A elektroniki nie było wcale, albo kupowałes nową albo nie miałeś. Więc różnica zdecydowanie była
Mnie frapuje, jakim cudem polscy muzycy kupowali w latach 70 mooga czy choćby hammonda – przecież parę koncertów za granicą raczej nie wystarczyło?
Lata 90: Lech Janerka przywiózł sampler z USA bodaj w 1991.
@haver
„wydaje mi się że to był jakiś technics, którego kuzyn wyciągnął z komisu i chyba miał bezpośredni napęd”
No jeżeli to był klasyczny didżejski SL-1200, to jest to (i zawsze był) sprzęt w cenie gitary.
@embercadero
nie wzieliście pod uwagę że second handowych gitar na początku 990s było na rynku pod dostatkiem.
Owszem, były, moja pierwsza elektryczna gitara to jolana galaxis kupiona od kogoś za stówkę, gdzieś jeszcze leży w garażu rozebrana na części. Takiego szmelcu ogrywanego po weselach było sporo, jolany, defile, wszystko znajdziecie tu: link to cheesyguitars.com
Pojawiały się też jakieś squiery, fendery, gibsony i ich klony. Bez znajomego lutnika raczej słabo się na tym grało, a showstopperem, przynajmniej dla mnie, były wzmacniacze. Piece były drogie i było ich mało, a już do basu to ho ho, nie na kieszeń małolata. Ja zanim się dorobiłem pierwszego wzmaka do basu to podłączałem się do kompa przez line in, czy tam aux i grałem na słuchawkach, albo ćwiczyłem na sucho. Na piecu można było ewentualnie pograć w salce prób w jakims domu kultury, jak się już udało tam znaleźć jakis wolny slot na próby, ale często sprzęt na stanie to była ruina np z walniętą membraną, blachy w perkusji też zwykle popękane, bo tłukł w to każdy non-stop. Jak ktoś chciał brzmieć to musiał wozić swój sprzęt na każdą próbę. Niełatwa sprawa bez dzianych starych. Dopiero na studiach w Kraku sytuacja się poprawiła, ale to już 2000+ i duże miasto pełne wannabee muzyków. W default city pewnie było z tym łatwiej.
Początek 90tych to zupełnie inna sytuacja niż, np. ’94 czy ’95. Sam miałem wtedy 'odpowiednik’ 386 z klonem Soundblastera i kartą graficzną rzekomo SVGA. Robiło wrażenie, gry były coraz efektowniejsze i skomplikowane, zwłaszcza w porównaniu z 8-bitowcami sprzed kilku lat, na horyzoncie były Windows 95, a latające samochody w zasiegu ręki. I komu to przeszkadzało.
Atari ST było używane (pół i tanio-profesjonalnie) do muzyki bo miało interfejs MIDI. Do sampli się to nie nadawało, ale jako sekwencer, przy użyciu Cubase, jak najbardziej.
Amigowca wal z gumowca.
@wo
Paanie, SL-1200? To najwyżej był SL-DD33 albo coś w tym stylu. To musiało w komisie kosztować parę stówek. Jestem prawie pewien że miało direct drive, ale zastanawiam sie czy to był jednak technics, chociaż to był taki moment że winyl był trochę passe i ktoś się mógł pozbyć za grosze sprzętu wartego teraz 3x tyle. Pamiętam że bardzo minimalistyczny design to miało i kuzyn twierdził że „didżejski”.
„Tak jak hiphopowa didżejka wyewolowała ze miksowania płyt w dyskotece, tak sztuka „bycia emsi” wyłoniła się z rymowanek”
Jednym z tych, którzy dowartościowali hip-hop, pokazując, że idzie tu o coś więcej niż dyskotekowe zabawy z gramofonem i wykrzykiwanie do rymu/rytmu, był Miles Davis. Na płycie „Doo-bop” z 1992, gdzie pożenił rap z jazzem (zaczynając modę na jazz-hop zwany też acid jazzem, co w sumie poszło ku tanecznej rozrywce typu Us3).
Jest o tym trochę w autobiografii „Ja Miles” (że dostrzegł w hip-hopie dziedzictwo muzyki Czarnych, że gadał o tym z Russellem Simmonsem, szefem wytwórni, w której nagrywali Run DMC i Beastie Boys, że to Simmons polecił mu młodego kolesia o ksywie Easy Mo Bee, który rapował z trąbką Davisa obok).
Ale droga Davisa do hip-hopu była dłuższa i, by tak rzec, aprioryczna, może zaczęła się już na płycie „Jack Johnson” z 1970 r, gdzie Miles inspirował się ruchami nóg bokserów na ringu (no i tym, że tytułowy JJ był Czarnoskórym, który już koło 1900 roku lał Białych aż miło).
A wracając do narracji, Miles wydaje się w historii hip-hopu ważny tyleż jako autorytet (gość z wyższej półki), co jako facet w stylu „brawo ja”.
„Mnie frapuje, jakim cudem polscy muzycy kupowali w latach 70 mooga czy choćby hammonda – przecież parę koncertów za granicą raczej nie wystarczyło?”
No i można było tych moogów czy hammondów w latach 70-tych policzyć na palcach jednej ręki. Podobnież najlepiej się zarabiało grając sztuki na promach do Szwecji. Andrzej Korzyński który pod względem posiadania sprzętu był potentatem (i wszyscy u niego grali albo pożyczali) miał pieniądze z kontraktów na pisanie muzyki do filmów w USA i Francji.
@eloy
To co powiedziałeś + wycieczki Batorym do Ameryki (i oczywiście granie w ich trakcie) oraz granie w Ameryce „dla polonii”.
@Ordowik
„Początek 90tych to zupełnie inna sytuacja niż, np. ’94 czy ’95”
No wiadomo że wtedy technologia pecetowa zapierniczała w dużym tempie. Handlowałem na giełdzie w latach 91-95, co najmniej od ok 1992 roku wspomniane klony soundblastera pro byly powszechnie dostępne. Oczywiście trzeba było mieć peceta a to generalnie nie były tanie rzeczy ale jednak.
@embrecadero:
„Handlowałem na giełdzie w latach 91-95, co najmniej od ok 1992 roku wspomniane klony soundblastera pro byly powszechnie dostępne. Oczywiście trzeba było mieć peceta a to generalnie nie były tanie rzeczy ale jednak.”
A im dalej tym ciekawiej. W okolicy 2002-2003 roku to już każdy nastolatek w średnim mieście albo miał nagrywarkę i kartę dźwiękową, albo miał kolegę w klasie który to miał. Do ego potężny dostęp do software (to był jednoczesnie okres w okolicy szczytu popularności „czasopism z płytami” w rodzaju KŚ Niezbędnik czy innego Entera ORAZ pojawianie się pierwszych popularnych stałych łącz) i już masa osób miała jak wyrapować co im tam na wątrobie leży.
@moogi hammondy
Z tego co pamiętam, to Mooga nie kupowało się za „parę koncertów” a wielomiesięczną trasę albo rezydencję.
Nalepa sprowadził Marshalla do Polski po roku rozbijania się po holenderskich klubach.
@soundblastery
Oczywiście Sound Blaster był ogromnym krokiem naprzód w stosunku do PC-Speaker module, ale to wciąż jednak nie była karta, która pozwalała na jakąkolwiek muzyczną twórczość wykonywaną do playbacku z komputera. Więc owszem, sampla uciąć na pececie z soundblasterem – dało się, ale już wklepać tego sampla pod rytm – poza zasięgiem.
Z tym software’em to też nie było takie oczywiste, oczywiście istniał taki, ale u mnie – poza bazarowym obiegiem.
Kojarzyłem, że było wtedy coś mitycznie’lepszego’ od Soundblastera (nb wczesniej/niżej był jeszcze Adlib), sprawdziłem i był tzw. GUS czyli Gravis Ultrasound, ale to chyba już było do MIDI dedykowane.
A propos wczesnego hiphopu 'blokowego’ robionego na Amigach, polecam film 'Krew z nosa’ z 2004. Parodia, groteska i realizm magiczny, ale czuć, że zrobione z miłością do tematu.
Najlepszy był niemiecki rap ( to też cover rockowego utworu). link to youtube.com
Niemieckojęzyczny rap skończył się na 'Rock Me Amadeus’.
Jak sprawdzałem Falco to przypomiał mi sie 'Der Kommissar’. To był 1981!
Gravis był najlepszą amatorską kartą dźwiękową w tamtych czasach, lepsze od niego były już tylko pro i kosztowały tysiące. Ale Gravis to też było kilka stów (bo nie było podróbek) a chińska kopia soundblastera – stówę. Pamiętam że z Gravisami była masa problemów software’owych i dlatego nie używałem.
Software’u pirackiego do obróbki dźwięku była masa. Przynajmniej od momentu jak się rozpowszechniły CDR-y. Czyli gdzieś w okolicach 94/95.
@embercadero
Software’u pirackiego do obróbki dźwięku była masa.
Ja gdzieś post 2000 dostałem od jakiegoś blokowego hh „producenta” płytę cdr, a może nawet już dvd, którą ktoś w środowisku zebrał do kupy przez lata i wszyscy hiphopersi tego używali. I był tam ofc jakś crackowany cubase, sequoia, jakies paczki sampli perkusyjnych, jakieś novation i inne softowe synthy, ale część z tego wyglądała na rzeczy pozbierane jeszcze w 90s bo średnio chciały działać pod xp. Nic z tego nie użyłem w końcu, bo rzeczywiście niewiele można było nagrać bez interfejsu audio, a lepienie z sampli mnie juz wtedy nie interesowało, ale piracki soft krążył pocztą pantoflową.
@latencja przy komponowaniu
@drogie oprogramowanie audio
Aby uniknąć latencji (opóźnień) audio i mieć dostęp do wielu bezpłatnych aplikacji muzycznych używałem (niech mnie szanowny WO nie banuje) różnych dystrybucji Linuksa i oprogramowania jack. Ostatnio wpadła mi w ręce płyta z Ubuntu Studio, która jest przeznaczona stricte do obróbki i tworzenia plików audio.
Instalacja tego systemu operacyjnego pozwala na wyciśnięcie wszystkiego co się da z (bywa, że) leciwego sprzętu, ale trzeba poświęcić wiele czasu na konfiguracyjne grzebanie w plikach.
Gravis Ultrasound też może działać w takiej konfiguracji.
@fieloryb
Robisz jakąś muzykę? Chętnie się dowiem więcej!
Ja nigdy nie miałem ciągot do tworzenia muzyki więc co najwyżej dostarczałem innym sprzęt 🙂 Próbuję sobie przypomnieć na jakim OS-ie moi znajomi kombinowali z tymi klawiszami, midi itp ale za cholerę nie jestem pewien. Wydaje mi się że to były windowsy 3.1 ale nie dam głowy czy nie NT. W każdym razie żaden Linux, na używalnego Linuxa to było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
A soft rozchodził się wtedy bardzo prosto: ktoś na giełdzie zawsze miał do sprzedania taką profi kartę za tysiące. Do nich zawsze dołączano mnóstwo softu w cenie, bez zabezpieczeń bo to jeszcze nie te czasy. Co polski sprzedawca robił? Pierwsze co robił to kopie wszystkich cedeków i sprzedawał takie kopie osobno, po 5 dych na przykład. Albo i taniej. Setkami. Każdy soft istniejący na planecie był w cyrkulacji w tamtych czasach na Grzybowskiej 🙂
@WO
To były zamierzchłe czasy, jakieś 15-20 lat temu byłem adminem hobbystycznej strony i forum na linux.ixion.pl (już nie istnieje) gdzie grupa zagorzałych fanów zajmowała się muzyką w Linuksie.
Z tamtych czasów pamiętam, że robiłem tłumaczenia artykułów angielskich o muzyce w Linuksie. Mam na koncie kilka artykułów, które wisiały pod podanym adresem.
Strona w najlepszym okresie miała około 15 tysięcy wejść miesięcznie.
Aż sobie sprawdziłem daty – Janerka nagrał Ur wiosną 1990, Kazik swoje Spalaj się! dopiero rok później. Buuu, copycat. (Przy czym „Jeszcze Polska” uważam do dzisiaj za jeden z polskich tekstów wszechczasów).
@WO
„Robisz jakąś muzykę? Chętnie się dowiem więcej!”
Amatorsko zajmowałem się muzyką i byłem częścią środowiska. Do dziś umiem zagrać kilka akordów na gitarze i odróżniam gamę durową od molowej i wiem na czym polega koło kwintowe. Tutaj jest mój blog z (między innymi) tekstami piosenek:
link to fieloryb.blogspot.com
Lata ’90 i dwutysięczne to była eksplozja kulturalna w moim miasteczku. Nagle sprzęt potaniał na tyle, że można było sobie pozwolić na zakup wymarzonego instrumentu, komputera (choćby na raty) i wzmacniacza lepszego niż Eltron. Zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu młodzieżowe zespoły i efemeryczne składy.
Małe środowisko, dom kultury a przy tym sporo niezależnych działań. Wszyscy się znali: metalowcy, pankowcy i hip-hopowcy. Grywało się po salach na ogniskach i w piwnicach.
Kilka osób z tamtych czasów pokończyło wyższe szkoły i zawodowo para się muzyką.
Na deser jeden utwór zespołu Imperatyw. Bardzo młodzi i raperscy: Brs, Grucha, Rdi, Zolek. Rok 2002. Utwór pod tytułem „Dobry kierunek” z płyty „Opublikowano”. Nie jestem autorem ani wykonawcą tej piosenki:
link to sndup.net
@Havermeyer:
„I był tam ofc jakś crackowany cubase, sequoia, jakies paczki sampli perkusyjnych, jakieś novation i inne softowe synthy, ale część z tego wyglądała na rzeczy pozbierane jeszcze w 90s bo średnio chciały działać pod xp.”
Pod XP to średnio chodziło sporo rzeczy, szczególnie na początku. Generalnie zgodność z softem pisanym pod 9x (czyli też Me) była, no hm – bardzo umiarkowana przed SP1.
W moim odczuciu to pierwsze XP było mniej zgodne z oprogramowaniem z ery 98SE i Me niż ostatnie siódemki, ale tu mam najwyżej dane anegdotyczne dla paru starożytnych (dzisiaj) gier i kilku programów. Swoją drogą niesamowicie mnie drażni microsoftowy sposób oznaczania wersji systemu, no widzę że XP albo inna Vista czy tam 11, ale doklikanie się do informacji jaki to build nie jest intuicyjne, linuksy jednak walą która to wersja.
@fieloryb:
„Nagle sprzęt potaniał na tyle, że można było sobie pozwolić na zakup wymarzonego instrumentu, komputera (choćby na raty) i wzmacniacza lepszego niż Eltron.”
A trochę się orientujesz w jakości starych kart dźwiękowych? Pamiętam, że jakoś koło 2001-2002 był wysyp bardzo tanich kart dźwiękowych, które w teorii coś-tam więcej umiały. To chyba było spowodowane tym, że już nieco wcześniej zintegrowane z płytą główną dźwiękówki stały się domyślne. Mówiąc po ludzku: takie wynalazki jak MiNt 3D Sound Card za 49 złotych był w 2002 roku dobrym biznesem, czy by brzęczył tak samo jak integra z tamtych lat (taki mądry jestem, bo wygrzebałem CD-Action 13/2001 gdzie się minirecenzja tego trafiła)?
@Gravis Ultrasound
Omg, rozpiszę się chyba pierwszy raz tutaj, bo to mi triggeruje wspomnienia z lat 90. Wprawdzie nie robiłem hiphopu/rapu tylko tzw. „techno”, ale dziadowski pecet z Gravisem dawał radę i był niesamowitym skokiem jakościowym wobec Soundblasterów (1MB pamięci na sample, 32 głosy polifonii, szaleństwo normalnie). Początkowo trackery, a potem kradziony Cubase lub Cakewalk do sekwencjonowania, sample lecą z Gravisa i wyrabia się jednocześnie ze sterowaniem 3-4 jakichś klawiszy czy coś po MIDI – to już był pełen wypas.
Problemem było natomiast zgranie tego – potrzebny był mikser (mógł być pasywny bieda-mikser) i coś do rejestracji – nie było jeszcze możliwości skarmienia tym tego samego komputera, żeby to jednocześnie zapisywał. Więc albo magnetofon (nie było wtedy terminu lo-fi chyba jeszcze też, zastąpił termin „dziadostwo” dopiero kiedy to mógł być świadomy wybór) albo kumpel przytargiwał drugi komputer i na niego się nagrywało (i chyba na tym magnetofonie jakość była lepsza). Słyszało się jeszcze o czymś takim jak ADAT (multitrack na kasety S-VHS) ale to już był kosmos, wokół tego to można było studio zbudować.
Z innej beczki, niesamowite było wówczas dla mnie, jak bezproblemowo ludzie sobie rozpożyczają warte grubą kasę instrumenty i sprzęty – ten ma Casio, tamten ma porządny bas, to ten bas obsłuży wszystkich w okolicy, od tego można pożyczyć Casio CZ-3000, tam jakiegoś Rolanda, a potem oni przyjdą coś kleić na twoim Gravisie (ale przyniosą groovebox Rolanda, który będziesz miał do zabawy przez parę tygodni). No i lutowanie różnych kabelków do tego i owego na porządku dziennym – ba, nawet tego Gravisa miałem w wersji chyba z 256KB RAM-u i te brakujące do 1 MB trzeba było sobie dolutować, droższa wersja miała podstawki pod scalaki, ale… była droższa). A full profeska karty były, jeśli dobrze pamiętam, tak z 10x droższe.
@Michał Maleski
„A trochę się orientujesz w jakości starych kart dźwiękowych?”
Miałem Celerona z zegarem 300 MHZ na płycie z zintegrowaną kartą dźwiękową i to ładnie grało podłączone do Radmora kabelkiem „mały jackDIN”.
Wcześniej używałem Sound Blaster Live 5.1.
Dzięki temu mogłem zgrywać trzeszczące analogi i przy pomocy programu Audacity ciąć je na piosenki.
„Przy czym „Jeszcze Polska” uważam do dzisiaj za jeden z polskich tekstów wszechczasów”
Jeśli chodzi o czas transformacji to jest niewątpliwie THE TEXT, pomnik. Wszechczasów? Też na pewno czołówka.
A jeszcze dodajmy że Kazimierz czerpał inspiracje głównie z francuskiego hiphopu tamtych czasów, który nie był w Polsce znany a znacząco się różnił od amerykańskiego (potem wszystko spsiało i się przestalo odróżniać). Dopiero jak pomieszał rap z hardcorem w KNZ to było to bardziej w stronę amerykańskiego mainstreamu. Jak na polską średnią to i tak mocno oryginalny twórca jest co by nie mówić, czy się to co robi komu podoba czy nie (ja mam mieszane uczucia ale raczej na plus)
Kazik 'zaskoczył’ mi dopiero w okolicach 'Melassy’. Wróciłem wtedy do ’12 gr.’ i, z innej nieco półki, do 'Ostatecznego Krachu’ Kultu. Potem mi się odwidziało (odsłuchało).
W tych samych czasach mój jedyny kontakt z polskim rapem to była płyta 'Phil Hop’ dodawana do czasopisma Brum (1998). Teraz widzę, że to był właśnie przekrój przez pokolenie, które skorzystało z gwałtownego rozwoju techniki i dostępności sprzętu.
Jedną z grup z tego albumu (RHX z utworem 'Dziś nie czuję się najlepiej’) rekomendował DJ 600V, który też zaczynał od Gravisa + PC386, przynajmniej wg. swojej strony na Wikipedii.
@fieloryb:
„Miałem Celerona z zegarem 300 MHZ na płycie z zintegrowaną kartą dźwiękową i to ładnie grało podłączone do Radmora kabelkiem „mały jackDIN”.”
To musiał być już przyzwoity sprzęt, a przynajmniej przyzwoita płyta głowna – Celeron 300 mhz to był krewnym Pentium II, nie Pentium III (tam ogólnie z nazewnictwem był bałagan – budżetowy Celeron miał wspólną architekturę jądra z Pentiumami, 300 mhz to jeszcze krewniak Pentium II – educated guess że różnił się od droższego brata brakiem jakichś instrukcji i może czymś z cache, sam kilka lat później miałem Celerona 1 ghz i od Pentium III odróżniał się brakiem jakiegoś zestawu instrukcji [?] przez co nie można go było użyć w beowulfach latających pod jakimś klonem MOSIX-a… lub samym MOSIX-em, nie pomnę co miałem w garści dwie dekady temu).
Pamiętam, że chyba w 1992 roku Wyborcza zamieściła cały tekst „Jeszcze Polska” i nawet artykuł ktoś temu poświęcił. Miałem frajdę, bo rodzice czytali w gazecie o tekście, który często gęsto dobiegał do nich do stołowego z pokoju ówczesnego ósmoklasisty. Kiwali głowami, że mocne, a przecież transformacja raczej nie rozpieszczała przemysłowej prowincji.
@embercadero
„czerpał z hip-hopu francuskiego”
Jakiś konkretny trop? Wieki już tego nie słuchałem, pamiętam, że sample w Bagdadzie oraz w Świadomości mi się bardzo podobały. A najbardziej po transformacyjnym szlagierze to Piosenka trepa, ale to chyba nie był hip-hop nawet czy rap, bardziej taka deklamacja.
No od gitary to to tańsze nie było, ale Atari Falcon (1992) mógł 8 kanałów stereo w jakości CD i port wprost do bebechów z DSP. Początki różowe nie były, podobno: link to soundonsound.com. Ale jeśli wierzyć internetsom, to „Alboom” na tym powstał (1995), a jeśli mojej pamięci mętnej, to w „Orła Cień” nawet jakiś wokal miał być zdublowany w Cubase Audio. Ale to tylko zasłyszane na jakimś kursie z tego, czy też z Logic Audio. Ja tam się jarałem, że mogę w czasie rzeczywistym obniżyć sobie tembr głosu. Amiga, czy pecety to nie bardzo wtedy do samplowania na dysk, może jakiś Mac z Sound Tools, ale kto to widział? Więc niby z gumowca, rzeczywiście, choć Księga Prolog na A500… Przyjebali z grubej rury i bez fopa.
Ps. Biedne te Awale butowane, dajcie im żyć troszkie, bo ich te ściany ciekawsze niż inne, niektóre, co to na nich jedynie farba schnie… A zagalopować się w entuzjazmie, z głęboko skrywanego optymizmu, każdy ma prawo i nie ma się czego wstydzić, że tak przywąszę wujem apelując na nie swoim blogu. Prawdopodobieństwo, że tutaj FSB operuje, jest mniej więcej takie, jak to że Belka czyta z wypiekami. „Nie mam takiego wrażenia w mojej ocenie” jak zwykł mawiać Grzegorz „Zniszczę Cię” Schetyna. Ja tu lubię czytać wszystkich i też mi się łezka zakręciła jak Unikod za wrogiem stanął swym odwiecznym. Ahoj!
@sheik
Hat tejk: 'Jeszcze Polska’, przynajmniej w oryginalnej wersji ze 'Spalam się’, to bardziej dancehall niź hip hop. No i jest też koncertowe nagranie KNŻ, gdzie w ogóle wyszło rockowo i mroczniej.
Hip hopowy Kazik zapikował w '4 pokojach’. Tam jest i flow, i wewnętrzne rymowanie, i nawet szybkość odpowiednia.
@ordowik
'Jeszcze Polska’, przynajmniej w oryginalnej wersji ze 'Spalam się’, to bardziej dancehall niź hip hop.
No nie da się nie słyszeć tej regałowatej rytmiki jak juz to napisałeś, chociaż ja np. nigdy się nad tym nie zastanowiłem, moją uwagę zawsze bardziej przykuwało to lo-fi brzmienie i teraz, z perspektywy 30+ lat, jeszcze bardziej mi to koreluje też z ogólną bidą teledysku. Nie wiem na ile wtedy było to ironiczne a na ile cutting edge video, ale pamiętam że takie latające cosie z logo okularów 3D były regularnie w programach dla dzieci typu 5-10-15 czy Tik-tak, podobnie nadużywano też bluescreenu ;). Świetnie to gra z tym syfiatym targowiskiem.
@paperboyo
Więc niby z gumowca, rzeczywiście, choć Księga Prolog na A500…
Bo ograniczenia rodzą kreatywność. Moim zdaniem w dzisiejszych czasach jest zbyt szeroki dostęp do technologii i dlatego trzeba się wysilić żeby znaleźć coś ciekawego, bo zalewa nas z każdej strony fala dość przeciętnej, ale profesjonalnie zrealizowanej nuty. Komputer ułatwił, przyspieszył, ale też spowodował że myślimy formułami i jak nam się coś podoba to odtwarzamy 1:1, bo są narzędzia. Ta wspomniana wyżej Kazikowa 'Jeszcze Polska’ jest taka fajna, bo to taki tani dancehall na ówcześnie doatępnych syntach. Pewnie jakieś casio to jest, nagrane na taśmę na ścieżki. Jakby to nagrać dzisiaj na porządnych instrumentach w porządnym cyfrowym studio to straciłoby cały charakter.
Jak wchodzę w szydera mode to czasem mówię że ten lęk atrystów przed generatywnym AI jest bez sensu, bo duża część dzisiejszej „twórczości” jest tak generyczna że już wygląda jakby to zrobił robot.
@Havermeyer „Jak wchodzę w szydera mode to czasem mówię że ten lęk atrystów przed generatywnym AI jest bez sensu, bo duża część dzisiejszej „twórczości” jest tak generyczna że już wygląda jakby to zrobił robot.”
Też prawda, ale jednocześnie jest niesamowicie dużo dobrej muzyki, bo próg wejścia bardzo się obniżył i można się nagrać w domu (pamiętam Mustaine’a z Megadeth narzekającego – 20 lat temu! – że oni w 80s się musieli strasznie namęczyć, żeby dobrze zabrzmieć, a teraz dzieciaki mają od ręki wszystko i tanio). Tylko ta współczesna dobra muzyka ma zazwyczaj po 100-3000, max 10k odtworzeń na spotifaju miesięcznie.
@sheik
Tylko ta współczesna dobra muzyka ma zazwyczaj po 100-3000, max 10k odtworzeń na spotifaju miesięcznie.
Ano właśnie, signal to noise ratio się zmieniło, dlatego albo trzeba grzebać do skutku, albo polegać na jakichś kuratorach, którzy wyciągną perełki. Dodatkowo jeszcze współczesny muzyk musi konkurować nie dość że z tą całą bieżącą produkcją, to jeszcze z archiwum wszystkiego co nagrano do tej pory, plus wszystko to, co kiedyś stało za barierą geograficzną, cała ta świetna nuta z Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu, kiedyś trudno dostępna, która teraz leży na wyciągniecie ręki. Na mnie ostatnio zrobiło wrażenie np. to: link to youtu.be
Band z Jemenu, który poznałem przez KEXP.
@Havermeyer
„Bo ograniczenia rodzą kreatywność.”
Kiedy człowiek wpina Jolanę Iris (z dwoma singlami, coś jak wypasiony Tele, nie?) do starego radia, a wcześniej się nasłucha Morello, to ma na ten temat zdecydowanie inne zdanie. Pomijając już nawet „extended techniques”.
„Moim zdaniem w dzisiejszych czasach jest zbyt szeroki dostęp do technologii i dlatego trzeba się wysilić żeby znaleźć coś ciekawego”
No, to bardziej pochodna tego dostępu i w efekcie zalewu dźwięków niż samej jakościowej funkcji ograniczeń i ich roli kreatywnej. Nasycić swoje „twórcze” ego może po prostu większa ilość ludzi. W tym sensie dawniej ograniczenia działały, ale bardziej w ten sposób, że odsiewały tych ze słomianym zapałem i bez bazowych umiejętności czy elementarnego „polotu” (zwłaszcza w odniesieniu do czegoś, co trzeba grać też na żywo).
A propos umiejętności czy edukacji stricte muzycznej – gdzieś kiedyś czytałem, że cała popularność i siła hip-hopu, a nie np. jakiegoś freejazzu czy impro (pomijając potencjał zabawowy gatunków bardziej rozrywkowych) miała źródło w ograniczonym dostępie do edukacji określonych grup ludności, zwłaszcza w ejtisach za Reagana. I wtedy cała kreatywność poszła w samplowanie tego, co już nagrano. Ale nie przypomnę sobie teraz autora i źródła. To pewnie nie jakaś rocket science zresztą.
Sztuka samplowania to zresztą też ciekawa rzecz. Wyciąć coś i zrobić coś kompletnie innego a zsamplować bazowy riff, dołożyć nutkę ósemkę o tej samej wysokości i utrzymywać, że „it’s not the same” (happily singing the dings) – to dwie różne rzeczy. Nawet jeśli sam mashup też się z czasem uszlachetnił.
@Martin
Kiedy człowiek wpina Jolanę Iris (z dwoma singlami, coś jak wypasiony Tele, nie?) do starego radia, a wcześniej się nasłucha Morello, to ma na ten temat zdecydowanie inne zdanie. Pomijając już nawet „extended techniques”.
Team Jolana here too! U mnie to było Galaxis i wzmacniacz od Kasprzaka gdzieś z początku 90s. Potem mój band próbował grać wpinajac się w jakąś enerdowską Vermonę którą kupiliśmy wspólnie w komisie, mieliśmy też rozlatująca się perkę polmuza, która stała u mnie w garażu aż się rozpadła. Oczywiście gunwo na tym można było zrobić, ale tak jak piszesz: odsiewało to wannabees i zostawali ci, którzy seruo chcieli się dalej bawić w granie, a jeśli jeszcze mieli trochę talentu do pisania dobrych hooków to w końcu ktoś zauważył i sfinansował nagranie jakiejś lepszej demówki. Albo i nie.
Ja dalej hobbystycznie sobie gram te 20+ lat temu i takich brzuchatych 40+ chłopów realizujących swoje marzenie o byciu rokstarem w ramach kryzysu wieku średniego jest mnóstwo. Sprzęt jest teraz tani, dostęp do edukacji też się zmienił i na yt znajdziesz mnóstwo szpeców, którzy wytłumaczą jak dziecku co to koło kwintowe, jak budować akordy, podstawy harmonii, skale, nawet i polirytmy, do tego masa podpowiedzi jak sensownie ćwiczyć i cyk, granie może wreszcie sprawiać przyjemność kiedy nie walczysz ze sprzętem i własną niewiedzą. Tu zresztą jakos sie to spina z Twoją teorią o samplingu jako efekcie braku edukacji, tego po prostu nie było te 30 czy 40 lat temu. Zresztą mam na to anegdotę: mam znajomego hiphopowca, któremu gdzieś w okolicy 2002 roku robiłem podkłady w guitar pro dla zabawy i on patrzył w nuty jak sroka w gnat, kompletne nemo, za to sam kleił bardzo fajne, kreatywne podkłady z sampli, zresztą brzmieniowo dużo fajniejsze od tego co było w stanie wygenerować GP5 (chociaż próbowaliśmy ratowac to, wyrzucajac pojedyncze wygenerowane tracki i dłubiąc w nich eq, kompresją i innymi efekcikami w jakims soundforge. Z różnym skutkiem).
Jak już omawiać rozwój komputerowo wspomaganych twórców to w 90tych równolegle szło techno. Tutaj trackery praktycznie były warunkiem sine qua non. No i cała tzw. demoscena to jedno wielkie omijanie ograniczeń począwszy od tego co wyciskano np. z ZX Spectrum.
@Havermeyer
Czy te podkłady gitarowe dla znajomego były jakoś specjalnie zamówione jako gitarowe, czy tak akurat było wygodniej? Pytam, bo jak od wczoraj słucham polskiego hip hopu z tamtych lat (nostalgia bite), to mam wrażenie, że riffów tam mnóstwo. Taka specyfika przenikających się środowisk wtedy u nas? Czy moda, czy np. wpływy właśnie pierwszych Kazików i Liroji?
@CzO
„Jak już omawiać rozwój komputerowo wspomaganych twórców to w 90tych równolegle szło techno.”
Przy czym do tego stopnia równolegle, że samo słowo „techno” zostało spopularyzowane przez typowo rapową nawijkę (ale tym razem do sekwencera). I nawet jest tam „Stoję przy mikrofonie niech mnie który przegoni”!
I saw your posse but now it’s me who’s bossin’
So I give the orders around here
You don’t wanna get sacked so be a
Good party goer, get the floor ready
And be yourself ready, huh, rock steady
Just like a rock, then I won’t stop
I won’t stop till it’s at the top
And the to hop to it
This beat is
This beat is
This beat is technotronic
@Michał Maleski
Mój Celeron (o ile dobrze pamiętam) różnił się od Pentium II wielkością pamięci cache. W Pentium II dostępna była pamięć podręczna L1 i L2 a w Celeronie tylko L1. Poza tym inne było złącze – Celeron był miał Socket 370 a Pentium II słączył się z płyt a główną poprzez złącze krawędziowe.
Przy dobrym chłodzeniu niektóre egzemplarze Celerona umożliwiały przetaktowywanie, co zwiększało wydajność systemu operacyjnego. Trzeba było jednak z tym uważać, bo mogło to doprowadzić do „usmażenia” delikatnej elektroniki procesora przy zbyt zachłannie podniesionym napięciu.
@Ordowik
Czy te podkłady gitarowe dla znajomego były jakoś specjalnie zamówione jako gitarowe.
W moim przypadku to było raczej coś z cyklu: rzeźbimy w tym co mamy. Guitar Pro to był soft, gdzie można było rozpisać sobie partyturę na różne instrumenty i potem, najpierw z pomocą midi, a w późniejszych wersjach również z pomocą samplowanych instrumentów wygenerować taki mocno sztuczny i kanciasty szkic jak by te partie razem brzmiały. Więc składaliśmy na tym pamiętam jakieś gitary, ale też np fortepian grający jakąś dziwną harmonię.
Natomiast co do gitar w polskich rapsach to przypuszczam że szło to pewnie z jednej strony z USA razem z rzeczami takimi jak Body Count, a później też RATM, a z drugiej tak jak mówisz – przenikające się środowiska. Nie mam twardych danych, ale profesjonalnych studiów nagraniowych nie było zbyt wiele, więc obstawiam że można było tam spotkać wszystkich ówczesnych tuzów i stąd już jeden krok do: Ej, Grzesiek, a dograłbyś nam tutaj jakiś riff?, a potem inni to kopiowali bo „tak się teraz gra”. Zreszta Beastie Boys to zrobili już w 86 a do Pl wszystko z US dotarło tak z 10 letnim poślizgiem. 😉
@elektronika w Polsce
Rzadko wspominanym ojcem polskiej muzyki electro jest Jacek Skubikowski. Przy użyciu syntezatora basowego Roland TB-30, automatu perkusyjnego Korg KPR 77 i gitary Ovation już w 1985 roku nagrał płytę „Wyspa dzikich” na której znajduje się mój faworyt, utwór pt. „Ja tu tylko śpię”
link to youtube.com
@elektronika w muzyce
Tak na marginesie, ale może niekoniecznie całkowicie off-topic: elektronika zaczyna być używana nawet przez wykonawców muzyki poważnej 🙂 byłem na koncercie muzyki barokowej, siedziałem sobie bardzo blisko wykonawców i patrzę, a wiolonczelista stroi instrument nie „na ucho” czy do tonu zapodanego przez główną skrzypaczkę, tylko patrząc na apkę w telefonie 🙂
@fieloryb
Pacholęciem będąc i słuchając Kleksa na adapterze odkryłem w biblioteczce płytowej ojca „Ogród króla świtu” Bilińskiego, to nie troszkę wcześniej??
Oczywiście że wcześniej, bo raz że Komendarek i Exodus, dwa że Skrzek i SBB, a trzy że Niemen (nie mówiąc już o tych wszystkich Pendereckich).
@Lukasz Ichnidym
Ja tam rozróżniam pomiędzy instrumentalną muzyką elektroniczną (lata temu zwaną elektronową), której faktycznie przedstawicielem jest Marek Biliński a electro-popem (w Polsce wspomniany Skubikowski oraz np. Papa Dance, wczesne nagrania Kombi).
Co do stroików elektronicznych to żadna nowość. Sam jestem posiadaczem Korga, który można wpiąć pod gitarę kablem lub stroić przy pomocy mikrofonu. Niektóre gitary elektroakustyczne mają taki wihajster zainstalowany „na pokładzie”. Największy problem to wymiana baterii do aktywnej elektroniki w takich instrumentach. Bywa, że trzeba ściągnąć komplet strun, i po omacku ją wyjąć.
A propos tunera w komórce – szwagier mie klarował kiedyś, że mikrofon komórki się z jakiegoś powodu nie nadaje, ale jakoś pozostałem sceptyczny wobec tej rewelacji. W każdym razie zewnętrzny tuner Korga, ten wbudowany w gitarę oraz appka Bossa pokazują mniej więcej to samo.
@Havermeyer – team Jolana
„moja pierwsza elektryczna gitara to jolana galaxis kupiona od kogoś za stówkę”
Jeśli to bas, to i tak lepiej niż radziecki Ural z gryfem, którego nie powstydziłby się Owieczkin (już wtedy chyba grał). Ten wówczas już słusznie miniony Sajuz był niezły, w kosmos latali, a w ergonomiczny gryf nie potrafili. I tak chyba z większością dóbr konsumpcyjnych (chyba że jestem stronniczy).
A jeśli 6-strunowy elektryk, to pewnie radocha z potencjometrów jak w SG była;). I chyba tyle.
@wo
„This beat is technotronic”
Normalnie aż człowiekowi Choinka 1989/90 (takie coroczne szkolne disko) staje przed oczyma. Pump up the jam, pump it up.
Kiedyś w ejtisach, może jakieś 2-3 lata wstecz, w Trójce ktoś puścił rap acapella, sama nawijka. Pamiętam, że to było moje pierwsze zetknięcie ze słowem rap i byłem tym zaciekawiony jako dzieciak z podstawówki, ale nie przypomnę sobie, co to było. To musiało być coś popularnego, oczywiście po ang.
@ fieloryb
Kupuję. Prznajmniej w muzyce „elektronowej” nikt nie stoi przy mikrofonie i nie mówi: „Nie oddam”, czy?
Córka stroi altówkę na komórce…
@fieloryb synthpop
Zapomniałes o 2 plus 1:
link to youtu.be
No i w sumie to te rzeczy które wymieniłeś muzycznie są dla mnie z innych bajek. Papa Dance to polska odpowiedź na Italodisco, Kombi jednak bliższe rocka, no i ten klang Tkaczyka w Bez Ograniczeń, polski Flea ;). Bilińskiego nawet nie wiem jak zaklasyfikować, trochę Jarre, trochę Tangerine Dream miejscami, ale tez hity jak Ucieczka z tropików.
Googlając sobie radośnie 80sową elektronikę takie złoto znalazłem, odcinek Sondy o elektronice w muzyce z gościnnym występem Bilińskiego:
link to youtu.be
Wychodzi na to że elektronoczne stroiki mają tyle lat co ja.
@Martin
Jeśli to bas, to i tak lepiej niż radziecki Ural.
To był 6 str elektryk, z tych późnych serii w kolorze złoty metalik. Dwa dziwne humbuckery z napisem Saphire, czy jakoś podobnie i miejsce po urwanym tremolo zaślepione jakąś losową śrubką. No i progi wytarte do tego stopnia że były w nich góry i doliny.
Pierwszy bas natomiast, parę lat później to Samick z 80s, klon p-basu z jakąś sportową główką w stylu ibaneza. Miał taką akcję strun że praktycznie nie dało się na tym grać. Niedawno znalazłem go u rodziców w piwnicy i nawet go ogarnąłem, wstawiając między gryf a body kawałek 2-3mm sklejki. Dalej brzmi jak te 4 stówy które za niego dałem 20+ lat temu, ale przynajmniej da sie coś na nim zagrać.
Sonda! O święty Marksie i Engelsie, czekało się czasem cały tydzień, od czwartku do czwartku, tylko na to. Jak słyszałem tę czołówkę, to, przysięgam, bez względu na porę roku słońce wychodziło na moment zza chmur i żelaznej kurtyny.
Jak mowa o rozpoznawalnych czołówkach TV to 1963, BBC, Doctor Who, jedna z pierwszych 'elektronicznych’ (częściowo).
W Polsce nie wiem co byłoby odpowiednikiem. Dużo rzeczy było 'zapożyczanych’, jakieś popkorny, vangelisy itp.
„Komendarek i Exodus, dwa że Skrzek i SBB, a trzy że Niemen”
A cztery to Łosowski.
@Havermeyer
„(…)Papa Dance to polska odpowiedź na Italodisco(…)”
Proszę nie mieszać dwóch systemów walutowych.
Pierwsza płyta długogrająca to jest electro-pop, który z italo disco ma tyle wspólnego, co stary złoty z włoskim lirem.
Witam Gospodarza i wszystkich komcionautow, z przyjemnością odlurkowuję się.
W dużym mieście ze ściany wschodniej, pod koniec lat 90 scena rapowa praktycznie nie istniała, za to na pęczki było gitarzystów robiących sobie dobrze graniem 100 nut na minutę (serio, to był claim to fame czy milestone dla wielu z nas).
Podaż sprzętu jest dobrze ilustrowana faktem że w 3-4 istniejących wówczas sklepów muzycznych, około połowa powierzchni była zajęta przez gitary, ewentualnie symulujące pianino klawisze jako druga kategoria. Samplerów, synthów etc. nikt tam nie uświadczył.
@havermeyer
Moją pierwszą gitarą była czarna Jolana Diamant, z gryfem grubym jak kij bejsbolowy ale za to z super brzmiącym pikapem przy gryfie. Będąc częścią gitarowego „efektu szminki” (polaczenie tzw. GAS – gear acquisition syndrome z pustością nastoletniego portfela) nabyłem spray do czyszczenia firmy Gibson (tej od profesjonalnych gitar!) i wypolerowałem moją Jolanę tak, że zniknął napis Diamant z główki. Że ta gitara potrafiła zabrzmieć to się dopiero okazało gdy wpiąłem ją przy okazji supportowania Poważnego Zespołu (TM) – zamiast do rodzimej produkcji wzmacniacza Labogi – do Marshalla JCM800 i z przesterem OD-1 udało się wyprodukować brzmienie bliskie amerykańskim kapelom nu-metalowym.
Owa Jolana wyniuchana była w komisie muzycznym (=gitarowym). W takich outletach udało się wyposażyć cały mój pierwszy band w instrumenty i wzmacniacze. Ale szpejów do robienia – jakże pogardzanej przeze mnie wówczas muzyki tanecznej, electro, rapsow – tam nie można było znaleźć.
Przy okazji potwierdzam story o dzieleniu się sprzętem – gitary, basy, wzmacniacze, przestery – wszystko można było pożyczyć i funkcjonowało to na zasadzie kodeksu honorowego i hierarchii umiejętności: wiadomo było że jeśliś początkujący, to niejaki Wojtek Cugowski nie pożyczy Ci swojego MusicMana czy Engla, ale jak już byłeś w kręgu Zespołów Supportujacych Poważne Zespoły (TM), to czemu nie, nawet flaszki nie chodziły – po prostu Ty mnie, ja Tobie albo komu innemu w potrzebie.
@Havermayer, Sheik
Czy mi się wydaje, czy jest nas kilkoro gitarujacych Komcionautow Mieszkających w Pewnym Szwajcarskim Mieście?
Z bliżej nieznanych przyczyn panował również fetysz robienia dźwięków za pomocą Prawdziwych Instrumentów, a nie komputerów i syntezatorów. OIDP ten fetysz zaczął się od RATM?!
@Jamiruge
„Prawdziwe instrumenty”
Nie było mnie tam, a jak już byłem, to raczej po drugiej stronie Torów, ale mam wrażenie, że „prawdziwa muzyka na prawdziwych instrumentach” to 80sowe ideolo, stanowiące odpowiedź na 80’sowy zalew syntezatorów, skomercjalizowanego popu, śmierć hardrocka i ówczesny uwiąd „mięsistego brzmienia z pazurem”.
Słowem, to samo co zawsze – młodzi chłopcy organizujący się w subkultury bardzo potrzebowali poczuć się „prawdziwszymi” od reszty.
Co zabawne – polski hip-hop przerabiał dokładnie to samo 10 lat później, kiedy to hip-hopowcy opowiadali – w swoim mniemaniu – o prawdziwych problemach prawdziwych ludzi i w ogóle najważniejsze to być prawdziwym, a z kolei cała reszta twórczości muzycznej to fałszywy pop, ewentualnie jakieś zmyślone problemy w stylu „kocham Ewkę”.
@jamiruge
Czy mi się wydaje, czy jest nas kilkoro gitarujacych Komcionautow Mieszkających w Pewnym Szwajcarskim Mieście?
Ja tylko bywam przejazdem, ostatnio dużo rzadziej niż wcześniej, gdyż moje korpo bardzo poważnie traktuje całe to ograniczanie emisji i trzeba mieć solidny „dobry powód” żeby w ogóle zgodzili się na delegację. Pandemia uświadomiła im że jednak większość rzeczy da się załatwić online, oraz też chyba chytnęli że jak coś to taniej wychodzi wysłać kogoś CH->PL a nie odwrotnie.
@pm
prawdziwa muzyka na prawdziwych instrumentach.
Jak dla mnie to, tak jak piszesz, po prostu kolejne elitystyczne pierdololo, które pozwalało takim wannabees jak np. ja poczuć się lepiej, chociaż umiejętności i wiedzy miałem wieczny deficyt. Bycie tró a nie pozerem, co nie? Na którejś płycie Manowara była deklaracja że „no synths, no pedals, just metal” czy jakoś tak. W sumie zabawnie to brzmi od kolesi chodzących po scenie z gołymi klatami i w futrzanych gaciach, ale mniejsza z tym. Całe to metalowe prężenie się skillsami i sprzętem doprowadziło jednak do antytezy w postaci norweskiego BM. Vikernes specjalnie kupował najtańszy i najgorszy sprzęt żeby to w nagraniu brzmiało jak jazgot z piwnicy w której jest próba.
No i ten elityzm ma jeszcze parę fajnych smaczków, bo splata się z jakimś antytechnoligicznym uprzedzeniem (które w tej Sondzie którą linkowałem wyżej wyraża Kamiński) że te elektroniczne „zabawki” to dehumanizacja uduchowionego poetyckiego procesu tworzenia muzyki przez wielkie M i z akcentem na pierwszą sylabę. Tak jakby elektroniczne instrumenty nie były po prostu kolejnymi maszynkami, które człowiek wymyślił do wydawania dźwięków.
Digitalizacja spowodowała też że nagle nie trzeba było być wirtuozem żeby zaprogramować wirtuozerskie partie i tu dotykamy kolejnego tematu: nagle znika cały pot krew i łzy włożone w opanowanie instrumentu, czyli: cyfrowe granie=lenistwo. A kto chce być leniem, ignorantem i prymitywnym jaskiniowcem, co nie słyszy subtelnej różnicy między synthem z taśmy produkcyjnej a lutniczą gitarą za bazylion dolarów?
@pm, havermeyer
Sprawdziłem w międzyczasie i faktycznie na pierwszej płycie RATM było
„All sounds made by guitar, bass, drums and vocals”.
Ale ten etos bycia tró tró squared dochodził do idiotycznych poziomów – pamiętam komentarze tzw nestorów lokalnej sceny – pfff, ten to Początkujący Gitarzysta czerpie brzmienie z pudełek efektowych, gdyby był dobry to by grał tylko łapa –> gitara –> wzmacniacz.
Generalnie z perspektywy czasu wspominam to jako jednak dużo toksycznej oceny i porównywania, zamiast współpracy i zachęcania, którą zaobserwowałem potem czy w Krakowie czy Warszawie czy UK.
Ciekawe rzeczy – jak współpracę z nawijkarzami czy granie bardziej brytyjsko brzmiącej muzy – robiło się pomimo czy przeciwko środowisku.
I nie wiem czy to nie był szerszy fenomen kulturowy: jako techniczny jeździłem z różnymi Zespołami znanymi każdemu, i większość z muzyków dość otwarcie krytykowała kolegów po fachu z innych kapel, i ich wytwory. Krytyka obejmowała od umiejętności, przez charakter, po wartości („Kult to się sprzedał”, „Litza to ciągnie kasę z Kościoła, dlatego taki wierzący”).
To raczej nie miało pozytywnego wpływu na robienie Cutting Edge (TM) rzeczy a la Sugarhill Gang.
@francuski hiphop
Potwierdzam anecdate o inspiracji. Z bliżej nieznanych przyczyn znajomi nawijkarze zasłuchiwali się w produkcje z tej strony Atlantyku (do tej pory mam w głowie „L’assassin de la police!”), słyszałem podobne historie o K44 czy Paktofonice, na co tez wskazywałyby ich sample, znacznie bliższe FR niż USA.
To tez się odbijalo na tematyce nawijek, bardziej introspekcyjnych czy obserwacyjnie społecznych. Pamietam jak Tede et al. zaczęli nawijać o hajsie i kręceniu dupont i używać tłustych, przebasowanych sampli, ewidentnie US inspired – spotkało się to z odrzuceniem ze strony blokowych rapsow.