Łamanie praw człowieka to jedno, ale PRL ma u mnie przegwizdane za wykreowanie zjawiska piosenki turystycznej. Spędziłem niedawno miły weekend w pewnym uroczym pensjonacie na pustkowiu, którego właściciel niestety ubóstwiał ten rodzaj muzyki, zdążyłem sobie więc gruntownie przypomnieć jak bardzo go nie lubię. Właściciel to właściciel, ma swoje święte prawa, nieśmiało więc zasugerowałem tylko, że jak już w ogóle, to może chociaż Elżbieta Adamiak, którą jakoś tam mogę strawić przynajmniej dla jej sympatycznego głosu. Niestety, samej Adamiak na cały wieczór nie wystarczyło, właściciel sięgał więc nawet już po tak totalny hardkor jak grupa „Pod Budą”. Dżiiiiiizas!
Słuchałem podbudowego sziteksu, melancholijnie układając sobie w myślach masakryczną notkę w blogu i zastanawiając się nad tym, za co właściwie tego rodzaju muzyki tak bardzo nie lubię. Lubię góry, więc u schyłku PRL też załapałem się na kiczowaty urok ogniskowych bardów, ale dla mojego pokolenia Bellon i Harasymowicz byli już OUT; Kaczmarski i Gintrowski byli IN.
Grywano za moich czasów nieśmiertelnego „Majstra Biedę” i równie nieśmiertelną „Jesienną zadumę”, ale nawet wtedy nie lubiłem tych kawałków. Kojarzyły mi się z postawą głupawego eskapizmu. Podmiot liryczny „Jesiennej zadumy” spiernicza w góry gdy tylko może, bo drażni go życie w cywilizacji. No fajosko, cywilizacja każdego drażni, ale między innymi taka postawa właśnie odpowiada za to, że żyjemy w Bolandzie a nie w Polsce. Wolałem kawałki nawołujące raczej do zmieniania rzeczywistości niż do uciekania przed nią w sztuczny świat namiotów, plecaków i konserw turystycznych.
Najbardziej nie lubię tej muzyki za degenerację samego pojęcia „poezji śpiewanej”. Każda piosenka powinna mieć dobry tekst, a więc z definicji być poezją śpiewaną. Skąd tupet „poetów śpiewanych”, by sobie przypisywać to miano, jakby inni muzycy zajmowali się śpiewaniem prozy? I jakaż to poetycka głębia kryje się w tekście „Majstra Biedy”?
Nie, chyba jeszcze bardziej wkurzał mnie w niej co innego – kompletny brak poczucia humoru. Dobra poezja nie może istnieć bez ironii. Czesław Miłosz wielkim poetą był, bo potrafił zachować dystans do własnej roli Wielkiego Narodowego Wieszcza (TM) – jego „Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w Minneapolis” to najlepszy w polskiej poezji obraz starości i przemijania. Inni współcześni WNT (TM), jak Herbert czy Szymborska, też swoją wielkość zawdzięczają umiejętności operowania ironią.
A turystyczni poeci śpiewani, maszerujący pod „tęczą, do krainy łagodności bramą”? Trzeba mieć totalny zanik poczucia własnego komizmu żeby to śpiewać w kontekście rajdu po Bieszczadach w latach 80. – wśród najrozmaitszych zakapiorów, uciekinierów przed alimentami, wypalaczy węgla drzewnego, i szemranych inwestycji koncernu Igloopol. „Kraina łagodności” my ass.
To tyle rantu, możemy wrócić do polityki, ale mam na jej temat tylko jedno zdanie – Kinga Dunin to geniusz. Rzadko zdarza mi się czytać tekst, w którym nie dość, że zgadzam się z każdym słowem to jeszcze skręca mnie zawiść, że sam bym nie umiał tego tak zgrabnie przelać na klawiaturę. Rispekt!
Obserwuj RSS dla wpisu.