Sealandia jest na sprzedaż! To ekscytująca wiadomość dla każdego, kto się interesuje eksklawami, mikropaństwami, wolnymi miastami i wszelkiego rodzaju dziwnymi miejscami na mapie. Ja się interesuję bardzo, bo od dziecka dręczy mnie podejrzenie, że państwo to nie jest wcale taki znowu genialny wynalazek, jak to się wydawało wynajdującym go starożytnym Egipcjanom. Znaczy, mieli oczywiście rację, że istnienie państwa upraszcza podstawowe zadania takie jak nawadnianie pól, ale jednak dalsze parę tysięcy lat eksploatacji tego wynalazku dostarczyło wielu dowodów na to, że ma on też przykre skutki uboczne.
Przypuszczam, że na moją głęboką nieufność do tej instytucji wpływ wywarła edukacja patriotyczna, którą PRL prowadził w stylu dokładnie takim jaki obecnie postuluje Roman Giertych – czyli przez nieustanne zanudzanie uczniów opowieściami o przegranych wojnach, powstaniach i martyrologii ogólnej, które to wywołało we mnie pragnienie unikania bliższych afiliacji z instytucją, która tak kiepsko dba o interesy swoich klientów. Gdyby Polska była liniami lotniczymi, z takim rekordem katastrof nie byłaby wpuszczana na żadne porządne lotnisko.
Sealandię założono na jednej z wojskowych platform wybudowanych podczas drugiej światówki do ochrony ujścia Tamizy. Porzucono je w latach 50., ale w latach 60. zaczęły mieć drugie życie podczas szału na pirackie radiostacje (BBC miało wtedy oficjalny monopol na audycje radiowe na Wyspach Brytyjskich, ale nadawało wyłącznie jakieś łodiridi-ucha, kiedy wszyscy chcieli słuchać rokendrola).
Major Paddy Roy Bates był didżejem jednej z pirackich rozgłośni. Kiedy ich era dobiegała końca (BBC w 1967 roku uruchomiło kanał Radio 1, zapraszając do niego legendarnych pirackich didżejów takich jak śp John Peel), Bates ogłosił jedną z platform księstwem Sealandii.
W odróżnieniu od większości przedsięwzięć tego typu, księstwo Sealandii okazało się względnie trwałym tworem. Bates skutecznie odpierał intruzów, procesował się z rządami Wielkiej Brytanii, USA i Niemiec o uznanie niepodległości swojego mikropaństwa i umieszczanie reprezentacji Sealandii w imprezach sportowych typu „mistrzostwa minigolfa”.
Największym problemem było wymyślenie jakiejś formy działalności gospodarczej, od kiedy pirackie radiostacje straciły rację bytu. Dobry pomysł miał dopiero syn Roya, książę Michael, władający Sealandią od 1999 roku – podłączył księstwo do internetu i w 2000 ruszyła firma HavenCo, oferująca bezpieczne składowanie danych poza jakąkolwiek jurysdykcją – czyli stare marzenie cypherpunków, na cześć którego Pierwsze Pióro Linuksiarzy, Neal Stephenson trzasnął swego czasu przynudziastą powieść.
Firma nawet naprawdę ruszyła i w czasach DMCA to jest biznes, który ma przed sobą przyszłości (o ile oczywiście Układ na to pozwoli). Ale właśnie kiedy wszystko zaczęło się jakoś kręcić, pożar latem 2006 zniszczył kawał Sealandii. Koszt remontu szacowany jest na ćwierć miliona funtów. Batesowie ani nie mają skąd wziąć takiej sumy, ani nie uśmiecha im się mieszkanie w ruinach. Zapewne dlatego cichaczem zaoferowali platformę w hiszpańskiej agencji nieruchomości specjalizującej się w obrocie całymi wyspami.
Tylko że jak już się kliknie na ofertę agencji, Sealandia wygląda mało atrakcyjnie – kurczę, za głupie półtora megajurou można sobie zafundować siedemsethektarową wyspę z trzema kilometrami plaży u wybrzeży Chile! Hmmmm…
Obserwuj RSS dla wpisu.