O rany, dopiero na użytek pisania tej blogonotki zobaczyłem teledysk tej piosenki i aż mnie przytkało. No cóż, jak już wielokrotnie podkreślałem, idea tego cyklu jest bezwstydnie ekshibicjonistyczna, co w ajpodzie to na makbuku. Na obronę francuskiej grupy Indochine dodam, że teledysk jest z samego początku lat 80., więc wtedy jeszcze takie fryzurki, te analogowe efekty wideo (z blueboksem prześwitującym gitarzyście przez koszulę…) i syntezatorowe „bzzzźźździąąąąg”, to jeszcze było cutting edge. Na dwa lata przed znanym przebojem „Pop Goes My Heart”, w którym bździąga już tylko parodiowano…
Dla mnie cutting edge było wtedy wszystko co francuskie, a choćby dlatego, że to nie leciało w Trójce, a dla emo-nastolatka najważniejsze jest słuchanie czegoś innego niż rówieśnicy (te buce bez gustu). Chodziłem w końcu do liceum z tradycjami, salą gimnastyczną i prof. Wojterą, bez powodzenia próbującą mi wyjaśnić, co to jest passé simple.
Dzięki jej wysiłkom mogłem przynajmniej na tyle zakumać le czaczę, żeby zachwycić się samym pomysłem zadedykowania tekstu piosenki rockowej bohaterowi popularnych powieści i komiksów (z grubsza wiedziałem, kto to jest Bob Morane, bo we Francji z namiętnością pogrążałem się w komiksach wyłożonych w megastorach FNAC, gdzie można czytać na krzywy ryj).
W Polsce potem podobnym objawieniem były Dzieci Kapitana Klossa, które w Jarocinie zachwyciły swoją „Pieśnią o bohaterze” publiczność wymęczoną dziesiątkami piosenek przeraźliwie serio. To było super – ale jednak trzy lata za Francuzami…