Wybitny bloger Vagla wyciął mi właśnie komentarz, w którym znalazło się słowo, które nazwał on „epitetem” – mianowicie „korwinista”. Znajduję to zabawnym na tak wielu poziomach, że poświęcę temu osobną notkę.
Po pierwsze: epitet to, wbrew pozorom, nie jest „ładne słowo na określenie brzydkiego wyrazu”. To wyraz określający cechę przedmiotu (na przykład obdarzyłem teraz Vaglę epitetem „wybitny”).
Ktoś kiedyś żartobliwie brzydkie wyrazy takie jak „pieprzony”, „cholerny” i ich mocniejsze warianty nazwał „epitetami”, za sprawą czego wśród ludzi rzadko dokonujących analizy dzieła literackiego – a więc nie znających pierwotnego znaczenia tego słowa – przyjęła się taka właśnie konotacja.
Mylenie słow „epitet” i „inwektywa” jest więc dobrym wykrywaczem ludzi, mehemm, na pewnym poziomie ogólnego oczytania. Sic i pfuj.
Po drugie: „korwinista” to diagnoza. Taka z tego inwektywa jak z „konserwatysty” czy „marksisty” – owszem, ktoś może nienawidzić tych światopoglądów, ale ktoś inny może być dumny z takiego zaszeregowania.
Po czym poznajemy korwinistę? Po przekonaniu, że wszystko powinien regulować rynek. Liberalizm głównego nurtu unika takiej skrajności, bo wystarczy zapoznać się z historią realnie istniejącego kapitalizmu by nabrać sporo dystansu do mitu rynku jako uniwersalnego regulatora.
Głównonurtowi politycy liberalni – jak choćby ci, którzy przygotowali projekt nie podobający się Vagli – akceptują więc to, że zawody weterynarza czy dziennikarza wymagają ustawowej regulacji. Jak kiepski weterynarz uśmierci twojego ukochanego chomika, to marną pociechą jest to, że więcej nie będziesz korzystać z jego usług i w ten sposób ukarze go Niewidzialna Ręka Rynku.
Zawsze się oczywiście można spierać, jakie profesje można zostawić rynkowi a wobec jakich potrzebne są ramy ustawowe. Każdy przypadek to osobna ciekawa dyskusja: ustawa o zawodzie psychologa? Ustawa o sporcie? Lobbingu?
Oczywiście, z korwinistą dyskusja będzie nieciekawa, bo korwinista nie znając setek lat doświadczeń z różnymi rozwiązaniami, ideologicznie będzie zafiksowany na jednym: niech „decyduje po prostu rynek i nie widzę powodów, dla którego musielibyśmy ten mechanizm wspomagać lub zastępować”.
Powyższe to fragment komentarza niejakiego Ksiewi na blogu Vagli. Uznawszy słowo „korwinista” za „epitet” (chodziło mu oczywiście o „inwektywę”) Vagla wyciął mi komentarz, w którym pokazywałem takie powody.
Prawo prasowe przyznaje mediom pewne dodatkowe uprawnienia, ale też liczne dodatkowe obowiązki. Trudno to liczyć na sztuki, ale powiedziałbym, że tych drugich jest więcej.
Wśród nich są obowiązki tak ważne, jak drukowanie sprostowań w przypadku mijania się z prawdą czy też ujawnienia choć jednej osoby, która w razie czego będzie odpowiadać sądownie za to, co dopuściła do druku. Wiele blogów wyglądałoby inaczej, gdyby ich autorzy podlegali tej ustawie.
Czy to gwarantuje wiarygodność? Oczywiście nie, tak jak ustawa o weterynarzu nie gwarantuje bezpieczeństwa każdemu chomikowi. Tak jak praktycznie wszyscy (bo korwiniści to jednak egzotyczna mniejszosć społeczeństwa – i całe szczęście!) uważam, że gdyby to puścić na żywioł, byłoby jeszcze gorzej.
Podoba mi się w nowelizacji idea podzielenia mediów elektronicznych na tradycyjne blogi, w których panować będzie nadal bezhołowie i elektroniczne serwisy, które będą działać jak tradycyjna prasa. Korzystające z ustawowych przywilejów ale i stosujące się do ustawowych obowiązków.
Propozycja wydaje mi się na tyle rozsądna, że nie widzę dla niej merytorycznej kontrargumentacji (komu zależy na ustawowych prawach i przywilejach, może się przecież dobrowolnie zarejestrować). Argumentacja „rynek, rynek, rynek!” nie jest merytoryczna tylko ideologiczna. Trafi wyłącznie do korwinistów.
Syskich tsech.
Obserwuj RSS dla wpisu.