Rodzicom dobrze znana jest faza korwinizmu, przez którą dzieci przechodzą gdzieś między przedszkolem a wczesną podstawówką. W tej fazie dziecko krzyczy „to moje cukierki! nie poczęstuję ich!” i tupie nóżką z zaciekłością, której nie powstydziłby się Jego Ekscelencja Włodzimierz Putin.
Zadaniem rodzica (a jeśli rodzic zawiedzie, to szkoły podstawowej) jest oduczenie dziecka tej postawy i przekazanie dziecku elementarnej prawdy życiowej, że często właściwą odpowiedzią na odwieczny dylemat „zjeść ciastko czy mieć ciastko” jest: nie mieć i nie zjeść tylko oddać do wspólnej puli. Bo wspólna zabawa z innymi dziećmi, w wyniku której, tak bywa, zjedzą ci wszystkie ciastka, i tak będzie fajniejsza od ukrycia się w krzakach i żarcia ich tam wszystkich aż do wyrzygu.
W Polsce trochę zawiedli rodzice. Swój etat mam po facecie, który pracował przy polskiej produkcji serialu „Tata, a Marcin powiedział”.
To była polska wersja niemieckiego „Papa, Charly hat gesagt…”. Niemiecki pierwowzór był o rodzinie z wyższej klasy średniej, w której dziecko ciągle przynosi ze szkoły lewackie dekonstrukcje mitu o merytokracji, w który wierzy jego ojciec.
„W Polsce nikt by tego nie oglądał”, powiedział mi ów facet, „za to w Polsce widzów szokuje to, że ojciec rozmawia z własnym synem, więc rozwinęliśmy to w tym kierunku”. To mi się wydaje wyjaśniać, jak dzisiejszych korwinistów wychowywano w latach 90. („ej, chodźcie przed telewizor, ale jaja, Fronczewski rozmawia z dzieckiem”!).
Szkoła też w większości zawiodła, bo nikt jej nie kazał uczyć socjalizacji, kazano jej za to uczyć „nauki o przedsiębiorczości”. W efekcie więc mamy ogólnokrajowy deficyt umiejętności pracy zespołowej.
Dziecięcy korwinizm wydaje mi się nieszkodliwą i naturalną fazą w rozwoju. W normalnych warunkach dziecko wyrośnie z niego tak samo, jak kiedyś przestanie wierzyć w wróżkę zębuszkę.
Każdy musi kiedyś zrozumieć, że nie jest primadonną. A nawet jak przypadkowo nią jest, taką bona fide primadonną z Metropolitan Opera (w której nawiasem mówiąc trwa właśnie akcja strajkowa), to se dużo może śpiewać bez wsparcia tego tłumu ludzi niebędących primadonnami, ale pozwalających primadonnie być primadonną – dźwiękowców, oświetleniowców, gościa grającego królewskiego posłańca i facetów, którzy zbudowali makiety piramid.
W historii tego bloga ktoś kiedyś z aprobatą powoływał się na tego przygłupiastego architekta z powieści Ayn Rand, „Źródło”, który chce ignorować powszechne konwencje i budować po swojemu. W prawdziwym życiu nie ma miejsca dla takich architektów.
Tylko w powieści Ayn Rand taki architekt odnajdzie w końcu inwestora (ma się rozumieć, self-made miliardera) i postawi mu gigantycznego fallusa. W prawdziwym życiu taka inwestycja też wymaga umiejętności gry zespołowej, choćby w sensie dobrego życia z samorządowcami.
Nie idealizuję tej umiejętności jako takiej. Pewnie, że najprostszy przykład zespołu to sitwa. Wiem tylko jedno, że primadonna, która nie będzie się umiała dogadać z dźwiękowcem, prędzej czy później się sprzęgnie albo zaniknie.
To jest jeden z powodów, dla których cenię sobie wszystkich, którzy próbują załatać tę lukę i przekazać naszym zatrzymanym w rozwoju dzieciom urok pracy w zespole. Nawet jeśli nie są bohaterami z mojej bajki, cieszę się, że walczą z tym deficytem.
Odrzucam więc neoliberalną filozofię, która przyświeca Owsiakowi. Nie podobają mi się nacjonalistyczne aspekty harcerstwa (a Baden-Powell wydaje mi się być na granicy zbrodniarza wojennego, Wielka Brytania w wojnie burskiej to byli zdecydowanie „bad guys”).
Ale doceniam pozytywny wpływ wychowawczy tych inicjatyw. Nastolatki wyrosną z tego ideolo tak jak się wyrasta z wróżki zębuszki. Ale rozkoszny smak niezjedzonego ciastka zapamiętają na całe życie.