W tym muzycznym cyklu często dokonywałem wstydliwych wyznań – ale chyba żadne nie będzie tak wstydliwe, jak to. Wróciłem ostatnio do płyty U2 „Songs of Innocence”.
Nie dość, że słuchanie U2 to obciach, to jeszcze na dodatek właśnie ta płyta była niechcianym prezentem, który Apple wcisnęło swoim użytkownikom nie pytając ich o zdanie. Byliśmy oburzeni. Sam napisałem o tym złośliwy felieton.
Tim Cook i Bono musieli być zdumieni reakcją użytkowników. Widać to było po pośpiesznych i nieporadnych próbach zamaskowania katastrofy pijarowej.
Płyta zapłaciła za to niesprawiedliwie krytycznymi recenzjami. Dopiero z perspektywy czasu zaczęto ją wymieniać wśród najlepszych płyt 2014 (tak przynajmniej twierdzi ciocia Wiki).
Ja byłem w tej sprawie hipokrytą do kwadratu. Tak naprawdę płyta spodobała mi się od pierwszych dźwięków, po prostu celowo odmówiłem polubienia. „The Miracle (Of Joey Ramone)” to bardzo dobre intro na pochwycenie uwagi słuchacza – a potem wchodzi naprawdę dobry kawałek, „Every Breaking Wave”.
Jej zwrotki budowane są wobec metafor typu „każdy X wie, że”. Każdy prezes korporacji wie, że podstawą jego biznesu jest klasa średnia – do której kiedyś może i należał, ale teraz z definicji jest co namniej w wyższej średniej, lub po prostu wyższej.
Co za tym idzie, przetrwanie korporacji zależy od umiejętności wczucia się mentalność jednego z tych szarych ludzików kilka pięter drabiny społecznej pod prezesem. Sekretem sukcesów Steve’a Jobsa była, jak sądzę, mistrzowska umiejętność – Tim Cook zatopi Apple jej brakiem.
Widzę to oczywiście nie tylko w tej kwestii. Mimo bycia prezesem, Jobs wykonywał typowo średnioklasowe czynności w rodzaju robienia prezentacji czy odpisywania na maile. To sprawiało, że rozumiał potrzeby człowieka, który w ten sposób zarabia na życie.
Dlatego od razu widząc produkty takie, jak iPhone czy Keynote wiedziałem, że kiedyś to kupię. Niekoniecznie w wersji 1.0 (jak wiadomo, z zasady takich nie kupuję), ale od razu wiedziałem, po co mi to.
AppleWatch? Tyle po premierze i nadal to jest dla mnie „meh”. Co więcej, nie pamiętam, kiedy w ogóle ostatnio Apple pokazało jakiś nowy produkt, na widok którego zaświeciłyby się mi oczy jak temu żołnierzowi z „Teenagenta”, który mówi „chcętochcętochcęto”.
Mogę sobie wyobrazić te zebrania zarządu w Cupertino, na których panowie (skoro nikt nie pomyślał o monitorowaniu cyklu menstruacyjnego, ewidentnie nie było tam żadnej kobiety) podniecali się przewidywanymi słupkami sprzedaży. Nikt tam nie pomyślał jednak o podstawowym problemie: po jaką cholerę takie coś małemu, szaremu człowieczkowi z klasy średniej?
A przecież to takie człowieczki kupują laptopy i samochody, mieszkania i bilety lotnicze. To od nich zależy przetrwanie praktycznie każdej korporacji – nie może istnieć korporacja obsługująca samych tylko prezesów korporacji.
Mogę też więc sobie wyobrazić te spotkania Bono z Timem Cookiem, pewnie w jakimś klubie golfowym albo na pokładzie osobistego Gulfstreama. Obaj byli przekonani, że małe szare człowieczki ucieszą się z płyty wciśniętej im w prezencie, bo tyle pewnie im się jeszcze kołatało z tyłu głowy – że te ludziki lubią gratisy.
Jasne, że lubią: ale jednocześnie klasa średnia ma obsesję na punkcie pielęgnowania swoich playlist, bo to wizytówka ich kapitału kulturowego. Pewnie całego tego zamieszania można było uniknąć, gdyby zamiast wciśnięcia tego każdemu (push) dali jakąś ikonkę, dzięki której płytę można ściągnać z inicjatywy użytownika (pull).
Ale żeby wpaść na taki pomysł, trzeba rozumieć klasę średnią. Tim Cook jej nie rozumie.
Płyta jest więc całkiej fajna. Ale jeśli ktoś nadal trzyma akcje Apple, jest nierozsądny.