Koalicyjna lista SLD-UP dostała w roku 2001 41,04% głosów, czyli nawet więcej niż obecnie PiS. Przez chwilę na podstawie sondaży wydawało się nawet, że oni jako pierwsi będą mieć samodzielną większość w Sejmie, ale skończyło się na skromnych 216 mandatach.
Jak Leszek Miller to wszystko spieprzył, to temat na grubą książkę, nie na blogonotkę. Skupię się tutaj na dwóch błędach, które szczególnie boleśnie odbiły się w tych wyborach.
Po pierwsze – afera Rywina, która wybuchła wkrótce po wyborach. Miller zareagował na nią przedziwnym stuporem, przypominającym reakcję Platformy na ośmiorniczkowe podsłuchy.
Tak jak teraz Platforma, tak wówczas SLD zachowywało się, jakby żadnej afery nie było. Jakby wszystko dało się sprowadzić tylko do paru grubańskich żartów, to w końcu wszyscy zapomną o sprawie.
Na bezczynności Millera zyskali harcownicy z sejmowej komisji śledczej, która – jak to sejmowe komisje śledcze – służyła bardziej autolansowi poszczególnych posłów, niż wyjaśnieniu czegokolwiek. Wszystko co Miller robił w tej sprawie było samobójczo głupie, wliczając w to finalne głosowanie, w którym SLD zakiwał się na amen, doprowadzając do przyjęcia tzw. raportu Ziobry (najbardziej niekorzystnej dla siebie finałowej wersji).
Dalsze 10 lat kariery Leszka Millera to 10 lat pomyłek. Trudno znaleźć choć jedną rozsądną decyzję z tego okresu.
Pięknym końcowym akcentem były próby ukrycia się za plecami dwóch kobiet – Ogórek i Nowackiej. Tylko tym razem już chyba nawet Joanna Senyszyn nie kupi bajeczki „to nie my przegraliśmy, tylko nasza kandydatka na urząd prezydenta/premiera”.
Zresztą, kupi czy nie kupi, jakie to teraz ma znaczenie. Zed is dead, baby.
Ciekawszy wydaje mi się drugi problem. Wielu politycznych liderów w Polsce ma skłonność do robienia błędu, który był specjalnością tych 10 lat kariery Leszka Millera.
To błąd traktowania wyborców jako feudalnych peonów, których jaśnie pan hrabia może sprzedać jaśnie panu dziedzicowi razem z wioską, lasem, bydłem i nierogacizną. To jest to przekonanie, że jeśli Miller i Palikot ogłoszą połączenie swoich majątków, bo ten ma cztery procent, a ten ma pięć procent, to razem im wyjdzie dziewięć.
Otóż są ludzie, którzy mogliby zagłosować na Millera startującego z SLD – ale nie zagłosują, gdy startuje z listy Samoobrony (o czym sam Miller się przekonał „the hard way” w 2007). Są zwolennicy SLD i zwolennicy Partii Demokratycznej, którzy nie zagłosują na koalicję LiD. Są zwolennicy Palikota, którzy nie zagłosują na wspólną listę Miller-Palikot – i tak dalej.
Miller, mam wrażenie, nigdy tego nie rozumiał. Bo co wybory, miał inny, genialny pomysł tego typu. Zawiązywał jedne koalicje, rozwiązywał drugie. Teraz wydawało mu się, że „Zjednoczona Lewica” po prostu przyniesie sumaryczny wynik wszystkich koalicjantów.
Nie przyszło mu do głowy, że wyborcy głosujący na Palikota, bo to taki swój chłop do blanta i do kieliszka – przerzucą się na Liroja z Kukizem. A wyborcy, którym odpowiada eseldowska postawa „twardy neoliberalizm w gospodarce i cieniutki antyklerykalizm w sprawach obyczajowych”, uciekną do Nowoczesnej Ryszardy.
A jaśnie pan hrabia zostanie sam, w pustej wiosce.
SLD popełniło samobójstwo jeszcze w wyborach prezydenckich. Żadna partia nie mogłaby przetrwać czegoś tak głupiego, jak kandydatura dr Ogórek.
Gdyby SLD wystartowało wtedy samodzielnie, wystawiając jakiegoś swojego lidera – może i by zgarnęło słaby wynik, coś między Korwinem a Palikotem. Ale to byłaby solidna podstawa do zawalczenia chociaż o pięć i pół w równie samodzielnym starcie do Sejmu.
Tak jak Platforma sama siebie skazała na obecne drugie miejsce skandalicznie niekompetentnie prowadzoną kampanią prezydencką – tak samo ówczesny błąd Millera skazał SLD na marginalizację. SLD było politycznym trupem od pół roku.
W tych wyborach SLD nie zginęło. Po prostu wreszcie odłączono zwłoki od respiratora. Czas rzucić grudkę i wygłosić przemówienie.
Ja wydeklamuję Asnyka.