Temat pokoleń w polskiej polityce tak mnie nagle zaciekawił, że go pociągnę. Światowe kryzysy i wojny wytworzyły kilka wielkich ogólnoświatowych fal pokoleniowych.
Z czynnej polityki już w zasadzie się wycofało Wielkie Pokolenie („great generation”), które pamięta drugą wojnę światową. To było ostatnie pokolenie, które miało wspólne doświadczenia po obu stronach Żelaznej Kurtyny.
To oni tę kurtynę zbudowali. I to oni ją obalili. „Mister Gorbachev, tear down this wall!”, powiedział jeden przedstawiciel tego pokolenia do drugiego.
Przez dłuższy czas po obu stronach Żelaznej Kurtyny każdy polityk musiał mieć w swoim życiorysie jakiś epizod z II wojny światowej. Dlatego w latach 80. i 90. światowa polityka tetryczała razem z Wielkim Pokoleniem – Thatcher (‘25), Mitterrandem (‘16), Kohlem (‘30), Reaganem (‘11) i Bushem (‘24). Ostatnim wielkim przywódcą z tego pokolenia był chyba Chirac (‘32), który oddał władzę w 2007.
Po nich nadeszli „baby boomers”, czyli pokolenie powojennego wyżu (urodzeni w latach 1945-1955). Przejęli władzę razem z Clintonem (‘46), Blairem (‘53) i Putinem (‘52) i nadal w dużym stopniu rządzą światem: wybory w USA rozstrzygną się między Trumpem (‘46) a Clintonową (‘47).
Potem nadeszło pokolenie X. Rządzi dziś Polską. To prezydent (‘72) i premier (‘63), a także trzej samozwańczy liderzy opozycji: Schetyna (‘62), Kijowski (‘68) i Petru (‘72).
Oczywiście, tak naprawdę Polską rządzi z tylnego siedzenia klasyczny boomer: Kaczyński (‘49). To w Polsce ostatni lider z tego pokolenia: i tu dochodzimy do najciekawszego.
W historii III Rzeczpospolitej mieliśmy wielu polityków z pokolenia boomersów, którzy już-już, zdawało się, dzierżyli berło przywódców centrolewicy, centroprawicy, centrocentrum czy wręcz Całego Narodu Wybierającego Przywódcę Bez Drugiej Tury. Wszyscy już są na politycznej emeryturze.
Ich imię jest legion: Krzaklewski (‘50), Cimoszewicz (‘50), Balcerowicz (‘47), Olechowski (‘47), Kwaśniewski (‘54), Komorowski (‘52), Miller (‘46). Dorzuciłbym tu jeszcze Wałęsę (‘43).
Wspólną cechą większości ich porażek było przekombinowanie. Wymyślali tak wyrafinowane gambity, że w końcu sami sobie dawali mata.
Świeży przykład to polityczna eutanazja Leszka Millera. W 2001 jego partia dostała ponad 41% głosów. Z własnej głupoty (afera Rywina!) zredukował to do 11,3 w 2005. A potem… Ogórek, Zlew-Trups i do widzenia.
Wyrafinowany drybling zakończony malowniczym samobójem ze środka boiska zobaczymy w przypadku politycznych karier ludzi tak różnych, jak Kwaśniewski i Krzaklewski. W Polsce to pokolenie ma w sobie jakiś przedziwny gen politycznej samozagłady, w odróżnieniu od swoich rówieśników na Zachodzie.
Ten jedyny wyjątek to skutek smoleńskiej tragedii. Gdyby nie ona, Kaczyński wypadłby z obiegu razem z porażką swojego brata w wyborach z 2010. Prawica wcześniej wtedy przeprowadziłaby dintojrę, która tak czy siak ją czeka.
Polscy liderzy z tego pokolenia do czynnej polityki weszli za późno. Nawet przy Okrągłym Stole zasiadali w cieniu rozgrywających z Wielkiego Pokolenia – Jaruzelskiego (‘23), Kiszczaka (‘25), Rakowskiego (‘26), Mazowieckiego (‘27), Geremka (‘32) i Glempa (‘29).
Za rządzenie krajem zabierali się bez doświadczenia w rządzeniu gminą czy firmą. Charakterystyczne, że w samorządach boomersi radzą sobie nieźle (np. większość „niezatapialnych” to oni). Porażkę ponieśli na szczeblu krajowym.
Spędzili najlepsze lata w konspirze (solidaruchy) albo na ławce rezerwowych (komuchy). Nie nauczyli się trudnej sztuki budowania zespołu i kierowania nim.
Widać to na przykładzie politycznej samotności Komorowskiego – zabrakło w jego otoczeniu kogoś, kto by mu wyperswadował co gorsze pomysły. Otaczali go pochlebcy i szarlatani: „orzeł z czekolady! to genialne! a to referendum? majstersztyk! Bronek, reelekcję masz już w kieszeni!”
Pewnie stąd te samobóje. Na środku boiska odkrywali, że są sami. Nie mieli komu podać.
Baby boomers stanowią liczną grupę (niejako z definicji). W Polsce to emeryci, którzy murem stoją za Kaczyńskim: bo to jeden z nich. Nigdy nie zaufają komuś z generacji X.
Rozumiem ich. Jak pisałem w poprzedniej notce, sam swojej generacji nie ufam. Swoje polityczne nadzieje wiążę z pokoleniem millenialsów, które wszędzie na świecie woli 70-latków od nas. Ale może z tej pokoleniowej asymetrii płynie taki wniosek, że liberalno-lewicową opozycję może uratować tylko 70-latek, jak w Austrii?