Program Polski Walczącej, której symbol zawłaszczyli dziś sobie producenci bielizny patriotycznej, miał 10 naczelnych postulatów. Przyjął je rząd londyński 15 lipca 1943, a potem krajowa namiastka parlamentu, Rada Jedności Narodowej, 15 marca 1944. Powstańcy warszawscy, armia Andersa i WiN walczyli o poniższe wartości:
1. odzyskanie niezależności i suwerenności
2. swobody demokratyczne
3. reforma rolna
4. poprawa bytu mas pracujących i udział ich w rządach
5. samorząd terytorialny, gospodarczy i kulturalny
6. odzyskanie ziem na Zachodzie
7. nienaruszalność granicy wschodniej
8. związek narodów Europy środkowej
9. sojusz z demokracjami Zachodu i dobre stosunki z ZSRR
10. prawdziwa demokracja międzynarodowa
Te postulaty wielokrotnie precyzowano, np. w Testamencie Polski Walczącej. Wyjaśniano m.in. jak rozumiana jest demokracja (jako „pięcioprzymiotnikowe wybory” i „rządy prawa obowiązujące zarówno rządzących, jak rządzonych”). Samorząd gospodarczy obejmował zaś także samorząd pracowniczy.
Ktokolwiek wysuwa pomysły demokracji nieliberalnej, prymatu suwerena nad sądami, skłócania nas z demokracjami Zachodu, Polexitu, przywrócenia przedwojennego obszarnictwa, konstytucji kwietniowej, nieskrępowanego rynku, jednomandatowych okręgów większościowych – łamie Testament Polski Walczącej. W szczególności z tym programem rozmijają się korwiniści, kukizowcy, monarchiści i narodowcy.
Wszyscy rozmijamy się z punktem (7), bo Testament Polski Walczącej pisano ze świadomością porażki. To były postulaty do realizacji w razie wygranej przez Zachód III WŚ.
Resztę Testamentu spełniłby dopiero rząd premiera Zandberga, bo większość partii głównego nurtu ignoruje punkty (4) i (5). Pierwsze skrzypce w rządzie londyńskim grały PPS i PSL, więc gdyby ten wrócił do Warszawy w 1945, odrodzona Polska realizowałoby politykę zbliżoną do fińskiej czy szwedzkiej.
Czy da się wymyślić alternatywny scenariusz historii, taki z powrotem generała Andersa? Jak to sygnalizowałem w dyskusji pod poprzednią notką, takim scenariuszem mogło być powodzenie operacji Market-Garden.
Operacja była ambitną próbą przełamania frontu zachodniego we wrześniu 1944 przez aliantów. Prawie się udało, tzn. alianci zdobyli kilkudziesięciokilometrowy korytarz – bezużyteczny, bo nie udało się opanować słynnego mostu przez Ren.
Gdyby się udało, pojawiłaby się szansa unicestwienia wojsk niemieckich na zachodzie w wielkim kotle. A ponieważ front wschodni się zatrzymał, to być może alianci dotarliby do Berlina pierwsi, i to jeszcze w grudniu 1944.
Historycznie Brytyjczycy winę za swoje błędy zrzucili na generała Sosabowskiego. Churchill użył tego już w październiku 1944, wywierając presję na rząd londyński, żeby ten zaczął współpracować z marionetkowym rządem lubelskim.
Sukces Market Garden sprawiłby, że Sosabowski (razem z Montgomerym i Eisenhowerem) stał się bohaterem światowej sławy. W Londynie stałby dziś jego pomnik, w każdym polskim mieście byłaby jego ulica.
Konferencja jałtańska (luty 1945) miałaby inny przebieg i nie byłaby w Jałcie. Historycznie miejsce narzucił Stalin, bo to jego wojska były wówczas na przedpolach Berlina, a alianci ugrzęźli w Ardenach.
W alternatywnej linii czasu (nazwijmy ją „Ziemią Sosabowskiego”) jest odwrotnie. Konferencja odbywa się, zgodnie z sugestiami aliantów, na Malcie lub na Cyprze. Albo od razu w Poczdamie.
Alianci negocjują z pozycji siły i stawiają mocniejsze warunki. Powrót armii Andersa i rządu londyńskiego do Polski, razem z jakimś wariantem fińskiego traktatu o neutralności.
Ceną za Szczecin i Wrocław byłaby rezygnacja z zachodniej Ukrainy i Białorusi, ale Lwów byłby do utrzymania (jego losy ważyły się do Poczdamu). To byłaby inna Polska, w której powojenną odbudowę przynajmniej początkowo prowadzono by w duchu demokratycznego socjalizmu, z Arciszewskim, Pużakiem i Ciołkoszami w rządzie.
„Ziemia Sosabowskiego” nie jest rajem. Część NSZ nie uznawała rządu londyńskiego i państwa podziemnego. Zapewne trwałaby wojna domowa, trochę przypominającą grecką, tylko że z partyzantką skrajnie prawicową. To jest świat, w ktorym można sobie wyobrazić żołnierzy wyklętych robiących zamach na generała Andersa (i gdybym z tego robił powieść, to byłby story arc).
Polska uniknęłaby jednak innej tragedii. Komuniści w 1945 zawłaszczyli hasło „demokracji”. To wszystko działo się w jej imieniu.
W efekcie dla wielu ludzi samo słowo uległo kompromitacji. Jedyną siłą zdolną stawiać opór komunistom – bierny i intelektualny, ale jednak – stał się Kościół. A kto miał poglądy postępowe, grawitował nolens volens w stronę obozu władzy.
Po 1945 Polacy o orientacji liberalno-demokratycznej byli albo w Londynie, albo na cmentarzu, albo w jakimś głębokim ketmanie, służąc albo antyliberalnej lewicy, albo antyliberalnej prawicy. To dlatego polska opozycja spotykała się w kościołach, a czeska w gospodach.
Do dziś nam się to odbija czkawką. Ech, żeby tego Sosabowskiego zrzucili w lepszym miejscu…!