Po raz pierwszy od 1997 wziąłem udział w wyborach. Zapomniałem już, jakie to nieprzyjemne. Tuż przed wyborami czyściłem swoją skrzynkę pocztową z wyborczych śmieci i – o rany! – jakie te wszystkie gęby były obleśne. Praktycznie każda ulotka wyborcza wyglądała jak rekwizyt z jakiegoś skeczu Monty Pythona typu „wybory palanta roku”. Większość kandydatów na zdjęciach wyglądają na zramolałe niedołęgi – po prostu widać, że nie mają szans na znalezienie normalnej pracy, więc bardzo liczą na te nieopodatkowane dwa patole miesięcznie a szczytem marzeń i ukoronowaniem życiowej kariery jest – ho ho – posada starszego referenta w Wydziale ds Marnowania Pieniędzy Podatników. Ale to nie jest tak, że nieliczni młodzi ludzie na tych zdjęciach budzą zaufanie. Przeciwnie, to jakieś takie oślizgłe typki o aparycji skorumpowanego krawaciarza. Z ich zdjęć niemalże bije smród wody po goleniu Fahrenheit, kapitalnie komponujący się z aromatem naftaliny buchającym ze zdjęć ich starszych kolegów.
Zatkałem nos i poszedłem na wybory, bo akurat moją gminą zarządza wyjątkowo fatalna ekipa. Już mniejsza o katastrofę jaką spowodowali w gminnych finansach, ale nie mogę im wybaczyć prób storpedowania budowy obwodnicy Warszawy i forsowania idiotycznego planu umieszczenia drogi po drugiej stronie wału przeciwpowodziowego. Pomysł umieszczenia trasy szybkiego ruchu na obszarze regularnie zalewanym przez Wisłę jest tak hardkorowy, że żeby go wymyślić nie wystarczy po prostu być durniem – trzeba być z PiS.
I fajnie, ale alternatywy też były niezbyt atrakcyjne – kontrkandydatami na burmistrza był kompletnie nie budzący we mnie zaufania facet z PO i sympatyczniusieńki gościu z LPR. I to już jest cały pluralizm jaki Bolanda ma do zaoferowania zaledwie paręnaście kilometrów od stolycy.
Krzysztof Kononowicz może i przegrał Białystok ale wygrał w skali całego kraju. Wybory zwyciężyła jego armia klonów. Normalni ludzie w tym kraju po prostu nie kandydują.
Obserwuj RSS dla wpisu.