Dawno nie było tu żadnego rankingu, a akurat była to świecka tradycja tego bloga, którą ceniłem sobie wielce. Nadróbmy szybciutko zaległości – oto filmy o najfajniejszych tytułach, jakie mi przychodzą do głowy.
Parę razy podchodziłem do filmu „Ostatnie dni disco” („Last Days Of Disco”), oczarowany obietnicą jaką składa ten tytuł. Spodziewać się można po nim jakiejś melancholijnej komedii obyczajowej, łączącej dekadencki nastrój odchodzącej dekady z campowym komizmem ówczesnej mody, coś jakby Klaus Nomi wykonywał cover „Y.M.C.A.”, coś jakby Kuba Wojewódzki nagle uświadomił sobie, że od parudziesięciu lat już nie jest dwudziestolatkiem i nie zanosi się, żeby kiedykolwiek jeszcze miał nim być.
Najdziwniejsze jest to, że ten film w zasadzie to wszystko ma, czy przynajmniej usilnie stara się mieć – to opowieść o grupie przyjaciół, którzy tak dobrze się bawili w dyskotece, że nie zauważyli że to wyszło z mody i trzeba dorosnąć i wejść w syf lat osiemdziesiątych. Tylko że wszystko to jest opowiedziane jakoś tak nieudolnie, trafiają się dłużyzny w porywach do koma pięć zanussiego, słowem reżyser nie spełnia obietnicy złożonej w tytule. No ale to ranking tytułów a nie filmów.
„Don’t Look Now” („Nie oglądaj się teraz”) Nicholasa Roega to na szczęście film dorównujący tytułowi. Pamiętam, że poszedłem na niego do kina Iluzjon w mrocznych latach osiemdziesiątych skuszony samym tytułem. Kurna, czy może być lepszy tytuł dla horroru? Ewokuje coś straszliwego, czającego się gdzieś za naszymi plecami – jeśli się obejrzysz, to już po tobie.
Film jest niezupełnie o tym, ale jest równie straszny. Nie zamierzam go tu spojlować ani słowem. Kto nie oglądał ten kiep i tyle. DVD kupiłem sobie jakiś czas temu z koszyka z przecenami za dychę w hipermarkecie.
„Sprawa dla początkującego kata” („Pripad pro zacinajiciho kata”) to kolejny film, na który poszedłem do kina dla samego tytułu – tym razem do kina Tęcza, zlikwidowanego przez niejakiego radnego Karskiego z PiS (moherkwaker oczywiście jest za to na mojej szitliście). W programie przekręcili tytuł i dali zamiast „kata” – „kota”. Co ciekawe, też w zasadzie by pasowało – tak jest drogi czytelniku, Twoja intuicyjna znajomość czeskiego Cię nie myli, napis na skrinszocie oznacza „wypożyczalnia kotów”.
Jak bardzo ten film był odjechany, niech świadczy o nim to, że zaczyna się od sceny w której główny bohater – normalny dwudziestowieczny Czech – potrącił swoim samochodem królika, który był ubrany jak człowiek i miał w kieszeni zegarek z dedykacją typu „Drogiemu Albertowi w podzięce za lata wiernej służby, książę Munodi”. Przy czym to akurat znajduje logiczne uzasadnienie (szalony cyrkowiec podarował wszystkim swoim tresowanym zwierzętom zegarki z dedykacją i wypuścił je na wolność), ale reszta była już surrealistyczną adaptacją trzeciej części podróży Guliwera.
Nie ma rankingu bez honorejblowych menszynów. Dorzucę serbski „Kiedy dorosnę będę Kangurem” („Kad porastem bicu Kengur”), na który też poszedłem tylko dla tytułu dwa lata temu na warszawskim festiwalu filmowym. To bardzo zabawna i strasznie smutna komedia o beznadziejnym życiu w beznadziejnym belgradzkim blokowisku. Tytułowy Kangur jest „miejscowym chłopakiem”, ktoremu udało się wyrwać i zrobić karierę piłkarza. Jeden z tych filmów, po którym człowiek wychodząc z kina zastanawia się, dlaczego nieudacznicy polscy filmowcy tak nie potrafią.
No i jeszcze „Into The Night” Landisa, które niedawno przewinęło się przez grupę sf-f. Polski tytuł „Ucieczka w noc” jakby nie ma tego pałera co oryginał, a to ze względu na brak odpowiednio dynamicznego przyimka. Film też znakomity, ale nie będę go tu streszczać, bo nie lubię blogów o długich notkach.
Obserwuj RSS dla wpisu.