Zanim jeszcze moje pokolenie zaczęło budować kapitalizm w Polsce, mieliśmy dekadę mentalnego przygotowania do tego epokowego dzieła. Ci z nas, którzy mieli jakiekolwiek dojście do zachodnich walut – kilka dolców uciułanych z jakiejś podróży – mogli udać się do Peweksu i kupić pojedynczy słoik Nutelli, pojedynczą flaszkę Advocaata albo pojedynczą sztabkę Toblerone – i spożywać to potem w stanie mentalnego uniesienia trudnego do wytłumaczenia komukolwiek, kto nie pamięta tamtych czasów i tamtego niezwykle klarownego dualizmu: dwa polityczne obozy celują w siebie termojądrymi rakietami; jeden umie produkować piękne samochody, ciuchy i przysmaki, a drugi produkuje w najlepszym wypadku Rzyguli, Hoffland i Wyrób Czekoladopodobny w Etykiecie Zastępczej.
Czy kiedy moje pokolenie 4 czerwca 1989 stawiło się tłumnie w lokalach wyborczych, by markerami wykreślać komuchów, głosowaliśmy na Solidarność? Na Drużynę Lecha? Na Wolny Rynek? Na Prawa Człowieka? Jeśli nawet, to tylko jako barwne etykietki na słoiczku Nutelli. Bo to o nią tak naprawdę chodziło. Kuźwa, przecież nawet te markery mieliśmy z importu, bo realny socjalizm tego nie umiał wyprodukować.
Głosowałem na Nutellę, i to był jedyny głos w moim życiu, z którego do dzisiaj jestem dumny i do dzisiaj bym go bez wahania powtórzył – dla moich dzieci Nutella jest już tylko banalnym smarowidłem porannej kanapki, a nie czymś szamanym raz na rok z okazji wyjątkowo ważnego święta. O take Polske walczylyśmy.
Nutella i Advocaat spowszedniały, ale zostały jeszcze Tobleronki. Mimo pojawienia się zachęcającej formy "mini", w zasadzie wciąż tak jak drzewiej, żeby urządzić sobie wyżerkę taką jak Alan Partridge we flashbacku – trzeba pojechać gdzieś w dal. Większe opakowania tudzież bardziej perwersyjne smaki (ten biały i ten czarny) są do dostania głównie na lotniskach. Sam nie wiem, czy to celowa polityka marketingowa Kraft Foods Schweiz AG, czy po prostu ja się rozpaczliwie staram zachować chociaż jeden fetysz z młodości?
Obserwuj RSS dla wpisu.