Jedno mnie łączy z ustępującym premierem – dostaję ataku wścieklizny, gdy ktoś mi przypomni pierwsze lata Trzeciej Rzeczpospolitej. Różnica jest taka, że w tryb rozindyczonego kaczora nie wprawia mnie wzmianka o kamienicach zajumanych przez Porozumienie Centrum, co towarzyszący tej epoce slogan „podział na lewicę i prawicę stracił znaczenie”.
Slogan ten stanowił mit założycielski środowiska, które wystartowało pod pretensjonalną nazwą ROAD (wszystko wtedy musiało brzmieć z „niby-angielska”, stąd nazwy takie jak Fart Cafe czy Bayer Taxi), by po kolejnych przeistoczeniach w UD, UW i PD ponieść zasłużoną anihilację (plus niedawną zombifikację jako LiD). Środowisko to wyłoniło się jako lewe skrzydło obozu solidarnościowego.
Prawe skrzydło obozu solidarnościowego uważało, że upadek komunizmu to historyczne zwycięstwo prawicy. Lewe skrzydło za żadne skarby nie chciało się zgodzić z mianem „lewego skrzydła”. Marzyło mu się zagarnięcie całej puli pod szyldem Apolitycznego Ruchu Obywatelskiego Niezależnych Autorytetów Moralnych Sytuujących Się Poza Przestarzałym Podziałem na Lewicę i Prawicę – A W Dodatku Z Superfajoskim Angielskim Skrótem. Nie chcieli, wzorem choćby czeskich socjaldemokratów, poczekać cierpliwie w opozycji na swoją szansę w wyborach, woleli od razu rozbić bank.
Nic z tego nie wyszło, bo nic nie miało prawa wyjść. Z oddanego walkowerem monopolu na lewicowość skorzystali postkomuniści. W chwili swojego powstania, ROAD był najsilniejszą partią polityczną w Polsce. Dziś dla jego dawnych założycieli ostatnią deską ratunku okazało się ubłaganie postkomunistów o wpuszczenie na listy wyborcze.
We wspomniany tryb rozindyczonego kaczora wprawił mnie wywiad z profesorem Łagowskim, w którym wrócił ten slogan – podział na prawicę i lewicę stracił na znaczeniu razem z upadkiem komunizmu, bo w dwudziestym wieku lewicę zawsze definiowało poparcie dla bolszewików.
Jak można coś takiego powiedzieć w kraju, w którym najpiękniejszy przykład lewicowej tradycji to tradycja PPS – partii, która miała wicepremiera w rządzie obrony narodowej, powołanym głównie właśnie dla oparcia bolszewickiego najazdu? Na czele tego rządu stał Wincenty Witos, którego Łagowski – już kompletnie błędnie – kreuje na jakiegoś patrona lewicy polskiej. Skoro jednak sam wierzy w kojarzenie lewicy z rewolucją październikową, to czemu według niego właściwie Witos z Daszyńskim nie okazali swojego poparcia bolszewikom po prostu kapitulując w 1921?
To nieprawda, że komunistyczna utopia była potrzebna lewicy do samookreślenia. Pytanie o rozdzielenie ciężaru podatkowego między różne grupy społeczne albo o emancypację mniejszości jest ponadczasowe. Za chwileczkę swoje odpowiedzi na te pytania przedstawi rząd Tuska i zadaniem lewicy będzie ich zakwestionowanie.
Wygląda na to, że liderzy LiD się na to nie zdobędą – drukowane na razie w „Gazecie” deklaracje Frasyniuka i Rosatiego brzmią jak deklaracje polityków, którzy będą chcieli przelicytować Tuska z prawej strony. No i dobrze, znowu oddają miejsce na lewicy walkowerem – i można mieć nadzieję, że zajmie je ktoś inny, zanim tu dobiegnie rączy i gibki Ryszard Kalisz.
Obserwuj RSS dla wpisu.