Ferie feriami, ale przecież nie zarzucę cyklu „now playing”, bo gdziekolwiek jestem, tam towarzyszy mi moja muzyka (oczywiście, gdybym był kloniarzem muszącym pracowicie kopiować pliki CRYPTICFILENAME.MP3 jakimś norton commanderem, byłbym skazany na radio SRO1, bo ze złości już dawno rozbiłbym Krapotroniksa o parapet). W mojej muzie króluje zaś niejaka Robyn i „Konichiwa Bitches”.
W ajtjunsach kliknąłem na „buy song” po prostu ze względu na tytuł. Ileż w nim uroczej prostoty! Gdy ktoś się tak zwraca do Japończyka, pokazuje swoje zainteresowanie obcą kulturą, wolne wszelakie od naleciałości dziewiętnastowiecznego naiwnego humanizmu – ten ktoś jednocześnie nie ma nic przeciwko zademonstrowaniu aroganckiej dumy z własnej kultury (lub jej braku, w zależności od punktu widzenia).
Wykonującą ten kawałek Robin Miriam Carlsson znałem dotąd tylko ze „Show Me Love” – banalnej popowej piosenki ze skądinąd bardzo przeze mnie cenionego filmu „Fucking Amal” (okrzyk jednej z bohaterek „Varför måste vi bo i fucking jävla kuk-Åmål?” widniał przez pewien czas w mojej sygnaturce, bo jest w nim pewne uniwersalne przesłanie wykraczające poza frustracje nordyckich dziewcząt).
W „Konichiwa…” Robyn imituje manierę wokalną japońskich czterdziestoletnich lolitek takich jak Kahimi Karie. Którą to manierę oczywiście bardzo lubię, bo kojarzy mi się ze skrzyżowaniem przed stacją Shibuya, pachinko parlours, automatami z mundurkami szkolnymi, Billem Murrayem robiącym „lodża mul” i lipującym stokingsy kobiety, która… a właściwie to ja do dzisiaj w pełni nie zrozumiałem tej sceny.
Tekst piosenki jest przeerotyzowany do granic absurdu – opowiada o kimś niebywale atrakcyjnym erotycznie, ale jakby przy tym niejasnym genderowo, bo poza wyraźnymi sygnałami, że to kobieta mamy też wyraźny sygnał, że to mężczyzna. Najwyraźnie jest to shemale chick with dick (ale mi wzrośnie od tego ciągu znaków ruch na blogu, dorzućmy jeszcze może „żydzi”, „doda” i „lustracja”).
Obserwuj RSS dla wpisu.