W polskiej polityce dotąd była tylko jedna organizacja, której działania popierałem bezwarunkowo – do tego stopnia, że przyznałbym im prawo do dyskrecjonalnego rozstrzeliwania bez sądu ludzi stających im na drodze (np. tego buca od autokomisu). To oczywiście SISKOM, dotąd widniejący w mojej blogrolce jako „Na nich mógłbym głosować”.
Ostatnio odkryłem jednak drugą organizację, działania której budzą u mnie równie entuzjastyczne poparcie. To stowarzyszenie Miasto Moje A w Nim, zajmujące się troską o przestrzeń publiczną. Co w realiach Bolandy oznacza przede wszystkim walkę z outdoorową kakofonią.
Walkę o odzyskiwanie przestrzeni publicznej wymieniłem kiedyś jako jedną trzecią programu Lewicy Moich Marzeń. Partii, na którą mógłbym głosować bez obrzydzenia, jeszcze ciągle nie ma, ale miło, że chociaż część jej programu przejmują oddolne ruchy społeczne.
Kakofonii outdoorów nie da się ukrócić bez obalenia panującego wciąż jeszcze w Bolandzie dogmatu o świętej własności prywatnej. Że niby jak ktoś ma na własność kawałek ziemi, to wara wszystkim od tego, co sobie na niej postawi.
Rezultatem jest uczucie przykrego szoku estetycznego, gdy się do Bolandy wjeżdża od zachodu – nawet w byłym enerdówku miejscowości wyglądają tak, jakby jakiś architekt czuwał nad estetyką w przestrzeni publicznej. Bolanda tymczasem szokuje parszywymi budynkami i obleśnymi reklamami.
Blogonotkę ilustruję dwoma cytatami zajumanymi z galerii prowadzonej przez stowarzyszenie – jedna przedstawia polską rzeczywistość, a druga pochodzi z przezabawnej fotoszopki pokazującej, jak wyglądałyby zachodnie miasta, gdyby rządzili tam polscy politycy…
Obserwuj RSS dla wpisu.