„Hrabia Olavidez jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena”. To przepiękne pierwsze zdanie „Rękopisu znalezionego w Saragossie” brzmi jeszcze piękniej w oryginale – „Le comte d’Olavidez n’avait pas encore établi des colonies étrangères dans la Sierra Morena” (bo arcydzieło polskiej fantastyki napisano po francusku).
Hrabia i jego osiedla to fakt historyczny. Notkę ilustruję skrinszotem z gugla stolicy Nuevas Poblaciones, La Carolina. Przecinające się idealnie pod kątem prostym ulice jeszcze dzisiaj pokazują dziedzictwo oświeceniowej utopii Olavideza.
Jego osiedla miały być miejscowościami idealnymi, w których osadnicy sprowadzeni z Zachodu, głównie z Niemiec, mieli krzewić w dzikiej Hiszpanii zachodnią etykę pracy. Pisząc poprzednie zdanie popełniłem charakterystyczny błąd, którego z premedytacją nie poprawiam – Niemcy z punktu widzenia Hiszpanii oczywiscie nie leżą na zachodzie, ale moja frojdówka zdradza to, że i nam ta utopia nie jest obca.
Ach, sprowadzić utopijnych osadników na naszą ścianę wschodnią, nasze ziemie osyfione, naszą kongresówkę, naszą nędzę galicyjską. Nasz kraj, jak wiadomo, składa się z zaniedbanej części wschodniej, zdewastowanej części zachodniej, zacofanej częsci południowej, zasyfionej części północnej i obleśnej części środkowej. Któż z nas nie marzył o tym choć przez chwilę, żeby zastąpić swych sąsiadów idealnie sferycznymi kolonistami z tzw. Normalnego Kraju (gdziekolwiek by on był)?
Hrabia Pablo de Olavide y Jáuregui odniósł tak duże sukcesy kolonizując Peru, że reformatorski rząd w Madrycie dał mu szansę na próbę kolonizacji Hiszpanii, co zawiera w sobie tyle oświeceniowych paradoksów, że Adorno z Horkheimerem się mogą schować (po udanym skolonizowaniu nowego kontynentu przez Hiszpanów, Hiszpanie sami siebie próbowali skolonizować obcokrajowcami!).
Utopia oczywiście się nie udała, bo przecież esencją normalności mieszkańców Normalnych Krajów jest to, że nie pakują się w takie meshugene przedsięwzięcia. Koloniści Olavideza istotnie pochodzili z Niemiec, Holandii i Szwajcarii, ale byli to głównie wagabundzi, którzy skorzystali z okazji ucieczki przed tymi, którzy ich ścigali w ich krajach.
Podróżnicy jadący przez Andaluzję jeszcze przez wiele dekad opisywali te osiedla jako upiorne miejsca, w których mieszkańcy przehandlowali wszystko, co się dało wynieść, wymontować czy odrąbać – przepili nawet poszycia dachowe i mieszkali w idealnie wzniesionych budynkach idealnie zaplanowanych osiedli, ale bez dachu nad głową.
Jak mawia mój wybitny szef Mariusz Szczygieł, reporter powinien jechać na miejsce z hipotezą a nie z tezą, więc staram się nie robić zbyt wielu założeń, choć łeb mi pęka od tego co wyczytałem w ramach riserczu. Wyruszam właśnie w góry Sierra Morena powtórzyć podróż Alfonsa van Wordena, kapitana gwardii walońskiej, który z wiadomymi skutkami wędrował przez nie w 1739 roku do Madrytu (na mniej więcej 40 lat przed realizacją utopii Olavideza). Jeśli to będzie moja ostatnia blogonotka to znaczy, że na wieki już pozostałem pod szubienicą braci Zoto.
Obserwuj RSS dla wpisu.