A więc nie będzie autostrady do Warszawy w roku 2012. Szansa na to, że po całkowitej zmianie formuły państwo zbuduje ją w dwa sezony budowlane nie jest może aż zerowa, jak to przesadnie ujął mój kolega ze „Stołecznej” (to się już udawało w przeszłości), ale istotnie jest niewielka.
Bardziej prawdopodobny będzie jakiś stosunkowo niewielki poślizg dotyczący stosunkowo mało istotnej kwestii (przysłowiowej kładki dla zwierząt), który opóźni wszystko o jeden sezon, tak jak to ma miejsce obecnie na odcinku A4.
Promyczek nadziei widziałbym tylko w tym, że minister Grabarczyk zerwie z tradycją oddawania autostrad w pojedynczych dużych odcinkach i realistycznie skoncentruje się na jakimś kawałku, którego wybudowanie w dwa sezony byłoby już możliwe – na przykład Stryków – Wiskitki. Wtedy autostrada łączyłaby się chociaż z tzw. obwodnicą dla TIR-ów, czyli drogą krajową numer 50. i ruch tranzytowy jechałby dalej na Górę Kalwarię, odciążając nieprzystosowaną do obecnego natężenia ruchu drogę numer 14.
Przypomnę na wszelki wypadek, że nie jestem entuzjastą rządu Tuska, nie głosowałem na Platformę, minister Grabarczyk to dla mnie ani brat ani swat. Ale nie przyłączę się do łatwych oskarżeń.
Obserwuję budowę (czy też brak budowy) tej autostrady bardzo uważnie od lat. Zasadnicza różnica między Grabarczykiem a Polaczkiem jest taka, że ten pierwszy przynajmniej zrobił przetarg i doprowadził go do (smutnego) finału, za Polaczka natomiast w sprawie odcinka Stryków – Konotopa nie działo się dosłownie nic. To były dwa zupełnie bezsensownie zmarnowane lata, których teraz zabraknie Grabarczykowi.
Jako kierowca może i wolałbym, żeby zgodził się na wygórowane finansowe warunki stawiane przez prywatne konsorcja, ale domyślam się, jak bardzo musiały być niekorzystne dla państwa. Byłaby to zapewne powtórka z Kulczyka do którejś tam potęgi, bo w obecnej sytuacji banki nie będą wchodzić w takie przedsięwzięcie bez zagwarantowania im przez państwo solidnego zwrotu z inwestycji – ale wtedy po co państwu w ogóle prywatny pośrednik.
To wszystko wyglądałoby inaczej w roku 2005, kiedy promesy kredytowe leżały na chodniku. Ale wtedy władzę objęła ekipa, dla której priorytetem było śledzenie się nawzajem i niekonstytucyjne pomysły na lustrację. To się musiało tak skończyć.
Obserwuj RSS dla wpisu.