Dzisiaj w felietonie w „Dużym Formacie” wyrażam swój zachwyt akcją Pawła Althammera „Wspólna sprawa”, w której 4 czerwca metaforycznie przedstawiony jest jako wyprawa Polaków na spotkanie Innej Cywizacji. Tak postrzegam te wybory.
Dzisiaj różnica w poziomie życia między Polską a „starą Unią” to – pozwolę sobie na metaforę dla nas, ściślaków – zaledwie różnica mantysy. Ale w latach 80. to była różnica cywilizacji.
Pierwszy raz zobaczyłem Zachód w roku 1981. Gdy potem czytałem „Powrót z gwiazd” Lema, nie mogłem się oprzeć przed odczytywaniem tej powieści przez pryzmat „mieszkańca PRL zagubionego wśród neonów”.
Byłem w innej cywilizacji. Gdy robiłem siusiu na lotnisku, to już nawet mniejsza z tym, że w ubikacji panował PRZYJEMNY ZAPACH (w00t??!! pachnie w publicznum kiblu?), ale w jakiś czarodziejski sposób woda zaczęła płynąć w pisuarze gdy się do niego zbliżyłem.
Potem tata mnie wiózł z lotniska autostradą („oni mają tak dużo takich pięknych, lśniących samochodów, że aż muszą budować dla nich specjalne drogi!” – myślałem z zachwytem), a z samochodowego odtwarzacza („oni potrafią zrobić tak mały magnetofon kasetowy, że się mieści do szpary na radio!”) leciało „Die Roboter” Kraftwerku.
Do dzisiaj, gdy słyszę tę piosenkę, przypominają mi się reklamy, w które wgapiałem się z bezgranicznym zachwytem („oni mają tak dużo tego wszystkiego, że aż muszą błagać klientów, żeby coś kupili!”). Zważywszy na tekst, widzę tu oczywiście pewną ironię („ja twoj sluga, ja twoj rabotnik, kapitalizmie”), ale cóż, wspomnienia to wspomnienia.
Dzisiejsza młodzież nie zrozumie nigdy tego, z jakiego syfu uciekliśmy w roku 1989. W naszej cywilizacji nie ma „nie ma”. Wszystko jest, to tylko kwestia ceny, jeśli poczujesz ochotę na sushi, a jesteś w miejscowości, w której nie ma odpowiedniego lokalu – to tylko kwestia doliczenia transportu.
PRL to była rzeczywistość twardego „nie ma”. Jak czegoś nie było, to nie było naprawdę. Powiedzmy, szynka. Oczytany młodzieniec może powiedzieć, że szynka przecież była do kupienia za dolary w Peweksie. Otóż była to wyłącznie szynka KONSERWOWA (słynne puszki z napisem POLISH HAM). Pewex sprzedawał głównie takie rzeczy, których nie trzeba trzymać w lodówkach, czy np. kroić dla klienta.
Spróbujcie sobie to wyobrazić: szynka konserwowa była wtedy dla Polaka czymś, co się kupowało na specjalną okazję, na przykład chcąc kogoś podjąć wystawną kolacją. To na dekady zmarnowało nam narodowe poczucie dobrego smaku. Szynka z puszki kojarzyła nam się z luksusem, z daniem na specjalne okazje.
Dziś młody człowiek narzeka, że w Polsce zarabia połowę tego, co jego rówieśnik w starej Unii – i nie uwierzy gdy mu powiedzieć, że wtedy to była różnica dwóch rzędów wielkości. W ciągu dwudziestu lat z przeciętnych zarobków rzędu kilkudziesięciu dolarów przeszliśmy do przeciętnych zarobków rzędu tysiąca.
Pewnie, że to za mało, że trzeba walczyć o więcej – ale ja dzisiaj w ramach toastu powiem po prostu „dobra robota, rodacy”. Raz na setki lat coś nam się wreszcie kurna dla odmiany udało.
Obserwuj RSS dla wpisu.